Jaś Skoczowski “Niepokój i smutek”

Nie ma wesołych wieści. Przedwczoraj zamordowano ludzi w Londynie. Wszystkim liczącym się we współczesnej politycznej grze jest to na rękę. Terroryści mają, czego chcą – mogą wzmacniać swój trip strachu. Mogą czuć się jeszcze bardziej potężni, jeszcze bardziej bezbłędni w swej wierze (skoro udało się im dokonać tego co dokonali, to przecież Wszechmogący MUSI być po ich stronie) i cieszyć się tym, że znów przybliżyli się do swojego zwycięstwa. Władcy, będący podobno sługami wysadzonych w powietrze ludzi, mogą wyrazić jakże cenną troskę, poprzysiąc zemstę (a dokładnie – poprzysiąc trwanie zemsty, bo walka z Wrogiem przecież trwa od kilku lat, dając wiele radości naszym Panom) i sprzedać przy okazji fakt, że Afryka będzie musiała tańczyć tak, jak zagra siedmiu fałszujących grajków i jeden zapity Rusek (przecież nikt nikomu nie obetnie długów za darmo, a tak zwana „liberalizacja” oznacza tylko wybudowanie dróg za pieniądze podatników z zachodu, by mogły nimi jeździć samochody wielkich korporacji…). To, że wojna trwa wskazuje na to, że lewiatan ma się dobrze. Nie można zaprzeczyć. Czuje się złamany przez ten splot wydarzeń.

Jednocześnie wygrali mordercy i oszuści. Natomiast całkiem niedaleko głos wkurzonych ludzi dochodzący ze Szkocji (i z innych miejsc na świecie, bo wielu z nimi się solidaryzuje), protestujących przeciwko obradom G8, został całkiem zagłuszony. I nie drodzy wolnorynkowcy, nie wróży to niczego dobrego. Nie wróżą niczego dobrego też liczne aresztowania protestujących, często całkiem pokojowo. Świat się robi bardzo smutnym miejscem dla mnie. Albo może po prostu zaczynam otwierać oczy? Chyba tak. I widzę, że pozycja wolnościowca jest wyjątkowo niewygodna. I nawet jak się ją bardzo chce zachować, jest trudno. Pomijam ludzi o wątpliwych intencjach, których artykuły ostatnio bywały głośne. Jest wielu prawdziwych wolnościowców dość poważnie zagubionych.

Na czym to zagubienie polega? Cóż, kiedyś nie zastanawiałam się, dlaczego zgodnie z tym, co serwowały nam w tym kraju różne środowiska polityczne, z UPRem włącznie, największym zagrożeniem dla swobód ekonomicznych nie są wielcy światowego biznesu, którzy niczego bardziej nienawidzą, niż konkurowania i odpowiedzialności za swoje decyzje, urzędnicy państwowi, przymusowe opodatkowanie, czy kolonializm, nowy lub stary (do dziś pamiętam artykuł pana Korwina-Mikkego, gdzie ten przyznawał się do swojego jingoizmu i nawoływał do ponownej kolonizacji Kongo, który przyjąłem bez większych wątpliwości. Ależ ludzie potrafią się zmieniać…). Największym zagrożeniem swobody ekonomicznej, zgodnie z taką wykładnią „libertarianizmu” są ludzie nie posiadający większych zasobów, czyli sami z siebie nie posiadający władzy – ludzie o bardzo niskich dochodach, aktywiści ruchów na rzecz praw człowieka, ludzie wyrażający swoją (szczerą lub nie) troskę o środowisko naturalne. Wierzyłem w takie ujęcie sprawy i byłem prawie bliski połknięcia tego haczyka. Zaraz po tym doszedłbym pewnie do wniosku, że nie ma niczego bardziej wolnościowego, niż oświecona ekonomicznie dyktatura, a i w zasadzie dominacja jednego wyznania zapewniona przez państwo też jest „pro-freedom”.

No i zgłupiałem jakiś czasu temu. Trudno powiedzieć, że stało się to dzięki zebranemu doświadczeniu – nie zdążyłem zwiedzić krajów III świata, nie zamieszkałem specjalnie na potrzeby mojego pismactwa wśród bezdomnych, ani nie poznawałem życia samotnych matek. Nie parałem się też działalnością związkowa (czyli wszystko przede mną!).

Na całe szczęście „zgłupiałem”. Choćby dlatego, że trochę czytałem. Główną lekturą moją przez ostatni czas była książka Carsona, „Studies in Mutualist Political Economy”, bardzo zresztą krytykowana przez moich znajomych z punktu widzenia czysto ekonomicznego. Jednak mam wrażenie, że pewne uwagi tego autora są niezwykle cenne.

Carson określa siebie jako antykapitalistę. I nie ma na myśli tylko tzw. kapitalizmu państwowego. Kapitalizm jako taki jest dla niego złem. Nie z racji tego, że jest synonimem drapieżnej walki rynkowej. Carson uważa kapitalizm za wynaturzenie rynku, spowodowane brutalną ingerencją państwa w wymianę dóbr. Podkreślam – uważa, że wszelkie przejawy kapitalizmu wynikają wynaturzenia systemu rynkowego. Należy dodać, że Kevin przez kapitalizm nie rozumie systemu prywatnej własności środków produkcji, tylko system, w którym produkcja odbywa się z ogromnym udziałem pracy najemnej.

Cieszę się, że natknąłem się na tą książkę (jest dostępna w sieci na stronie www.mutualist.org). W jednym miejscu zetknąłem się z wcześniej już spotykanymi informacjami – stosunki kapitalistyczne, by powstać, wymagały przemocy i jej groźby. Wymagały bardzo wyraźnej interwencji władzy. By jedni ludzie mogli bogacić się dzięki najmowaniu innych, władcy musieli przedsiębiorcom „wyprodukować” proletariat, pozbawiając ludzi dóbr, nadających się na środki do opłacalnej produkcji. I udało się. Choćby w Anglii klasę posiadającą ustanowiły brutalne wywłaszczenia z ziemi ludzi ją uprawiających. Ludzie pozbawieni należącego się im majątku w tym kraju byli siłą zmuszani do pracy w fabrykach i manufakturach (poprzez zakazy „włóczęgowstwa”, czytaj – zakazy poszukiwania lepszych warunków pracy), nie wolno im było korzystać z nie zagospodarowanej ziemi. W ten sposób rynek pracy stał się targowiskiem niewolników, ponieważ człowiek, by ocalić szyję, musiał wykazać się świadectwem pracy. W praktyce więc mógł podjąć pracę w innym zakładzie tylko wtedy, jeśli pozwolił mu na to jego poprzedni pracodawca.

Nie jest prawdą, jakoby państwo kiedykolwiek odwróciło się od przedsiębiorców gotowych na okazanie wystarczającej lojalności – nawet tzw. socjał był im wybitnie na rękę (uspokojenie społeczne, załatwienie potrzeb pracowników, które w innym wypadku musieliby finansować ze swoich środków, czyli „opieka” „społeczna” osłabia konkurencje między pracodawcami w zakresie płac), czasami nawet udogodnienia bezpośrednio dotykające robotników były aktywnie popierane przez pracodawców, bo mogły przynieść spore zyski, zwłaszcza dla kapitalistów jako klasy (choćby ustalenie 10 godzinnego dnia pracy w Anglii, które zabezpieczyło kapitalistów w tym zakresie przed wzajemną konkurencją).

I nic się nie zmieniło. A raczej, upaństwowienie gospodarki jeszcze się powiększyło. Drogi są państwowe. I całkiem spora liczba innej infrastruktury. Czyli wszyscy płacą za to, żeby ci, którzy potrzebują dróg transportu najbardziej (wielkie firmy) mogły najintensywniej korzystać z tej dobroci. Oczywiście koszty konserwowania infrastruktury TEŻ pokrywane są ze wspólnej kiesy. Pieniądz jest poddany władzy biurokratów i jest kłamstwem zapisanym na drogim papierze drogim tuszem. Mamy cła, dopłaty, zamówienia państwowe. Mamy też neo”liberalizm” objawiający się np. udzielaniem kredytów przez różne międzynarodowe rządom III świata, by te mogły budować infrastrukturę dla potężnego, międzynarodowego biznesu czy otwieraniem granic na jego produkty, w sytuacji, gdy rodzimi przedsiębiorcy nie mogą wygrać z zagranicznymi, bo Ci mogą być efektywniej wspierani przez swoje rządy. Taka jest wizja Carsona, na ile ją rozumiem. I ja ją w zasadzie podzielam. Wolnościowcy wolnorynkowi są od wielu lat pożytecznymi idiotami dla prawicy, na tej samej zasadzie, na jakiej alter-, czy antyglobaliści pozwalają wmanipulowywać się w politykę lewicowych autorytarystów. Tym właśnie jest ich zagubienie – obydwie strony wierzą w totalną bajkę o wolnorynkowości tak zwanego kapitalizmu. Pierwsi dają się zwieść złudzeniu, że można zachować to co mamy zmieniając w sposób diametralny funkcjonowanie społeczeństwa (tym będzie urynkowienie go całkowite, jeśli kiedykolwiek nastąpi). Drudzy chcą gryźć dokładnie to, co należy gryźć – kapitalizm, rozumiany jako wspierany przez państwo i inne aparaty przymusu system wyzysku. I jedni i drudzy dają sobie wcisnąć kit. Wolnorynkowcy wierzą, że jeśli przekazanie lobbyście majątku zgrabionego lub stworzonego dzięki zagrabionym środkom nazwie się prywatyzacją, to ona będzie już całkiem cacy – a nie jest nią ani ekonomicznie, ani moralnie. Przeciwnicy globalizacji, lewacy wierzą w to, że świat jest za mało, a nie za dużo uregulowany ekonomicznie przez państwo, pomimo że wśród nich są anarchiści, zarówno z przekonanań, jak i z ducha. I Ci anarchiści zwyczajnie nie chcą dostrzec, że regulacja ekonomii opiera się głównie na regulowaniu przez państwo całkiem pokojowych i dobrowolnych relacji międzyludzkich – a przecież jeśli to one są zagrożeniem, to zagrożeniem dla ludzkości jest sam anarchizm (już słyszę pomruk zadowolenia i aprobaty dla takiego wniosku wśród autorytarystów wszelkiej maści). I tak wolnościowcy są skłóconą bandą ludzi o egzotycznych poglądach. Państwowcom doskonale udaje się ich całkiem spacyfikować. I z tej racji głos ich jest jeszcze bardziej słaby. Ponieważ obydwie strony środowiska wolnościowego nie dostrzegają swojego pokrewieństwa, nie chcą brać siebie w obronę, nie potrafią krzyczeć, PRZYNAJMNIEJ krzyczeć ze złości, widząc jak w siłę rosną ludzie żyjący z rabowania innych. I dlatego w sytuacjach takich jak ta wszelkie szumowiny odnoszą walne zwycięstwo, w dodatku kreując się na szlachetnych rycerzy – bo jedyni ludzie, których postawa jest realnie różna od głównego nurtu politycznego nie potrafią wyrazić swojego sprzeciwu wobec tego obłudnego przedstawienia wystarczająco głośno. Więc chyba mam prawo się niepokoić i smucić?

Jaś Skoczowski

lipiec 2005

***

Autor artykułu prowadzi bloga Król Jest Nagi

One thought on “Jaś Skoczowski “Niepokój i smutek”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *