Filip Paszko: To nie kryzys – to rezultat

Od rana trąbią o tym, jak to Lehman Brothers poleciał. Dziennik, Wyborcza i Rzepa wrzuciły artykuły na pierwszą stronę. Greenspan wieści największy kryzys od 100 lat. Petru przewiduje dalsze spadki. Bielecki tłumaczy, że… nikt nie wie, jak walczyć z tem kryzysem. I jak zwykle bredzi. Co prawda nie o tym będę pisał, jednak napomknę, że sprawy kryzysów finansowych wyjaśnili przedstawiciele szkoły autsriackiej dziesiątki lat temu.

Wracając jednak do Lehman Brothers, Merill Lynch, Bank of America, FED i reszty amerykańskiego „szitu”. Allan Greenspan jakiś czas temu stwierdził, że Amerykańce FEDowcy nie mogą dopuścić do powtórki z lat 30. No jasne, że nie mogą. Tzn. nie powinni, bo niemożliwym jest, aby tego dokonali. Musimy bowiem zrozumieć tylko jedną kwestię. To, co dzieje się w Stanach nie jest kryzysem wolnego rynku. Jest wynikiem braku wolnego rynku.

Zróbmy sobie mały eksperyment myślowy. Jestem szewcem, produkuję buty. Jak zresztą dziesiątki innych szewców. Moje buty są warte powiedzmy 1 gram złota. Inni, którzy tak jak i ja produkują buty, wyceniają swoje obuwie różnie. Jedni poniżej ceny moich butów, a jedni nawet dwa razy drożej. Każdy może znaleźć buty odpowiednie dla siebie. Ale, szczerze mówiąc, średnio mi odpowiada taka sytuacja. Osobiście wolałbym, żeby wszyscy kupowali buty u mnie. Nie martwiłbym się, że z dnia na dzień stracę klientów. I tak sobie wpadłem na pomysł, że pójdę z tym do rządu. Na szczęście darmowymi butami udało się przekonać wszystkich w rządzie i parlamencie, by uczynili mnie prawnym monopolistą na produkcję butów. Mało tego! Zagwarantowali, że wszystkie buty, które wyprodukuję, będą zawsze kosztowały 1 gram złota. Teraz nie dość, że klienci u mnie muszą kupować buty, to jeszcze moi byli konkurenci. Są ode mnie zależni. Od razu wziąłem się do roboty i zacząłem produkować dużo, dużo butów. I co z tego, że prawo popytu i podaży mówi, że im więcej jest dobra na rynku, tym niższa jest jego cena, ja mam zagwarantowane, że ludzie je będą kupować. Naprodukuję butów w cholerę i będę bogaty!

Logiczne? No to teraz kontynuujmy nasz brainstorm i wstawmy zamiast butów pieniądze. Tym szewcem, który się dogadał z rządem jest FED. Naprodukował w … pieniędzy i teraz wszyscy się dziwią, jak to jest, że wszystko jest takie drogie. No jasne, że drogie. Bo przecież im więcej jest pieniędzy na rynku, tym wszystko wydaje się droższe. No i mamy nieszczęsną inflację.

Dlaczego nie traktujemy pieniądza, jak każdego innego towaru na rynku? Logicznym jest, że gdy naprodukujemy miliony butów, będą one mniej warte (zwracam uwagę, że porównanie ZAWSZE odnosi się do drugiego produktu!), niż gdyby butów było dziesięć par. Jeżeli jednak zdamy sobie sprawę, że nasz mały eksperyment doprowadziliśmy tylko do połowy… no to sprawa zaczyna się komplikować. Wróćmy więc do naszej obuwniczej historii.

Dogadałem się jeszcze z rządem, że ci moi byli konkurenci również będą mogli rozprowadzać buty, ale pod warunkiem, że będą je kupować u mnie, a nie sami produkować. Sęk w tym, że nie mieli aż tylu butów, by opłacalny był handel nimi. Dogadałem się więc jeszcze, że będą mogli sprzedać 9 par, od każdych dziesięciu, które ode mnie dostaną. Tą jedną parę muszą sobie zachować na czarną godzinę, jakby nagle psy pozjadały ludziom buty i było na nie duże zapotrzebowanie. W każdej chwili każdy mógł oczywiście buty zwrócić i otrzymać ten gram złota, który w nie zainwestował. I tak biznes się kręcił, niestety niezbyt długo. Oczywiście szybko okazało się, że butów naprodukowałem więcej, niż ludzie mi dali złota. W końcu politycy, kumple z pracy, zaufani ludzie dostali buty za darmo. Problem zaczął się wtedy, gdy okazało się, że buty są coraz gorszej jakości. Ludzie zaczęli się zgłaszać po kasę. Na szczęście moi znajomi z rządu znowu mi pomogli. Prawnie zakazali zwrotów obuwia i zakazali ludziom posiadać złota. Od teraz ludzie mogą płacić tylko produkowanymi przeze mnie butami. Teraz to sobie poszalejemy. Mogę produkować butów bez żadnych przeszkód; bez obaw, że ktoś będzie chciał swoją kasę. Teraz to ja robię wam kasę. I kasy na rynek wpuszczam coraz więcej. Oczywiście pierwsi ją wydają moi znajomi, którzy jako pierwsi otrzymują nową kasę. A po nich następni i tak się kółko kręci. Ostatni gasi światło, bo frajer i nie wiedział, że z rządem dobrze się układać.

Brainstorm powoli dobiega końca. Teraz już chyba dosyć wyraźnie widać, że pieniędzy na rynku jest coraz więcej. Monopolista nie musi się przejmować tym, że produkuje coraz więcej szmelcu. I tak ludzie MUSZĄ brać. Albo wezmą i dołączą do spirali, albo nie wezmą i będą tym ostatnim frajerem, który zapłaci za działania monopolisty.

I tak właśnie wygląda amerykański rynek finansowy. Ani on wolny, ani bezpieczny. To, czego jesteśmy świadkami jest zwykłą koleją rzeczy. Wyjaśnię to już może bez analogii, tylko postrzelam prosto z mostu. [no dobra, analogia będzie – zamiast klientów indywidualnych, czyli kredytobiorców „hipotecznych” poużywam sobie na przedsiębiorcach; mam nadzieję, że każdy będzie sobie to umiał przełożyć na sytuację obecną].

Zasadniczo przedsiębiorców możemy podzielić na dwie grupy:

1. takich, którzy prosperują dobrze i osiągają regularnie zyski i
2. takich, którzy są pod kreską, ew. ich dochody są bardzo nieregularne.

Gdy bank centralny obniża stopy procentowe, powoduje tym samym „produkcję” kredytów o mniejszych wymaganiach. Konsekwencją tego będzie sytuacja, w której przedsiębiorcy z grupy drugiej będą starali się uzyskać te kredyty, żeby osiągnąć lepsze wyniki i przejść do grupy pierwszej. Ci przedsiębiorcy, którzy dobrez prosperują, nie potrzebują kredytu – ich dobre wyniki pozwalają na unikanie zadłużenia. Sęk w tym, że wraz z lepszą dostępnością kredytów, coraz więcej słabych firm poprawia swoje wyniki. Prowadzi to do spadku zysków przez przedsiębiorstwa z grupy pierwszej. Dzieje się tak nie tylko poprzez wzrost konkurencji o klienta, ale również o dobra wyższego rzędu, przez co rosną też koszty produkcji. Chcąc, nie chcąc dochodzi do sytuacji, w której przedsiębiorcy z pierwszej grupy zmuszeni są również sięgnąc po kredyt, by utrzymać swoją pozycję. I udaje im się to, co powoduje, że ci „słabsi” przedsiębiorcy ponownie wykazują straty. Stają się niewypłacalni finansowo. Bankrutują, a bank nie zarabia, a traci na przyznaniu kredytu. Z kacem budzi się zarówno mały, biedny przedsiębiorca, ale i bank kredytodawca. Tylko gruba ryba jest zadowolona, bo nie dość, że ma kredyt na dobrych warunkach, to jeszcze nie ma konkurencji.

Wszyscy budzimy się z kacem.

Filip Paszko
16.09.2008 r.

***

Tekst został wcześniej opublikowany na blogu autora

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *