Robert Gwiazdowski „Krach czy zwycięstwo socjalizmu na Wall Street?”

Wszyscy rozpisują się o kryzysie na rynkach finansowych, jego przyczynach i skutkach. W Dzienniku znalazłem tezę, że „gdy ceny nieruchomości zaczęły spadać, coraz więcej ludzi nie było w stanie spłacać kredytów”!!! Ale wcale nie lepiej było w New York Times, który doniósł, że „osłodzona wersja planu ratowania instytucji finansowych nie zmieni sytuacji, w której część kredytów zostanie niespłacona, co powoduje, że spadają ceny domów, a to właśnie taniejące domy doprowadziły do kryzysu finansowego”. Oficjalna diagnoza jest taka: „potaniały domy”, co doprowadziło „do kryzysu finansowego” i ludzie „nie są w stanie spłacać kredytów”.

Tymczasem domy w Ameryce wcale nie „potaniały”, w klasycznym, liberalnym, znaczeniu pojęcia „wartości”. Ich wartość użytkowa jest ciągle taka sama. A gdyby nie pieniądz „fiducjarny” ich wartość wymienna, też by teraz gwałtownie nie „spadła” z tej prostej przyczyny, że wcześniej by tak bardzo nie wzrosła! Ceny nieruchomości rosły tylko i wyłącznie na skutek manipulowania popytem na nie. Kto z nas pożyczyłby bezdomnemu i bezrobotnemu sąsiadowi jakieś pieniądze? Chyba, że w chrześcijańskim odruchu pomocy bliźniemu i raczej w przekonaniu, że jest to bardziej darowizna niż pożyczka. A banki hipoteczne – pożyczały. Pod warunkiem, że kupił dom! Wcale nie dlatego, żeby mieć „zabezpieczenie hipoteczne” jako gwarancję spłaty tego konkretnego domu. I wcale nie z miłosierdzia. Dzięki zobowiązaniu bezrobotnego „Murzyna z Alabamy” do spłaty kredytu, banki miały rosnące zyski. Bo „podpis” kredytobiorcy pod zobowiązaniem do zapłaty odsetek stanowi ich „aktywo”. Na tej podstawie mogły udzielać kolejnych kredytów, które przeznaczane były na zakup kolejnych nieruchomości, których cena w związku z klasycznym prawem podaży i popytu musiała rosnąć. Kłopot tylko w tym, że popyt „Murzyna z Alabamy” nie miał odpowiednika w sile jego podaży. Bo przecież prawo Saya zostało „obalone” przez Keynesa. Jak czytamy w podręcznikach, Keynesowi udało się „obalić” prawo Jean Baptiste Saya, według którego popyt jest elementem wtórnym, zarówno chronologicznie, jak i merytorycznie, będąc niczym więcej, jak efektem zaistnienia podaży. Co prawda, żeby móc Prawo Saya obalić, Keynes najpierw musiał je nieco zmodyfikować. „Zmajstrował kukłę, która łatwo mógł znokautować” –pisze Nelson Hultberg. Efektem tego nokautu była… nacjonalizacja zasobów złota w Stanach Zjednoczonych, przeprowadzona przez amerykański rząd w 1933 roku. NACJONALIZACJA! Zamiast złota ludzie otrzymali… papierki z portretami prezydentów Stanów Zjednoczonych. Ale przez jakiś czas, widniał na nich przynajmniej napis: „wymienialny na złoto”. Od 1971 roku dolar już nie jest wymienialny na złoto, a jest na nim napisane, że stanowi „legalny środek płatniczy”. Nie wiadomo tylko ile tych „legalnych środków płatniczych” zostało wydrukowanych. No i nie wiadomo jaka będzie cena tych papierków – wyrażona, na przykład, w… nieruchomościach. Bo to banki centralne decydują o stopie procentowej. Ludzie nie spłacają dziś kredytów nie dlatego, że ich domy potaniały (jak twierdzą analitycy z Dziennika i NYT), ale dlatego że pieniądz podrożał. Zaciągali kredyty w nadziei, że jak nie będą mogli spłacać zaciągniętych przez siebie kredytów, zdecydowanie przekraczających wartość ich własnej podaży, to „najwyżej” sprzedadzą domy, które kupowali, mimo że ich nie potrzebowali, bo jakby ich potrzebowali, to nie przyjmowaliby założenia, że „najwyżej je sprzedadzą”. No bo przecież popyt miał być zawsze. Gwarantowali to makroekonomiści ze szkoły Keynesa. Jako studenci na zajęciach z mikroekonomii poznali jeszcze takie pojęcia jak popyt i podaż. Czasem nawet analizowali różne krzywe ich przebiegu. Ale potem poszli na zajęcia z „makroekonomii” i o takich „banałach” już się nie uczyli. Dowiadywali się natomiast co to jest „popyt zagregowany”, albo „szybkość cyrkulacji”. Uczyli się też statystki, mimo że (albo może właśnie dlatego) poza prawdą i półprawdą statystyka stanowi trzeci rodzaj prawdy w ekonomii: g…prawda. Najlepsi z nich oczywiście nie mięli ochoty zajmować się produkcją przysłowiowych kartofli. Chcieli pracować w bankowości inwestycyjnej albo dla rządu! Przyjmowano ich z otwartymi rękami, gdyż prześcigali się w tworzeniu uzasadnień dla polityki gospodarczej miłej sercu politykom dającym im zatrudnienie. Tworzyli bowiem wspaniałe modele zarządzania „zagregowanym popytem” i wpływania na bieżącą konsumpcję, co jest tak istotne z punktu widzenia „kupowania” głosów wyborców.

Ale cały ten ich misterny plan – jak mówił „Siara” w „Kilerów2 ” – „poszedł w p…”. Więc ukuto nową teorię. Za krach tego planu winę ponosi kapitalizm i liberalizm, a nie błędy interwencjonizmu. W Polsce może byśmy jeszcze dołożyli do listy winowajców Żydów i „cyklistów” – ale w Nowym Yorku nie wypada.

Najbardziej winna jest oczywiście rozpasana liberalna wolność. Trzeba więc ja ograniczyć. Banki robiły bowiem co chciały, bo nie były należycie kontrolowane. Ta niczym nieograniczona wolność zrodziła słynne hasło maklerów z Wall Street: „greed is good” („chciwość jest dobra”). Ale liberalna idea wolności nie oznacza, że każdy może robić co chce. Jak powiada stare amerykańskie powiedzenie, „twoja wolność machania rękami kończy się przed moim nosem”! I podobnie jest z chciwością. Tylko „chciwość” sprawia, że przedsiębiorcy, który ma 10 milionów dolarów na koncie, chce się rano podnieść dupę z łóżka i iść do roboty, żeby zarobić kolejne miliony. A jego zdolność do ich zarobienia – i tym samym przyczynienia się do wzrostu gospodarczego – jest raczej większa niż tych wszystkich, których zatrudnia on na umowę o pracę w swoim przedsiębiorstwie. Chciwość jest więc dobra. Ale istnieją jej granice – tak samo jak w przypadku wolności. Kończy się ona przed cudzą kieszenią.

Robert Gwiazdowski
6 październik 2008

Tekst uprzednio opublikowany na stronie autora www.blog.gwiazdowski.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *