Łukasz Kowalski: Praktyczny agoryzm, czyli da się, tylko jak

Zgadzamy się co do tego, że moralne jest, aby wszelkie relacje międzyludzkie opierały się na zasadzie dobrowolności. Możemy potraktować to jako podstawę naszych rozważań – bez uznania tego faktu dalsza dyskusja na temat korzystania ze środków ukradzionych przez państwo traci chyba sens.

Zdajemy sobie również sprawę z tego, że powszechne stosowanie zasady nieagresji w praktyce oznacza tworzenie społeczeństwa wolnościowego, libertariańskiego, agorystycznego – a zatem takiego, które członkowie (może nie wszyscy, ale wystarczająca liczba) działają wyłącznie w ramach woluntarystycznych relacji międzyosobowych.

Troska o zaistnienie takiego społeczeństwa to pewien cel, ideał bliski sercu każdego libertarianina. Może uda się go osiągnąć (zapewne przy współistnieniu marginalnego zjawiska prywatnej przestępczości) za naszego ziemskiego życia, może dokonają tego dopiero przyszłe pokolenia, kiedy sami będziemy już uczestnikami innej rzeczywistości. Tym niemniej żaden przyjaciel wolności nie powinien uciekać od pytania o to, jak w praktyce dążyć do realizacji, a przynajmniej przybliżenia wspólnego ideału.

Podążając za myślą Samuela E. Konkina III, moglibyśmy zdefiniować społeczeństwo w pełni agorystyczne jako takie, w którym nie istnieje i nie działa żaden funkcjonariusz państwowy. Do zaistnienia takiej sytuacji potrzeba, aby znaczna część osób tworzących daną wspólnotę żywiła silne przeświadczenie o prawdziwości aksjomatu nieagresji. Osoby żyjące w takiej społeczności, w takim środowisku same w naturalny sposób angażowałyby się we wzajemną współpracę na zasadach dobrowolności i kategorycznie odmawiałyby pracy, którą chciano by finansować z ukradzionych środków.

Gdyby przy istnieniu utrzymywały się jakieś niedobitki systemu etatystycznego, osoby nieprzekonane jeszcze argumentacją moralną mogłyby wziąć pod uwagę ekonomiczny aspekt zagadnienia. Z dużym prawdopodobieństwem takie same produkty lub usługi wykonywane w ramach dobrowolnej współpracy przyniosłyby im większe dochody finansowe. Zatem – kierując się w decyzji o wyborze zajęcia kryterium „opłacalności” materialnej – miałyby tendencję do zatrudniania się na podstawie dobrowolnych umów i kooperacji wyłącznie z firmami prywatnymi. Nie bez znaczenia pozostawałby społeczny wymiar działalności każdego człowieka. Osoby stawiające na pokojową współpracę w ramach wolnego rynku darzono by zaufaniem, zaś ci usiłujący przemocą wymuszać korzystanie ze swoich „usług” nie cieszyliby się żadnym poważaniem. A więc nawet ktoś lekceważący zarówno moralność jak i szanse na materialne wzbogacenie się mógłby najzwyczajniej w świecie obawiać się przykrych konsekwencji rodzinnych, towarzyskich – tego, że osoby, na których mu zależy, z których zdaniem się liczy, przestaną przyjmować go z otwartymi ramionami. Kto wie, może na bazarze nikt nie chciałby sprzedać mu pietruszki, a sąsiedzi przestaliby się z nim witać?

Istnieje pewnie jeszcze niezliczenie wiele rozmaitych kryteriów albo całych „zestawów” kryteriów, którymi ludzie kierowaliby się w swoim postępowaniu. (Niezliczenie wiele? Gdyby pokusić się o dokładniejsze określenie ich liczby, trzeba by chyba stwierdzić, że takich „zestawów” istnieje w danej chwili tyle, ilu jest ludzi.) W każdym razie w rzeczywistości społeczeństwa agorystycznego wspólne przyjęcie uniwersalnej zasady nieagresji jako podstawowego kryterium porządkującego życie społeczne pomogłoby w minimalizacji liczby funkcjonariuszy państwowych – aż do ich całkowitego zaniku. Wolno żywić nadzieję, że w pewnej chwili już nikt nie chciałby pracować jako funkcjonariusz państwowy i tym sposobem państwo – najbardziej zbrodnicza organizacja w historii ludzkości – umarłoby naturalną śmiercią. (I wtedy można by ze zwielokrotnionym wysiłkiem wziąć się za bary z innymi, mniej lub bardziej dotkliwymi problemami ziemskiej doczesności.)

A zatem wyrazem realizacji koncepcji wolnościowych byłby brak państwa – brak funkcjonariuszy państwowych – brak konkretnych ludzi gotowych współuczestniczyć w niesprawiedliwym zabijaniu i kradzieży za rozsnuwaną dość konsekwentnie, choć niezmiennie podziurawioną i prześwitującą zasłoną „legalności”.

Zarysowawszy z grubsza kwestię podstaw społeczeństwa wolnościowego, przypatrzmy się sprawie „zasiłków, dotacji, subwencji”, o które redaktorzy portalu Liberalis pytają w tytule karnawału wpisów: Czy wolnościowiec powinien brać kasę od państwa?

Pod pojęciami „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” rozumiemy te środki, które funkcjonariusz państwowy bądź grupa funkcjonariuszy państwowych działających wspólnie i w porozumieniu odbiera prawowitemu właścicielowi z użyciem przemocy lub grożąc jej zastosowaniem, po czym przekazuje wybranemu beneficjentowi (osobie prywatnej; grupie osób prywatnych – na przykład współwłaścicielom jakiegoś przedsiębiorstwa, członkom jakiejś organizacji „charytatywnej”; osobie prywatnej działającej jako funkcjonariusz państwowy albo grupie funkcjonariuszy państwowych – na przykład występujących pod nazwą jakiejś państwowej firmy).

Do „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” zaliczymy więc zarówno zasiłki dla bezrobotnych przyznawane przez funkcjonariuszy „samorządu”, jak i wielomilionowe subwencje przydzielane przez funkcjonariuszy etatystycznych organizacji działających na skalę światową; zarówno kilkutysięczny grant dla wydawnictwa publikującego (mądrą skądinąd) książkę, jak i „środki unijne” ukradzione przez funkcjonariuszy UE, a następnie „wywalczone” przez jednego człowieka lub grupę osób; miliardowe bailouty; rządowe dotacje na „cele” i „zadania statutowe”; zapomogi, bezzwrotne „pożyczki” – krótko mówiąc, wszystkie te środki, które zostały najpierw niesprawiedliwie odebrane pewnemu człowiekowi lub grupie ludzi, a następnie przekazane komuś, kto nie jest ich prawowitym właścicielem.

Moglibyśmy chyba bez problemu zgodzić się, że w sytuacji zbliżonej do idealnej, w normalnych okolicznościach, w społeczeństwie agorystycznym takie praktyki spotykałyby się z powszechnym potępieniem. Osoby nawołujące do tego, aby ograbiać innych i dysponować łupem, oraz ci, którzy zgłosiliby gotowość do korzystania ze skradzionych środków, ignorowano by, a ich niemoralne idee publicznie piętnowano. Respektowanie własności prywatnej zmniejszyłoby prawdopodobieństwo powstawania gangów usiłujących wymuszać na innych pewne świadczenia lub bezprawnie zagarniać ich przedmioty. Osoby marzące o „zasiłkach”, „dotacjach”, „subwencjach” mogłyby o nich tylko pomarzyć – bo nie byłoby z czego ich „wypłacać”.

Operacja przyznania i przekazania komuś „zasiłku”, „dotacji”, „subwencji” wymaga kolaboracji przynajmniej dwóch stron. Jedna z nich zajmuje się „zdobyciem” środków, z których świadczenie zostanie zrealizowane, oraz wskazaniem beneficjenta – druga, ów beneficjent, wdraża się w proces „pozyskiwania” środków zdobytych przez pierwszą stronę: występuje z wnioskiem o zapomogę, uczestniczy w biurokratycznych procesach, podpisuje pewne dokumenty, jakieś zobowiązania, po czym otrzymuje od swojego kolaboranta określone środki.

W praktyce w proces ów angażuje się cała rzesza osób – poborca podatkowy, sekretarka w państwowym urzędzie, osoba sprzątająca pomieszczenia państwowych instytucji, policjant dokonujący fizycznej agresji na człowieka broniącego się przed kradzieżą, funkcjonariusz państwowy podpisujący decyzję o przyznaniu komuś cudzych pieniędzy w ramach „dotacji”, kierowca tego funkcjonariusza, jego konsultant, kucharz oraz inni (ze strony „państwa”) (por. Mike Gogulski, Drogie narzędzie, http://luke7777777.blogspot.com/2009/01/tumaczenie-mike-gogulski-drogie.html); ktoś konstruujący wniosek o „zapomogę”, ktoś idący z nim do urzędu albo przesyłający go tam drogą elektroniczną, ktoś bezpośrednio dokonujący przejęcia skradzionych środków oraz inni (ze strony „podmiotu” ubiegającego się o „zasiłek”).

W procederze kradzieży uczestniczą więc dwie strony: funkcjonariusz państwowy oraz zasiłkobiorca. Funkcjonariusz państwowy dokonuje fizycznej napaści na ofiarę albo grozi taką napaścią skutkiem czego ofiara przekazuje mu żądane dobra; zasiłkobiorca wciela się niejako w rolę pasera i „kupuje” to, co zostało ukradzione, „płacąc” w zamian legitymizowaniem władzy funkcjonariusza – uznając, że ma on prawo działać, niesprawiedliwie pozbawiać innych mienia i rozporządzać nim.

Czy – gdyby nie było osób gotowych pełnić rolę paserów, gdyby potencjalni biorcy „subwencji” jak jeden mąż (a „przynajmniej” na masową skalę) odmówili wyciągania ręki po skradzione środki – funkcjonariusze państwowi nadal prowadziliby zuchwałą grabież? Można przypuszczać, że z braku większego zainteresowania współuczestnictwem w kradzieży albo by jej zaniechano albo co najmniej znacznie ograniczono. Respektowanie własności prywatnej, wyrażające się w odmowie uczestnictwa w podziale zrabowanego mienia, zdaje się nierozerwalnie sprzężone z bojkotem funkcjonariuszy państwowych na większą skalę – to znaczy z działaniami mającymi na celu utrudnienie im prowadzenia rabunku (przede wszystkim praktykowanie kontrekonomii, współtworzenie agory, wolnego rynku).

Nie da się ukryć, że część środków, które beneficjenci „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” otrzymują za cenę pewnego rodzaju kolaboracji z funkcjonariuszami państwowymi pochodzi z ich własnych kieszeni; w takich okolicznościach ubieganie się o zapomogi i uzyskiwanie ich można by określić mianem „odbierania” tego, z czego wcześniej zostali ograbieni.

Aby jednak móc z czystym sumieniem powiedzieć, że „odbieram” tylko to, czego zostałem wcześniej niesprawiedliwie pozbawiony, powinienem chyba przeprowadzić dokładne wyliczenia, które przyniosłyby mi odpowiedź na pytanie, ile dokładnie należy mi się z powrotem – i pozwoliły uniknąć „odbierania” ponad to, co mi ukradziono, a więc przyjmowania środków bezprawnie odebranych innym osobom. Te rachunki wydają się niemożliwe, jako że sama „filozofia” systemu etatystycznego, fundament działania funkcjonariuszy państwowych to niszczenie wolnego rynku i doprowadzanie do sytuacji, w której utrudnione lub niemożliwe staje się określenie prawdziwej, rynkowej ceny danej usługi lub towaru. Chcąc precyzyjnie obliczyć, ile „należy mi się” z powrotem, winienem uwzględnić w rachunkach te środki, które odebrano mi bezpośrednio na podstawie mojego zeznania podatkowego, różnego rodzaju stawki „podatków od wartości dodanej”, wymuszanych opłat na ubezpieczenie, być może odjąć od tego te sumy niesprawiedliwych „dotacji”, które funkcjonariusze państwowi przeznaczyli na deficytowe środki transportu w moim miasteczku, może do całkowitej ukradzionej mi sumy dodać koszt kupowanego dobrowolnie (?) biletu do państwowej filharmonii lub muzeum (na którego utrzymanie łożyłem już wcześniej w podatkach) i uwzględnić jeszcze miliony innych czynników, których określić niepodobna. Cała sytuacja z „odbieraniem” przedstawia się mętnie.

Nie ulega chyba wątpliwości, że w sytuacji (niemal) „czystej”, to znaczy w warunkach społeczeństwa (niemal) agorystycznego, uznalibyśmy korzystanie z „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” za świadomy współudział w kradzieży. Czy mamy jednak prawo zmieniać moralną kwalifikację czynu w zależności od tego, w jakich okolicznościach się znajdujemy? Branie kradzionego jest czymś niemoralnym w pokoju numer 1, ale w pokoju numer 2 – już nie?

Opisaną powyżej mętną sytuację chyba celowo tak obmyślono i sprowokowano, aby człowiek chcący postępować uczciwie (i odzyskiwać to, co mu niesprawiedliwie zabrano) odnosił wrażenie, jakby „musiał” wybierać zło (nawet tak zwane „mniejsze”). Dodatkowe trudności, którym stawia czoła libertarianin, wiążą się z faktem, że „inni tak robią”, „inni biorą od funkcjonariuszy państwowych dotacje”, „takie są fakty”, „inni korzystają z funduszy”, „gdyby inni nie brali, też bym nie brał”, „inni otrzymują granty”, „inni biorą – jeśli nie będę brał, przestanę być »konkurencyjny«”, „taka jest rzeczywistość”, „muszę przecież z czegoś utrzymać rodzinę”.

I – nie da się ukryć – coś w tym jest. Powyższa argumentacja oznacza w pewnym sensie podejście do zagadnienia od strony efektywności (a nie moralności); niemniej jednak cenną i uzasadnioną postawę idealistyczną (zawsze w pierwszej kolejności pytamy, jak powinno być i staramy się przybliżać realizację ideału) powinniśmy, a nawet – obiektywnie rzecz biorąc – musimy w jakiś sposób łączyć ze sferą rzeczywistości, konkretnych okoliczności tu i teraz; z faktem, że gdzieś trzeba mieszkać, na obiad coś zjeść, kupić dziecku zimowe buty, a żonie prezent-niespodziankę. Czasem może się zdarzyć, że – bez współuczestnictwa w podziale zrabowanego przez funkcjonariuszy państwowych łupu, nawet kosztem dobrowolnego narażania się na „odebranie” większej sumy niż ta, której mnie bezprawnie pozbawiono – zabraknie środków na te najbardziej podstawowe potrzeby. Czy mam prawo ryzykować życiem lub zdrowiem swoich najbliższych, osób, za które dobrowolnie podjąłem współodpowiedzialność, i własnym – w imię tego, że ja (ten „nieskazitelny”) chciałbym się (kurczowo? nazbyt kurczowo?) trzymać pewnego słusznego skądinąd ideału?

Czy od rodziny rolników, która odziedziczyła będącą od lat w posiadaniu jej przodków ziemię, na przestrzeni wieków sprzeciwiała się zaborowi swojej własności przez funkcjonariuszy państwowych w służbie rozmaitych „władców” i własną ciężką pracą zarabiała na chleb powszedni należy bezdyskusyjnie domagać się rezygnacji z „funduszy strukturalnych”, „pomocowych” i tym podobnych – które niewątpliwie pochodzą z kradzieży? Czy mamy podstawy ku twierdzeniu, że absolutnie każdy przypadek pewnego „uginania się” pod terrorem funkcjonariuszy państwowych i występowania do nich z prośbą, wnioskiem o „zasiłek”, „dotację”, „subwencję” to czyn wewnętrznie zły, niemożliwy do zaakceptowania, a nawet „tylko” tolerowania w żadnych okolicznościach?

Gdzie przebiega granica między odpowiedzialnością za wypełnianie powierzonych mi zadań a koniecznością odmowy podjęcia pewnych złych moralnie działań?

Cenną wskazówką dzieli się Stefan Molyneux, który w tekście Libertarianie i podatki – płacić albo nie płacić? (Stefan Molyneux, Libertarianie i podatki – płacić albo nie płacić?, http://luke7777777.blogspot.com/2007/12/tumaczenie-stefan-molyneux.html) postuluje, aby unikając skrajności i pamiętając o istnieniu pewnych granic, których przekroczyć nie wolno (np. nie wolno stać się strażnikiem w obozie koncentracyjnym, jakim było i jest każde bez wyjątku państwo (por. też
Carl Watner, Every State a Police State, http://www.voluntaryist.com/forthcoming/policestate.php)) – korzystać z możliwości „odbierania” tego, z czego zostaliśmy wcześniej okradzeni.

Sympatyk wolności powinien bardzo uważać na to, aby „obiektywne okoliczności życiowe” nie stały się dla niego tylko wygodnym parawanem, który – stosowany (zbyt często) – przestanie być już tylko wytłumaczeniem dla tymczasowych działań spod znaku tolerowania „mniejszego zła” w imię ochrony „większego dobra”, ale regularnym uzasadnieniem dla własnego lenistwa i spowoduje, że libertarianin zacznie się przeobrażać w etatystę.

Libertarianin, który „przymuszony” (?) „okolicznościami” wejdzie w tryby współpracy z funkcjonariuszami państwowymi, staje w obliczu dylematu: Czy mówić o tym, że w jakimś zakresie włączam się do redystrybucji skradzionych środków? Czy wspominać o tym tylko, kiedy ktoś zapyta? Czy mimochodem? Czy przyznawać się do tego bez jakiegokolwiek uczucia wstydu i przypisywać „frajerstwo” tym, którzy się na „zasiłki, dotacje, subwencje” nie „załapali” – legitymizując w pewnym zakresie rozbójnicze działania funkcjonariuszy państwowych, które doprowadziły do tego, że w ogóle rozważamy, czy – jako ofiarom – wolno nam i, jeśli tak, to w jakim zakresie, uczestniczyć w podziale łupu?

Nie do końca wiadomo, co gorsze: nieświadome współuczestnictwo w kradzieży, z którym mamy chyba do czynienia najczęściej (w wykonaniu osób zdających sobie sprawę z faktu, że zasady moralne są uniwersalne i dotyczą w takim samym stopniu wszystkich ludzi) – czy świadomy w niej współudział, któremu być może towarzyszy piętnowanie całego procederu (w wykonaniu libertarianina) – czy „branie” na milcząco – czy absolutnie jawne i zuchwałe wyciąganie ręki po „niczyje” (choć przynajmniej po części wiadomo, czyje)?

Co z osobami, które biorą „dotacje”, ale mówią wszem i wobec (również funkcjonariuszom państwowym, którzy je przyznają), że to niemoralne – czy nie zaczynamy mieć tu do czynienia ze zjawiskiem jakiegoś rozdwojenia jaźni, wewnętrznej sprzeczności w mózgu i postępowaniu człowieka?

„Taka jest rzeczywistość” – brzmi często powtarzany argument. Jasne, ale ja tę rzeczywistość współtworzę i może jako libertarianin, osoba pod pewnymi względami bardziej niż inni świadoma sytuacji, powinienem tym bardziej się starać, być gotowym na większe „poświęcenia” dla jej naprawiania? Warto zdawać sobie sprawę, że konsekwentne i uczciwe trzymanie się dobrych zasad anarchistycznych, agorystycznych, libertariańskich może (choć nie musi) pociągać za sobą trudności w realizacji pewnych planów (np. zrobienia kariery naukowej), może oznaczać tymczasowe powstrzymanie się o nabycia (swego rodzaju „wyrzeczenie się”) jakichś przedmiotów, gadżetów (ze względu na ograniczone, być może, środki finansowe, jakie akurat mamy do dyspozycji). Jeśli jako wolnościowcy nie będziemy gotowi na chwilową choćby rezygnację z pewnych „wygód”, przyjemności, przedmiotów – w imię głoszonych zasad – trudno oczekiwać, abyśmy zdołali zachęcić kogoś do wolnościowych idei.

Przy wszystkich niejasnościach i wątpliwościach moralnych związanych z wykorzystywaniem skradzionej własności – zwróćmy uwagę na fakt, że mówimy na razie o pewnego rodzaju „pośrednim” współdziałaniu z funkcjonariuszami państwowymi, szczególnie jeśli angażujące się w nie osoby zdają sobie sprawę z tego, że znajdują się na grząskim gruncie, a według swojej najlepszej wiedzy szczerze deklarują gotowość rezygnacji z „zasiłków, dotacji, subwencji” w pewnych okolicznościach (np. gdy terror funkcjonariuszy państwowych tymczasowo zelżeje lub zaniknie – choć to też nieostra definicja).

Najbardziej bezpośrednie wdepnięcie w etatyzm polega na zatrudnieniu się jako funkcjonariusz państwowy. Czynią to również osoby podające się za libertarian. Może należałoby zacząć od naprawy tej sytuacji – a przynajmniej przyjrzeć się jej równie dokładnie jak kwestii „zasiłków, dotacji, subwencji”?

Jeśli fałszywie przyjmiemy, że wolnościowiec może z czystym sumieniem działać jako funkcjonariusz państwowy, może się zdarzyć, że wszyscy członkowie danej społeczności będą językiem głosili idee anarchistyczne – a jednocześnie wszyscy dobrowolnie zdecydują się na współtworzenie mafijnych struktur państwa. Takiego społeczeństwa z pewnością nie moglibyśmy nazwać agorystycznym, wolnościowym.

Samozwańczy „libertarianinie”-państwowcy nierzadko usiłują usprawiedliwiać swoje bezpośrednie zaangażowanie w etatyzm tym, że „taka jest teraz sytuacja” i twierdzą, że w „normalnych”, „normalniejszych” okolicznościach natychmiast zrezygnowaliby ze swoich ciepłych posadek opłacanych ze skradzionych pieniędzy. W takim stawianiu sprawy kryje się chyba jakaś niewyobrażalna hipokryzja i pycha. „Libertarianin”-etatysta zdaje się ogłaszać wszem wobec: „To właśnie my jesteśmy tym »szczególnym«, »wyżej postawionym«, »bardziej świadomym i moralniejszym« człowiekiem, wobec którego nie stosują się zasady dotyczące »zwykłych« ludzi. Niech najpierw oni, ci »niżsi«, ci »gorsi«, ci »nieświadomi« odejdą ze stanowisk funkcjonariuszy państwowych, a wtedy my za nimi podążymy”. Przedstawianie tego rodzaju scenariusza stanowi dla każdego „wolnościowca”-państwowca wygodną wymówkę. Nie wspomina się jednak zazwyczaj o tym, że takie rozumowanie prowadzi do mylnego przekonania (promowanego zresztą usilnie w stosunku do samych siebie przez funkcjonariuszy państwowych), że libertarian dotyczą inne niż „pozostałych” zasady moralne i w pewnym sensie oznacza przypisywanie sobie jakiejś „wyższości”.

Przyglądając się postępowaniu niektórych osób podających się za wolnościowców, nie da się uniknąć wrażenia, jakby traktowały one deklarowane przekonania wybiórczo – jakby wydawało im się, że przy zachowaniu synekury państwowej zdołają nadal określać się mianem „libertarian”. Może należałoby znaleźć inne określenie na tych „»libertarian« po godzinach”?

Przychodzi do głowy taka myśl, że agorysta „nieświadomy” – człowiek, który współtworzy wolny rynek, nie zdając sobie (do końca?) sprawy ze znaczenia swoich działań – jest w swoim postępowaniu uczciwszy i zwyczajnie bardziej ludzki niż domorosły „libertarianin”-etatysta, który z wysokości swej intratnej posady naucza, zaleca, pochwala i potępia, a sam nawet palcem nie ruszy, aby pomóc w realizacji słusznych swoją drogą idei.

W tym miejscu należałoby chyba postawić pytanie: Kto to jest libertarianin? Oraz: W jaki konkretnie sposób każdy spośród nas wyobraża sobie przejście od obecnego systemu etatystycznego do społeczeństwa bezpaństwowego, opartego o zasadę nieagresji? Zgadzamy się co do tego, na jakich fundamentach powinien opierać się „system” wolnościowy – jesteśmy jednej myśli, jeśli idzie o cel. O wiele trudniejsze wydaje się pytanie o to, jak doprowadzić do jego zaistnienia.

Jedyny chyba realistyczny sposób proponują agoryści – powstrzymywanie się od współudziału w działalności etatystycznej o jakimkolwiek charakterze i budowanie własnego życia w oparciu o dobrowolne relacje i pokojową współpracę z innymi osobami. Upowszechnienie takiego sposobu postępowania doprowadziłoby do bezkrwawego zaniku funkcjonariuszy państwowych – o takim biegu wydarzeń wspominali między innymi Mike Gogulski (Mike Gogulski interviewed: „The Seed of Agorism Grows in Every Person”) ,
http://vlastnictvo.blogspot.com/2008/10/mike-gogulski-interviewed-seed-of.html
oraz Arthur Silber (Arthur Silber, Historia, którą mogą opowiadać, http://luke7777777.blogspot.com/2008/09/tumaczenie-arthur-silber-historia-ktr.html).

Zdaje się, że zbyt małą wagę przykładamy do potwierdzania głoszonych teorii czynem – tym samym często możemy, nawet wbrew szczerym intencjom, zniechęcać innych do anarchistycznych koncepcji. Skoro głosimy pewne idee, ale sami ani myślimy zastosować je do siebie, jak odbija się to na naszej wiarygodności?

Warto zacząć od uderzania w korzenie zła w samych sobie i, kwestionując roszczone sobie przez funkcjonariuszy państwowych „prawo” do morderstw i kradzieży, samemu nie stać się przypadkiem współuczestnikiem niemoralnych działań. W takim stanie rzeczy odrzucenie możliwości zatrudnienia się na stanowisku funkcjonariusza państwowego to chyba program minimum.

Jeśli przynajmniej tę sytuację uczynimy jasną, będzie nam łatwiej zmierzyć się z bardziej podstępnymi praktykami funkcjonariuszy państwowych oraz organizacji parapaństwowych, różnych korporacji, których charakter doskonale przedstawiono w drugiej części gry komputerowej Deus Ex pod tytułem Deus Ex: Invisible War. W DX:IW mamy do czynienia z działającymi na międzynarodową skalę firmami prowadzącymi szkolenia wojskowe. Po wytresowaniu adeptów do walki i nasączeniu ich umysłów odpowiednią propagandą wynajmuje się ich rozmaitym instytucjom – wśród nich, jak możemy się domyślać, rządom.

Świat Deus Ex: Invisible War (rok 2072) wygląda inaczej niż ten dwadzieścia lat wcześniej – chciałoby się powiedzieć: „tak samo, tylko bardziej”. O funkcjonariuszach państwowych wspomina się znacznie rzadziej niż w pierwszej części gry. Wiele struktur jawnie etatystycznych zastąpiono parapaństwowymi – jednak zasada ich działania (przyznawanie sobie prawa do inicjowania przemocy) pozostała niezmienna. Zadanie regulacji wielu obszarów życia, w które wcześniej ingerowali funkcjonariusze państwowi zatrudnieni „bezpośrednio” (policjant państwowy, celnik państwowy, żołnierz państwowy), powierzono paraprywatnym albo całkowicie prywatnym koncernom. Podstawa podejmowanych przez nich „operacji” jest jednak wciąż ta sama – niekiedy wzmocniona przez „legitymację” danej grupy funkcjonariuszy państwowych.

Taka sytuacja może czekać nas w przyszłości: próba totalnego zagmatwania wszystkiego, chaotycznego (a może precyzyjnego i przemyślanego?) połączenia działań funkcjonariuszy państwowych, korporacji, prywatnych organizacji (para)militarnych, (nawet) niektórych spośród prywatnych agencji arbitrażowych, prywatnych firm dostarczających usług bezpieczeństwa. Być może osoby określane mianem „rządów”, „funkcjonariuszy państwowych” sensu stricte będą stanowiły stosunkowo nieliczną grupę i zajmowały się jedynie wyznaczaniem pewnych ogólniejszych celów, „menedżerskim” zarządzaniem całą biurokratyczno-etatystyczną machiną, kierowaniem prywatnych firm i kolaborujących z „rządem” osób do skutecznego wykonywania zadań, do których „państwo” rości sobie prawo. Taki model społeczny sprzyja upowszechnianiu poglądu, że libertarianie „się czepiają”: „No – czego chcecie? Przecież firma, która prowadzi »operację pokojową« w Iraku, Afganistanie, Iranie, na Sri Lance jest prywatna. Przecież Kalisz, Kongo, Kraków, Somalię i Wyspę Man »wyzwalają« prywatne oddziały. Przecież prywatna korporacja wywozi śmieci, sporządza maszyny do głosowania, zawiaduje wynajmowaniem tych (naprawdę już nielicznych) pracowników urzędów państwowych, efektywnie steruje przetargami publicznymi? O co więc wam chodzi? Jesteście wiecznie niezadowoleni”. Podobne oskarżenia o malkontenctwo mogą stanowić w ustach etatystów broń niezwykle silną – choć opartą o niezrozumienie lub celowo fałszywą interpretację rzeczywistości. W przedstawionych hipotetycznie warunkach liczne prywatne firmy i osoby działałyby na zamówienie funkcjonariuszy państwowych, na zleconych kontraktach, czerpiąc „legitymację”, upoważnienie do prowadzenia działalności z nadania „rządu”. Zatem wciąż mielibyśmy do czynienia z systemem etatystycznym, u którego podstaw stoi inicjowanie agresji – tyle że znacznie lepiej niż dziś zakamuflowanym, wciągającym w swoje tryby coraz więcej osób i, niestety, znacznie od dzisiejszego (polegającego bardziej na funkcjonariuszach państwowych zatrudniających się „bezpośrednio”) skuteczniejszym w realizowaniu zła.

Trudno będzie spowolnić, powstrzymać albo odwrócić proces kształtowania się takiego modelu społeczeństwa, jeśli wolnościowcy w pierwszej kolejności nie podejmą podstawowego wysiłku, polegającego na odmowie pracy jako funkcjonariusze państwowi. Jeżeli sami w całości i zdecydowanie nie odrzucimy inicjowania przemocy jako metody rozwiązywania konfliktów międzyludzkich, jak możemy oczekiwać, że „ci inni” zrobią to jako pierwsi?

Zawsze miejmy przed oczyma ideał – zero funkcjonariuszy państwowych, zero (dobrowolnej) współpracy z funkcjonariuszami państwowymi, a najlepiej w ogóle zero kontaktu z funkcjonariuszami państwowymi. Jeśli w imię przelotnej wygody, czekania na „(bardziej) sprzyjające okoliczności” (o które mieliby się zatroszczyć „ci inni”, „mniej świadomi”), ulotnych zaszczytów albo szansy „samorealizacji” zaczniemy czynami przeczyć głoszonym słowom, może się okazać, że tym samym przybierzemy pozy nie tyle nawet biernych obserwatorów rzeczywistości, co osób czynnie szkodzących sprawie wolności.

Do mnie, jak przypominał we Władcy pierścieni J.R.R. Tolkien, należy decyzja, co zrobić z powierzonym mi czasem tu i teraz (por. http://luke7777777.blogspot.com/2007/01/quote-all-we-have-to-decide.html). Może niekoniecznie oglądając się na to, jak „się porobiło”, co „się robi”, jak „się żyje”. Sięgając do istoty rzeczy, stwierdzimy bowiem, że nic nie dzieje „się”, nie dzieje „się” samo, bez przyczyny. Skonstruowany z matematyczną precyzją i (chyba?) radosnym uśmiechem świat jest logiczny i choć z pozoru szalenie skomplikowany, to w gruncie rzeczy stosunkowo jasny i prosty.

Opinia „na razie się nie da [postępować uczciwie]” może stanowić łatwe usprawiedliwienie dla korzystania z kradzionych pieniędzy w nieskończoność – bo jak jednoznacznie określić tę chwilę, kiedy już „da się” to robić? Czy próba unikania brudu etatyzmu z zasady nie jest, wbrew pozorom, rozwiązaniem najbardziej zdroworozsądkowym? Tak właśnie można odbierać teraźniejszość i realizm w postępowaniu.

Niemoralna działalność funkcjonariuszy państwowych zawsze opiera się na powszechnym przyzwoleniu i dobrowolnym współdziałaniu pewnej grupy osób. Doprowadzenie do zaniku państwa wymaga powszechnego bojkotu działań jego funkcjonariuszy – ignorowania wydawanych przez nich „rozkazów”, odmowy kontaktu z nimi, odrzucenia uczestnictwa w prowadzonej przez nich grabieży oraz w podziale zrabowanych środków.

Zdając sobie jednak sprawę z sytuacji, w jakiej niejednokrotnie znajdują się ludzie zmuszani terrorem do przekazywania swojej własności na rzecz funkcjonariuszy państwowych, mógłbym sformułować swoje zdanie w kwestii „brania kasy od państwa” następująco: absolutnie nie potępiam – ale absolutnie zniechęcam.

Można by rozważać przyjęcie zasady: „jeśli »nie muszę«, nie biorę”, nawet jeśli miałoby to oznaczać brak pewnych zysków, gdybym „wziął”. Tu zaraz otwiera się pole do nowych rozważań: co znaczy „jeśli nie muszę”? A co – „jeśli muszę”? Czy „muszę” usprawiedliwione jest tym, że w innym przypadku (nie biorąc) nie miałbym co włożyć do garnka – czy tym, że „niebranie” oznaczałoby możliwość kupienia dziecku w tym miesiącu „tylko” jednej zabawki, a nie dwóch?

Czy całkowita odmowa uczestnictwa w kłamstwie etatyzmu oznacza konieczność „życia w lesie”, swego rodzaju odcięcia się od tego, co zwykliśmy określać mianem „cywilizacji”, większej samowystarczalności ekonomicznej, swego rodzaju „alienacji”?

Może podejść do sprawy z innej strony: Z czego mogę zrezygnować i z czego faktycznie rezygnuję w imię wierności dobrym zasadom?

Jeśli nie zaczniemy od postaw, może się okazać, że ugrzęźliśmy w rozważaniach na tematy poboczne, nie ruszając w ogóle fundamentów zagadnienia, jak postępować, aby coraz więcej ludzi w świadomy sposób podejmowało z innymi wyłącznie dobrowolną współpracę.

Rak etatyzmu w każdej postaci rozprzestrzenia się coraz bardziej i jeśli nie zrobimy nic, aby go powstrzymać, jeśli go w całości nie wytniemy, ani się obejrzymy, a zainfekuje cały organizm. Dawanie odporu chorobie będzie w pierwszej kolejności polegało na wyrzeczeniu się uczestnictwa w zbrodniczym systemie państwowym na stanowisku funkcjonariusza – oraz uprawianiu na jak najszerszą skalę kontrekonomii, powstrzymywaniu się od kolaboracji z państwem w jakimkolwiek zakresie jako człowiek, przedsiębiorca prywatny, przedstawiciel prywatnej firmy, na zniechęcaniu funkcjonariuszy państwowych do złodziejskich praktyk i utrudnianiu ich.

Zasadę uniwersalną, pewien ideał, moglibyśmy sformułować tak: „Kasy od państwa”, czyli „kasy” zrabowanej nam oraz innym ludziom, nie powinien „brać” nie tylko wolnościowiec, ale nikt – i to w żadnych okolicznościach. Bo w pierwszej kolejności nie powinno w ogóle istnieć coś takiego jak „kasa państwa”.

Ponieważ jednak rzeczywistość wygląda, jak wygląda, wydaje się, że w szczególnych okolicznościach i z zachowaniem daleko posuniętej ostrożności pewne konkretne przypadki „odbierania” skradzionych nam wcześniej środków da się tolerować, choć trudno im przyklaskiwać.

Zapytajmy jeszcze, czy w obecnej sytuacji nie mielibyśmy podstaw ku postępowaniu zgodnemu z zasadą brzmiącą: „Brać, ale nie dawać nic w zamian”? W praktyce jej stosowanie może przejawiać się na przykład w korzystaniu ze środków państwowego transportu bez uiszczania specjalnej, dodatkowej opłaty za przejazd w postaci biletu (za który przynajmniej w pewnej części zapłaciliśmy w podatkach, które funkcjonariusze państwowi przeznaczyli na dofinansowanie firmy przewoźniczej), zabieraniu („odbieraniu”) pewnych przedmiotów, które w (błędnym) powszechnym mniemaniu stanowią „własność państwową” i tak dalej.

W mniej radykalnej wersji metoda „Brać, ale nie dawać nic w zamian” może oznaczać np. korzystanie z oferty rządowych teatrów, filharmonii oraz innych dofinansowywanych przez „budżet państwa” miejsc bez płacenia za bilet albo np. fałszywie podając się za osobę, której przysługuje zniżka 50% i tak dalej.

Pomijając praktyczne trudności związane z konsekwentnym stosowaniem zasady „Brać, ale nie dawać nic w zamian”, warto zauważyć, że sama zasada jest jednak błędna. Wracamy do rozważanego już przy okazji tematu „zasiłków, dotacji, subwencji” pytania o to, czy jesteśmy w stanie dokładnie określić, ile nam ukradziono i – w związku z tym – ile mamy prawo „odebrać”. Dopóki istnieje państwo, nie jesteśmy w stanie precyzyjnie tego ustalić, w związku z tym ślepe trzymanie się nie do końca trafnie sformułowanego postulatu „Brać, ale nie dawać nic w zamian” grozi wyrobieniem w sobie etatystycznej, złodziejskiej mentalności, czyli nabraniem cech funkcjonariuszy państwowych – a właśnie tego byśmy nie chcieli, prawda?

Angażując się w życie społeczne na zasadzie „Brać, ale nie dawać nic w zamian” wchodzimy w całą sferę kłamstwa, nabieramy pewnych fałszywych odruchów, których potem trudno będzie nam się pozbyć w normalnych, dobrowolnych relacjach z ludźmi. Z drugiej strony – możemy wpaść w jakąś schizofrenię – starać się dogłębnie zbadać, kto, gdzie, i ilu procent mojego dochodu mnie pozbawił, czy mam moralne prawo skorzystać z tej „usługi państwowej” zupełnie bez (dodatkowego) płacenia, płacąc trochę, a może troszkę więcej; a może za te całkowicie prywatne inicjatywy też dałoby się płacić jakoś mniej, nawet kosztem pewnej nieuczciwości?

Nie da się ukryć, że w pewnym zakresie zasadę „Brać, ale nie dawać nic w zamian” stosują właściwie wszyscy: nie wiedząc dokładnie w jakim stopniu finansowo przyczyniają się do ich utrzymania, korzystają z kontrolowanych tymczasowo przez funkcjonariuszy państwowych chodników, ulic, terenów „publicznych” i tak dalej. Robią to również anarchiści, libertarianie, którym wytyka się w związku z tym rzekomą niekonsekwencję. Tymczasem w przypadku każdej „usługi” narzucanej przez funkcjonariuszy państwowych („dostarczanej przymusowo”), każdy człowiek ma moralne prawo zachować się tak, jak w odniesieniu do natrętnego akwizytora, gwałtem wciskającego nam do ręki jakiś produkt „na zachętę”. Możemy ofiarowywany nam przedmiot przyjąć, ale nie mamy obowiązku za niego płacić. A jeśli domokrążca pojawi się u nas raz jeszcze, możemy z czystym sumieniem ponownie odmówić zapłacenia za ofiarowany nam wcześniej produkt i stanowczo się pożegnać. Nikt nie ma obowiązku płacić za podarowane mu niezamawiane towary. Gdy jakaś firma przysyła nam do domu próbkę produktu, a my robimy z niej jakiś użytek, nie musimy przejmować się tym, że w kolejnym odcinku korespondencji ofiarodawca bezczelnie żąda zapłaty za to, co od niego otrzymaliśmy. Dopóki z góry nie zobowiązaliśmy się dobrowolnie do uiszczenia opłaty za nabywany przedmiot lub usługę, dopóty możemy z nich korzystać za darmo.

Ta naturalna i powszechnie przyjęta praktyka stanowi dobry punkt wyjścia do innych działań – bardziej nawet agorystycznych w charakterze – takich jak próba powstrzymywania się od przekazywania funkcjonariuszom państwowym tych środków, które później w jakiś kulawy sposób wykorzystują na zawiadywanie tzw. „własnością publiczną”.

To projekt zakrojony na szeroką skalę, bo funkcjonariusze państwowi okradają nas nie tylko „bezpośrednio” – fizycznie przejmując kontrolę nad pewnymi przedmiotami, które np. znajdują się w naszym mieszkaniu albo siedzibie prywatnej firmy – ale na przykład również (a może nawet głównie) poprzez inflację i inne procesy trudniej dostrzegalne gołym okiem. Trzeba by się więc zastanowić nad głębszymi zmianami i przykładowo posługiwać się na większą skalę prywatnymi walutami, starać się, aby środki płatnicze alternatywne wobec państwowych papierków (np. złoto) stały się standardem i tak dalej. Libertarianie, stosując zasadę „Brać, ale nie dawać nic w zamian” w zdroworozsądkowej wersji light – nie narażając się na ostrzejsze od ewentualnych „rutynowych” represje ze strony funkcjonariuszy państwowych lub zatrudnionych na ich usługach pracowników firm prywatnych – mogą jednocześnie zachęcać osoby nieznające jeszcze idei wolnościowej albo nieprzekonane do coraz większego polegania wyłącznie na dobrowolnej współpracy i angażowania się w inicjatywy woluntarystyczne – zgodnie z przyjętą już powszechnie jako coś normalnego umiarkowaną odmianą metody „Brać, ale nie dawać nic w zamian”.

Najcenniejszą i przypuszczalnie najsensowniejszą reakcją na podejmowane przez funkcjonariuszy państwowych próby kradzieży naszej własności dałoby się streścić hasłem: „Zawieram tylko dobrowolne kontrakty” albo „Państwo – nie biorę (w tym) udziału”. Osobista postawa polegająca na trzymaniu się od brudu z daleka oznaczałaby unikanie dawania innym (m.in. funkcjonariuszom państwowym) okazji do okradania nas (aż do całkowitego powstrzymania się od jakichkolwiek świadczeń na rzecz rabusiów) – a jednocześnie zakończenie wyciągania ręki po mienie odebrane innym w niesprawiedliwy sposób (odmowę brania udziału w podziale łupu).

To jasne, że architektom systemu państwowego oraz tym spośród jego funkcjonariuszy, którzy zdają sobie sprawę z tego, co robią, zależy na tym, aby wszyscy ludzie byli w jakiś sposób „umoczeni” w etatyzm, zgodnie z cytowaną na poły żartobliwie nieprawdziwą zasadą: „każdy ma swoją cenę”.

Otóż nie każdy ma swoją cenę. Nie wszystko jest na sprzedaż.

Skuteczne bronienie się rękami i nogami przed występowaniem do funkcjonariuszy państwowych o jakiekolwiek „zasiłki, dotacje, subwencje” pomaga w walce z uzależnieniem się od etatystycznej mentalności. Nawet jeśli sami – idąc drogą (zgniłego?) kompromisu i ubiegając się o kradzione środki – nie uzyskujemy ich (akurat tym razem), w naszym myśleniu pojawia się niebezpieczna tendencja do traktowania systemu nieuczciwej redystrybucji zagrabionej własności jako czegoś naturalnego. Co więcej – możemy zacząć sobie wyobrażać, że warunkiem sine qua non każdego ludzkiego działania obliczonego na uzyskanie pewnych korzyści materialnych jest „użebranie” względnie „wydębienie” od kogoś pieniędzy ponoć nieodzownych do realizacji „projektu”.

Iluż to przedsiębiorców (w tym również nominalnie prywatnych) przestawiło się w swoim rozumowaniu (?) na model: „Mamy coś osiągnąć, coś wyprodukować, coś zrobić? No to po pierwsze piszemy wniosek o dotację. Zatrudniamy ekspertów od formułowania wniosków. Uruchamiamy znajomości w rządowych agendach”.

Tworzy się cała gałąź „przemysłu” – „przedsiębiorczość” operująca pod szyldem: „jak skutecznie wyłudzać pieniądze?”. (Jakkolwiek w rzeczywistości czasem chodzi o „odbieranie” środków, które mi wcześniej skradziono, to społeczny kontekst i podtekst jest raczej taki: „Jak zrobić [na przykład] »Unię« w konia? Jak zagarnąć dla siebie jak najwięcej?”.)

Moralne niebezpieczeństwo myślenia zatrutego (do pewnego stopnia?) etatyzmem (nawet tłumaczonym jako rzekoma „konieczność życiowa”, rzekomy „realizm”) skutkuje niszczeniem wolnego rynku i może nawet prowadzić do tak skandalicznych praktyk, jak donoszenie na prywatnych przedsiębiorców, którzy powstrzymują się od płacenia (części) podatków, nie podporządkowują się narzucanym przemocą „regulacjom”, „normom unijnym” itd. Zamiast samemu zaangażować się w kontrekonomię, a przynajmniej czynnie jej nie przeciwdziałać, wiele osób potępia te naturalne działania (w których sama zresztą nieświadomie uczestniczy) i nie uważa pełnienia roli rządowego kolaboranta za rzecz co najmniej niestosowną.

Czy obserwowana coraz powszechniej praktyka „podczepiania” się pod fundusze pochodzące ze skradzionych pieniędzy – na przykład naganianie do uczestnictwa w podziale pieniędzy skradzionych w podatkach w ramach akcji „1% dla organizacji pożytku publicznego” – to tylko bierne tolerowanie pewnego istniejącego (już) zła (podatków) w celu chronienia większego dobra, zapobieżenia większemu złu, podejmowania cennych przedsięwzięć, „ratowania” choć części pieniędzy przywłaszczanych bezprawnie przez funkcjonariuszy państwowych, czy już czynne uczestnictwo w działaniu z natury złym, którego nigdy nie może usprawiedliwiać dążenie do osiągnięcia jakiegoś dobra?

Angażowanie się w podział skradzionego mienia oznacza uczestnictwo w stawianiu przed ludźmi fałszywego „wyboru”: „I tak cię okradniemy, więc chociaż zdecyduj, komu wolisz »dać« pieniądze, które ci odbierzemy”.

Jest trzecie, normalne rozwiązanie: Nie kradnij! Staraj się nie ułatwiać innym niemoralnego pozbawiania cię twojej własności. Korzystaj tylko z tego, co należy do ciebie. I jakkolwiek dziwnie by ono nie brzmiało w rozważanych okolicznościach, jest przecież w pewien sposób szanowane, powszechnie zakorzenione w ludzkich umysłach. Warto zatem, aby za przyjęciem tej prawdy przez większość członków społeczeństwa na gruncie teoretycznym poszło realizowanie jej w praktyce.

Powracamy zatem do obrazu społeczeństwa wolnościowego, agorystycznego oraz do wizji wspólnoty rzekomo „agorystycznej” – w której 100% osób pracuje na stanowiskach funkcjonariuszy państwowych albo w jakiś sposób dobrowolnie z nimi współdziała. Klecony obecnie z pewną pieczołowitością unioeuropejsko-narodowy socjalizm ma na celu coś podobnego: niemal wszystko jest rzekomo „prywatne”, „rynkowe”, a jednocześnie usilnie dąży się do tego, aby 100% „prywatnych” przedsiębiorców miało jakiś udział w redystrybucji skradzionych w podatkach środków.

To, że później pojawiają się oskarżenia o nieuczciwość, nieprzydzielanie „należnych” środków, przekręty funkcjonariuszy państwowych, to rezultat przyjęcia z góry błędnej zasady, że wolno współuczestniczyć w podziale kradzionego. Naprawdę trudno współczuć tym, którzy najpierw dają się zapisać do rejestru dobrowolnych współsprawców, opieczątkować, obnumerować, ze wszech stron obwąchać i obmonitorować – a potem, dysponując już na papierze statusem państwowego quasi-niewolnika uprawnionego do wyciągania ręki po cudze, dziwią się, że funkcjonariusze rządowi starają się zrobić ich w konia. Można ewentualnie dziwić się naiwności ludzi, którzy liczą na wykorzystanie aparatu etatystycznego, a potem ze zdumieniem konstatują, że funkcjonariusze państwowi robią ich na szaro.

Tymczasem…

Bierze Instytut Ludwiga von Misesa.

Instytut Misesa zdecydował się na współpracę z funkcjonariuszami państwowymi w ramach programu „1% podatku dla organizacji pożytku publicznego” (por. 1% podatku dla Instytutu Misesa!, http://www.mises.pl/595/). Jak pogodzić to z deklaracjami zawartymi w dziale Zasady (Zasady, http://www.mises.pl/o-fundacji/zasady/): „[K]onieczne jest sformułowanie jasnych zasad, które pozwolą organizacji zachować niezależność od instytucji państwowych i grup interesu. […] 4. Nie przyjmujemy dotacji ze źródeł publicznych. Utrzymujemy się wyłącznie dzięki dobrowolnym darowiznom oraz środkom pozyskanym z działalności statutowej. 5. Nie identyfikujemy się z żadną partią i nie ulegamy wpływom stronnictw politycznych. Działamy na zasadach niezależności od instytucji państwowych.”

Jak pogodzić deklarowaną „niezależność” z uczestnictwem w nadawaniu pozorów legalności podatkom (dobrowolnym współudziałem w kradzieży?), tłumaczeniem się przed funkcjonariuszami państwowymi, dawaniem im wglądu we własne finanse?

Nie da się ukryć, że ze względu na konstrukcję programu „1% podatku dla organizacji pożytku publicznego” Instytutowi opłaca się, żeby ludzie płacili coraz większe podatki, bo 1% od wpłaty z tytułu podatku dochodowego w wysokości 100.000 jest większy od 1% od wpłaty z tytułu podatku dochodowego w wysokości 50.000 – i tak dalej. Może się zatem okazać (choć to mało prawdopodobne), że członkowie Instytutu Ludwiga von Misesa zaczną (podświadomie) sympatyzować z ideą „2% podatku dla organizacji pożytku publicznego”, „3% podatku dla organizacji pożytku publicznego” – w ten sposób gładko i niepostrzeżenie przejdą od „niewinnego” „ratowania jednego procenta” do „przejmowania”, przywłaszczania sobie dwóch, trzech, pięciu, osiemnastu lub dziewięćdziesięciu sześciu procent cudzej własności. (Na niebezpieczną ewolucję (?) myślenia, potwierdzającą te niewesołe wcale hipotezy może wskazywać np. komentarz huberta pod tekstem Boże Narodzenie 2008 (Witold Falkowski, Mateusz Machaj, Boże Narodzenie 2008, http://www.mises.pl/891). Hubert, zapewne ciężko i uczciwie pracujący sympatyk wolności, zapewnia o wsparciu Instytutu Misesa swoim „jednym procentem”; jednocześnie niejako mimochodem wyraża pewien rodzaj zmartwienia (pisze: „niestety!”) związanego z tym, że „2008 to porażka w logistyce” i „podatek […] będzie sporo niższy” (por. http://www.mises.pl/891/boze-narodzenie-2008/#comment-385).)

W przyszłości może to przynieść model społeczny, w którym (niemal) wszystkie środki odebrane w podatkach zostaną rozdysponowane między instytucje nominalnie „prywatne”, ale fundamenty systemu pozostaną te same: wciąż powszechnie będzie się uznawało, że funkcjonariusz państwowy (państwowo-prywatny?) zezwalający przy współudziale osób i firm prywatnych na prowadzenie podatkowej grabieży oraz decydujący o sposobie redystrybucji ukradzionych środków ma do tego moralne prawo. (Napisałem: „(niemal) wszystkie środki”, bo może znajdzie się jakiś człowiek lub grupa osób, która w imię realizacji etatystycznej utopii zgłosi gotowość zawiadywania rozdzielaniem cudzego mienia nie pobierając z tego tytułu wynagrodzenia.) Tym sposobem utrudni się również oponowanie przeciw państwowym i prywatnym funkcjonariuszom systemu, którzy nieustannie będą wskazywać na jego liczne prywatne, „prywatne” i „pół-prywatne” elementy, usiłując konstruować z nich coś na kształt figowego listka. I w ten sposób „wszystko się zmieni” (sposób redystrybucji kradzionych dóbr) po to, aby „nie zmieniło się nic” (sam fakt kradzieży).

Możemy też zwrócić uwagę na inny aspekt współpracy Instytutu Ludwiga von Misesa z państwem, świadczący dobitnie o tym, że instytucja owa (państwo) jest schizofreniczna z natury rzeczy: otóż funkcjonariusze państwowi w pewien sposób „pośredniczący” między ograbianym człowiekiem (podatnikiem) a Instytutem, przekazują część znajdujących się w ich dyspozycji środków tym, którzy sympatyzują z ideą jego likwidacji, zaniku.

A może o chodzi o skorumpowanie tych, którzy uważają się za przeciwników istnienia państwa? O to, żeby można było im wytknąć: „Patrzcie, tak przeciw państwu perorują, ale sami z nim współpracują”. I może jeszcze dodać: „Żeby było jeszcze lepiej, robią to z uśmiechem na ustach, całkowicie usatysfakcjonowani. To im sprawia przyjemność”.

I okazuje się, że do pewnego stopnia tak właśnie jest. Olgierd Sroczyński, aktywista związanego z Instytutem Misesa ruchu Kluby Austriackiej Szkoły Ekonomii, mówi na przykład o tym, że „brakowało nam wsparcia instytucjonalnego”, a teraz „jesteśmy uznawani przez dyrektorów i nauczycieli szkół państwowych” (por. Witold Falkowski, The Sweet Taste of Liberty, http://www.mises.pl/wp-content/uploads/2009/01/Freedom%20Matters.pdf).

Oczywiście, wydaje się rzeczą ze wszech miar godną pochwały, jeśli libertarianin kontaktujący się z funkcjonariuszem państwowym na poziomie osobistym – na przykład spotykając się z nim w restauracji czy na kręgielni jako ze znajomym, przyjacielem – zdoła zachęcić go do wolności, porzucenia wątpliwej moralnie „kariery” rządowego kolaboranta, zaangażowania się w pracę na wolnym rynku i dobrowolną współpracę z innymi ludźmi. Tego rodzaju wpływ na rzeczywistość to coś wspaniałego. Jednak czymś zupełnie innym jest dobrowolne kontaktowanie się z funkcjonariuszami państwowymi jako funkcjonariuszami państwowymi, próba wkradnięcia się w ich „łaski”, radość z tego, że nas „uznają”. Można by się spodziewać, że akurat libertarianinowi na „uznaniu” ze strony osób współuczestniczących w budowaniu systemu etatystycznego będzie zależeć niespecjalnie.

Niewesołe wrażenia przynosi również lektura relacji ze spotkania z pewnym funkcjonariuszem państwowego systemu „edukacyjnego” autorstwa Ludwika Papaja (Ludwik Papaj, Libertariańska koncepcja edukacji a przyszłość edukacji w Polsce – relacja, http://austriacy.pl/klub/krakow/15). Otóż o gościu krakowskiego KASE można powiedzieć wiele (na przykład to, że przez znaczną część swojego życia stronił od uczciwego zarabiania pieniędzy drogą dobrowolnej wymiany, pobierając kradzione pieniądze jako funkcjonariusz na stanowiskach „kuratora oświaty” oraz „radnego miasta”) – ale na pewno nie to, że jego koncepcja edukacji jest libertariańska. Propozycje przedstawione przez prelegenta i opisane bardziej szczegółowo w dostępnych do pobrania plikach są z gruntu etatystyczne, można być rzec – z silnym posmakiem komunizmu. Gość KASE postuluje między innymi „1. Zapewnienie (utrzymanie) powszechnego (bezpłatnego) dostępu do szkoły. 2. Zatrudnianie nauczycieli spełniających ustalone przez Ministra Edukacji wymagania kwalifikacyjne. 3. Realizacj[ę] krajowych standardów edukacyjnych.” Innymi słowy: istota systemu ma pozostać ta sama, tylko dla niepoznaki zmieni się jego nazwę z „państwowego systemu »edukacyjnego«” na „Szkołę obywateli”. W kontekście zaprezentowanych na spotkaniu uwag i propozycji jedno ze zdań otwierających relację Ludwika Papaja „Nasz gość uważa obecny dziś w Polsce model edukacji za biurokratyczny” można uznać za ponury żart, zdolny wywołać jedynie pusty śmiech i wzruszenie ramionami.

Absolutnie nie kwestionując dobrych intencji i szczerych wysiłków Organizatorów spotkania, wypada spytać, czy warto promować pomysły człowieka, który w swoim myśleniu nie wykracza poza typowe etatystyczne komunały (Stefan Molyneux określał etatystyczne postulaty skryte za parawanem „wolnościowego” działania edukacyjnego mianem próby wywalczenia nieco znośniejszych warunków niewolnictwa – zamiast dostawać baty co godzinę, będziemy batożeni „tylko” raz dziennie)?

Chodzi zatem o kierunki myślenia podejmowane przez libertarian. Czy na własne życzenie będziemy się obracać w etatystycznym sosie i dyskutować na warunkach dyktowanych przez zwolenników niewolnictwa (i ich językiem) – czy z pełnym przekonaniem powtórzymy za Ludwigiem von Misesem „Tu ne cede malis, sed contra audentior ito” i odmówimy jakichkolwiek zgniłych kompromisów?

Choć – z drugiej strony – może droga do wolnorynkowych zmian wiedzie przez angażowanie się na każdym polu i nawet (tym)czasową (no właśnie – jak ową „tymczasowość” zdefiniować?) współpracę z instytucjami państwowymi – wykłady w szkołach państwowych, współpracę z osobami proponującymi rozwiązania etatystyczne (ale „mniej etatystyczne” od innych)?

Wciąż jednak jest to działanie w ramach systemu opartego o inicjowanie agresji.

A może całe powyższe rozważanie nie ma sensu, bo uczyniliśmy na wstępie fałszywe założenie, że działaczom Instytutu Misesa chodzi o wolność w rozumieniu libertariańskim, agorystycznym, anarchistycznym – a tymczasem cel jest taki, aby z (być może tymczasowo) marginalizowanej grupy wolnościowców przedzierzgnąć się w okupujących wygodne fotele „ekonomicznych ekspertów”, którzy planowo stanowią część systemu „państwowego kapitalizmu”?

Ale nie – w dziale O Fundacji czytamy czarno na białym: „Nasza misja: Celem Instytutu Ludwiga von Misesa jest zwiększanie świadomości społeczeństwa w zrozumieniu natury procesów ekonomicznych i podstawowych instytucji gospodarki wolnorynkowej oraz promowanie relacji opierających się na dobrowolności i pokojowej współpracy międzyludzkiej.” (O Fundacji, http://www.mises.pl/o-fundacji/)
Dlaczego zatem, zapoznając się z niektórymi aspektami działalności Instytutu, odnosimy nieprzyjemne wrażenie, jakby powtarzała się stara historia: „W Poznaniu zawiązało się Stowarzyszenie Antyetatystyczne. Na pierwszym zebraniu członkowie stowarzyszenia wystąpili do państwa o zapomogę na finansowanie swojej działalności”?

Ale może wychodzi tu czepialstwo? Może wyjąłem z niewątpliwie chwalebnej w 99 procentach działalności Instytutu Misesa te nieliczne (miejmy nadzieję) przypadki, które mogą budzić wątpliwości moralne?

Może to kwestia osobistego podejścia. Może po prostu trudno mi oceniać jako wiarygodnego człowieka, który – rozprawiając o korzyściach wolności i pokojowej współpracy – swoimi czynami nieco przeczy głoszonym ideom; mówi: „Nie kradnij!”, a sam w jakiś sposób do kradzieży się przyczynia, wcale tego nie kryjąc (wszak dziś program „1% dla organizacji pożytku publicznego” najczęściej szumnie się reklamuje i obnosi na sztandarach) i w jakiś sposób legitymizując łupieżczą działalność funkcjonariuszy państwowych. Może jestem zbytnio przywiązany do radykalizmu postulowanego przez Murraya N. Rothbarda w klasycznym tekście Do You Hate the State? (Murray N. Rothbard, Do You Hate the State?, http://www.lewrockwell.com/rothbard/rothbard75.html; tekst po polsku: Murray N. Rothbard, Czy nienawidzisz państwa?, https://liberalis.pl/2007/03/17/murray-rothbard-czy-nienawidzisz-panstwa/ (nb. wypadałoby dokonać w tłumaczeniu drobnej korekty: passus „If our limited statists were truly radical, there would be virtually no splits between us.” winien brzmieć: „Gdyby nasi zwolennicy państwa-minimum byli prawdziwie radykalni, nie byłoby między nami [minarchistami a radykalnymi libertarianami] prawie żadnych różnic.”))? Ale czy do słusznej idei można być przywiązanym „zbyt mocno”?

Może problem w tym, że publiczne wypowiedzi przedstawicieli Instytutu Ludwiga von Misesa świadczą o tym, że liczy się dla nich raczej argumentacja z efektywności (w ostatecznym rozrachunku nieefektywna) niż (rozstrzygający) argument z moralności? (Por. Stefan Molyneux, Zapomnijmy o argumencie z efektywności, http://luke7777777.blogspot.com/2007/09/tumaczenie-stefan-molyneux-zapomnijmy-o.html; Stefan Molyneux, Argument z moralności (czyli: Jak wygramy), http://luke7777777.blogspot.com/2007/10/tumaczenie-stefan-molyneux-argument-z.html; Stefan Molyneux, Argument z moralności w działaniu: Prawo do opieki zdrowotnej, http://luke7777777.blogspot.com/2007/09/tumaczenie-stefan-molyneux-argument-z.html)

Ale może faktycznie to wszystko czepialstwo?

Może tym „większym dobrem”, które miałoby usprawiedliwiać pewną współpracę Instytutu Misesa z funkcjonariuszami państwowymi są: cenne pionierskie publikacje, Konferencja „Mises – obrońca cywilizacji i ekonomii” z udziałem Hansa-Hermanna Hoppego, Kryzys Blog, budowanie miłą anarchistom metodą „od dołu” struktur samokształceniowych, otworzenie w Warszawie punktu informacyjnego i biblioteki (por. http://www.mises.pl/centrum-informacyjne/), tworzenie swego rodzaju „mody” na austriacką szkołę ekonomii, rozpoczęcie i rozwijanie projektu Klubów Austriackiej Szkoły Ekonomii, goszczenie Davida Friedmana, organizowanie dla prywatnych firm seminariów naukowych – i wreszcie, last but not least, popularyzowanie myśli wolnościowej w szerszym niż tylko ekonomiczny wymiarze (co z kolei skutkuje pojawianiem się wśród nowych sympatyków wolności osób opowiadających się jeszcze radykalniej za anarchią niż członkowie Instytutu)?

Bierze Caritas.

Zakrawa to na szczególną zuchwałość. „Organizacja pożytku publicznego” najpierw uczestniczy w podziale pieniędzy bezprawnie odebranych ludziom w podatkach, a potem ma czelność występować do nich z prośbą, aby jeszcze trochę jej dodali, dopłacili – już poza systemem etatystycznym. To jakby najpierw wspólnie z gangiem rabusiów okraść kogoś, podzielić się łupem, a potem ponownie podejść do obrabowanego i chcieć, żeby jeszcze dał nam coś z własnej woli.

W przypadku Caritas dodatkowy aspekt sprawy polega na tym, że od członków organizacji mieniącej się katolicką i działającą pod auspicjami hierarchów Kościoła moglibyśmy oczekiwać publicznego dawania świadectwa wierze i wykluczenia współpracy z tymi instytucjami i osobami, które jawnie deklarują swoją wrogość wobec przykazań Bożych. Tymczasem występująca pod katolickim szyldem Caritas idzie na współpracę z Unią Europejską – instytucją programowo zaangażowaną m.in. w promocję mordowania nienarodzonych dzieci. Na internetowej stronie Caritas.pl dumnie widnieje logo tej ludobójczej organizacji.

Katechizm Kościoła Katolickiego stawia sprawę jednoznacznie: „Istnieją czyny, które z siebie i w sobie, niezależnie od okoliczności i intencji, są zawsze bezwzględnie niedozwolone ze względu na ich przedmiot, jak bluźnierstwo i krzywoprzysięstwo, zabójstwo i cudzołóstwo. Niedopuszczalne jest czynienie zła, by wynikło z niego dobro.” (Katechizm Kościoła Katolickiego, nr 1756, http://www.katechizm.diecezja.elk.pl/rkkkIII-1-1.htm)

Pytanie tylko: czy za czyn wewnętrznie zły uznamy wyłącznie „bezpośredni” udział w niedopuszczalnej w żadnych okolicznościach aborcji (np. jako „lekarz”-zabójca), czy również bardziej „pośredni” – jak na przykład współpraca z tymi, którzy „tylko” aktywnie promują mordowanie dzieci?

Wydaje się, że współpraca z ludobójcami powinna być absolutnie wykluczona. W związku z tym należałoby się również powstrzymać od wspierania w jakikolwiek sposób tych, którzy w jakikolwiek sposób współpracują z ludobójcami – a więc np. nie wspierać żadnych działań firmowanych przez Caritas, dopóki członkowie tej organizacji nie zmienią sposobu działania. To przykre, ale konsekwentne.

Bierze związana z Opus Dei Akademia Familijna.

„Dzięki dotacjom ze środków unijnych […] grupa moderatorów uczestniczyła w zagranicznych szkoleniach.” (Historia, http://www.akademiafamilijna.pl/af_historia.php)

Biorą kameduli z krakowskich Bielan.

Nawet kameduli – powołani, zdawałoby się, w szczególny sposób do oderwania się od spraw ziemskich – przyjmują skradzione pieniądze na „realizację projektu polegającego na modernizacji i adaptacji dawnego Domu Wolskiego i Infirmerii na potrzeby Ośrodka Kulturowego […]. Projekt ten jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego, w ramach Priorytetu 1, działanie 1.4 »Rozwój turystyki i kultury« Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego, a także Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Programu Operacyjnego »Promesa Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego«.” (Modernizacja i adaptacja dawnego Domu Fundatora i Infirmerii w Klasztorze Oo. Kamedułów w Krakowie, http://www.kameduli.pl/modernizacja.php) I również umieszczają na swojej stronie internetowej logo reklamujące faszystowsko-ludobójczą UE.

Zakonnicy informują nas o tym, że „Konstytucje Kongregacji Eremitów Kamedułów Góry Koronnej stanowią, iż w żadnym eremie nie powinno brakować pomieszczeń dla gości. Wprawdzie odwiedzający Klasztor winni przystosować się do kamedulskiego stylu życia, a ich pobyt w eremie służyć ma temu, by wytwarzał się pomiędzy nimi klimat braterskiej łączności, pełen serdecznej miłości i wzajemnego ze wspólnotą wzbogacania się duchowego i ludzkiego, jednakże Klasztor musi zapewnić gościom możliwość pobytu w godziwych warunkach.”

Ktoś wskazujący na niemoralność prób legitymizowania kradzieży i niewłaściwość reklamowania zabójców może zaraz usłyszeć zarzut: „A co – chcesz, żeby nie było pokoi gościnnych, żeby goście kamedułów mieszkali w warunkach uwłaczających ludzkiej godności?”. Czy przy braku finansowania z zagrabionych środków udałoby się kamedułom zapewnić gościom takie warunki, jakich wymagają ich konstytucje? Tego nie wiem na pewno. Ale wiem na pewno, że nie należy kraść i nie należy współuczestniczyć w kradzieży.

Czy – chwilowo odsuwając na drugi plan kwestię korzystania z pieniędzy skradzionych w podatkach – godzi się współpracować z organizacją, która programowo walczy z Kościołem rzymskokatolickim? Czy krakowscy kameduli nie rozumieją, że za miskę brukselskiej soczewicy przychodzi im słono zapłacić?

Dlaczego niektórzy biskupi, księża, przeorzy, zakonnicy jakby nie pojmowali – nawet z czysto praktycznego punktu widzenia (jeśli zależy im w pierwszej kolejności na pewnych dobrach materialnych) – że, godząc się na to, iż funkcjonariusze państwowi coś im „dają” – godzą się też na to, że mają prawo im coś zabrać? Czy nie pamiętają niczego z historii krwawych rozpraw funkcjonariuszy państwa z kapłanami, mnichami, zakonnicami, członkami świeckich organizacji katolickich, grabieży prywatnej własności parafii, kasat zakonów, represji wymierzonych w duchownych i świeckich słuchających raczej Boga niż ludzi – duchownych i świeckich, którzy zdecydowali się na wierność Papieżowi i odmawiali składania przysięgi na lojalność wobec aparatu państwa?

Przecież nie trzeba się nawet cofać w jakieś zamierzchłe czasy – wystarczy spojrzeć na Kościół cierpiący dziś: Chiny, Indie, państwa arabskie… Może niektórzy spośród hierarchów Kościoła w krajach znajdujących się pod okupacją funkcjonariuszy państw innych niż wyżej wymienione – uspokojeni stosunkowo wysokim standardem życia i brakiem większych problemów natury finansowej – sądzą, że „o to właśnie chodzi”, że „tak ma być” i że „tak będzie zawsze” (a nawet jeśli nie, to „korzystajmy póki się da”)? Może wielu z nich żyje (się) zbyt wygodnie, uważają taki stan za pożądany i sądzą, że będzie trwał w ziemskich warunkach nieskończenie?

Wydaje się szalonym paradoksem, że tak wielu świątobliwych, niezwykle mądrych ludzi, ekspertów w dziedzinie spraw najważniejszych, mistrzów duchowości, wykazuje tak małą roztropność, tak niesłychaną krótkowzroczność w ocenie natury państwa, działalności jego funkcjonariuszy i tego, co oznacza współpraca z nimi.

Jakby zapominali o tym, co pisał w odniesieniu do próby mieszania porządku Bożego i nieporządku polityki Benedykt XVI: „[W] ostatecznym rozrachunku cena, jaką płaci się za stapianie się wiary z władzą polityczną, zawsze polega na oddaniu się wiary na służbę władzy i na konieczności przyjęcia jej kryteriów.” (Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu, Kraków 2007, s. 46)

Biorą „anarchiści” z Elba Skłot.

Najpierw piszą na wlepce: „bez pieniędzy, bez rządu, wszystko własnymi siłami”, proponując swego rodzaju autarkię (choć w rozumieniu innym niż Robert LeFevre – por. Robert LeFevre, Autarchy, http://fair-use.org/rampart-journal/1966/06/autarchy). Proszę bardzo – tak długo, jak deklarują, że nie będą nikogo innego zmuszać przemocą lub groźbą jej użycia do takiego sposobu życia i postępują w zgodzie z tymi zasadami, dopóki prawdziwa jest deklaracja „bez rządu”, czyli bez niesprawiedliwego przymusu – wszystko gra.

Ale jak deklaracja „bez rządu” ma się do reklamowania „wydarzeni[a] w ramach projektu […] dofinansowanego przez Ambasadę Królestwa Niderlandów” (http://www.elba.bzzz.net/content.php?c=more&id=500)?

To ma być anarchizm? Sorry, ale to chyba jakiś kiepski żart.

Bierze Jan Kowalski, rolnik z doliny, meharolnik, przedstawiający się jako „Anarchokapitalista praktykujący :)” i charakteryzujący swoją postawę słowami: „Nie uznaję żadnej władzy, której nie przekazałem bezpośrednio prawa do jej sprawowania i to tylko w konkretnym zakresie” (Jan Kowalski, Moralność unikania danin publicznych, http://rolnikzdoliny.salon24.pl/79945,index.html).

Na pytanie jednego z komentatorów: „A dotacje od UE Pan bierze?”, Jan Kowalski odpowiada zaczepnym tonem: „Biorę. Ma Pan z tym jakiś problem?” (por. dyskusja pod wpisem: Jan Kowalski, Inicjatywa: Czyli Polska po mojemu, http://rolnikzdoliny.salon24.pl/105115.html).

I czyni to będąc absolutnie świadomym natury działania funkcjonariuszy państwowych, o czym świadczy na przykład znakomity wpis pod tytułem Dziki Jerzy napada! (do dyskusji o przemocy państwa) (Jan Kowalski, Dziki Jerzy napada! (do dyskusji o przemocy państwa), http://rolnikzdoliny.salon24.pl/383059.html).

Jak rozumieć ten rozdźwięk między deklaracjami a czynami?

Ale – znów – może to ja się czepiam w porywie starań o czystość idei libertariańskiej i konsekwencję?

Jeśli jednak to nie my mamy zacząć jakieś głębsze zmiany w strukturze społecznej (rozpoczynając od samych siebie), kto to zrobi? Chyba że cały nasz „libertarianizm” to taka „rozrywka”, „fajne hobby”, „zabawa po godzinach” – a w istocie (mimo naszych oświadczeń, orędzi i manifestów) za prawdziwe uważamy iluzje rozsnuwane przed naszymi oczami przez funkcjonariuszy państwowych?

Łatwiej dostrzec zrabowane pieniądze przekazane komuś przez funkcjonariuszy państwowych w ramach „zasiłków, dotacji, subwencji” i nawet konkretne dobro, które zostało z ich pomocą zrealizowane niż setki, tysiące i miliony osób, którym wskutek tej grabieży zabrakło (właśnie tych ukradzionych) środków na leczenie ciężko chorego dziecka, na kupienie prezentu rodzicom, na dobrowolną pomoc charytatywną, na pierwszy od lat wakacyjny wyjazd, na chleb.

To wszystko wpisuje się w ogólniejszy obraz naszej rzeczywistości, w której „agendy”, „zasiłki”, „programy”, „dotacje”, „subwencje” i „wnioski” coraz częściej liczą się bardziej niż konkretni ludzie. Czyha na nas niebezpieczeństwo uzależnienia się od kradzionych środków redystrybuowanych do konkretnych osób oraz instytucji. Odnosi się ponadto wrażenie, jakby niemal wszystko musiało być z definicji „sponsorowane” przez państwo lub powiązane z nim korporacje („Koncert nie byłby możliwy bez naszych sponsorów” – oczywiście, że byłby możliwy, tylko może trzeba byłoby się bardziej postarać i może nieco mniej zarobić). Czyżby coraz więcej osób dobrowolnie stawało się żywymi tablicami reklamowymi deklamującymi puste produktopoddańcze formułki? Czy już nawet „przedsięwzięcie religijne” takie jak pielgrzymka musi być „sponsorowane” (por. np. Sponsor dla pielgrzyma…, http://stocznia.szczecinska.pl/index.php?link=news&id=53)? Czy powinno?

Co powiedzieć o coraz powszechniejszym reklamowaniu się organizacji „dobroczynnych”? Jak ocenić szumne akcje „charytatywne” finansowane choćby w części ze skradzionych środków i nieuchronnie związane z reklamowaniem złodziejskich praktyk? Jak podejść do imprez takich jak konkursy na „wolontariusza roku” i tym podobnych? Co zrobić, aby powstrzymać wsączanie w umysły wielu młodych osób (pełnych zapału i autentycznie zatroskanych o los bliźnich) koncepcji, że środki na pomoc potrzebującym najlepiej pozyskiwać prowadząc przy wtórze okrzyków swoistego rodzaju „żebraninę”, a jałmużnę dawać w taki sposób, że lewa ręka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co czyni prawa?

Zarobienie pieniędzy bez rozgłosu i na własną rękę, a następnie przeznaczenie ich na jakiś zbożny cel jest pewnie trudniejsze, a na pewno mniej widowiskowe niż „organizowanie”, „zbiórki publiczne”, „wnioski o dotacje” – ale może właściwsze?

Jaką postawę (życiową?) w sobie wyrabiamy? Czy postawę „biorących”, „ubiegających się”, w pewnym sensie „żebrzących”, wiecznie na cudzym garnuszku – czy raczej odpowiedzialnych, zmagających się z problemami przy dobrowolnej pomocy najbliższych, dalszych krewnych, sąsiadów?

Oczywiście, zdarzają się sytuacje, w których pomoc lokalna okazuje się niewystarczająca. Pokazują one, że działalność charytatywna na większą skalę miewa swoje uzasadnienie i pewnie potrzebne są nam różne modele aktywności na tym polu. Niemniej jednak wydaje się, że metoda lokalna, rodzinno-sąsiedzka jest jakaś bardziej naturalna, godna szerszego niż dotychczas praktykowania. (Inna sprawa, że przypuszczalnie i dziś nieprzebrane mnóstwo ludzi czyni w ten sposób bardzo wiele dobra – ale po cichu; w taki właśnie sposób, że o tym szerzej nie słyszymy.)

Coś podobnego można zaobserwować, jeśli idzie o różne podejścia wolnościowców do kwestii „zasiłków, dotacji, subwencji”. Może niektórzy z nas mają po prostu nieco inne spojrzenie na świat – i potrzeba zarówno libertarian gotowych na (tym)czasową (?) współpracę, pewien kompromis z państwem, jak i tych, którzy odrzucają jakiekolwiek konszachty z funkcjonariuszami aparatu niesprawiedliwego przymusu.

Bliska jest mi postawa woluntarystów, którzy – zgodnie ze sformułowaną przez Carla Watnera myślą „Jeżeli człowiek zatroszczy się o środki, cel zatroszczy się sam o siebie” (Carl Watner, Podstawy woluntaryzmu, http://luke7777777.blogspot.com/2007/10/tumaczenie-carl-watner-podstawy.html) – zaczynają „zmianę świata” od zmiany własnych postaw i wiernie trwają przy idei nielegitymizowania funkcjonariuszy państwowych, choć może się to łączyć nawet z pewnymi stratami finansowymi (por. „WE ARE NOT TAX EXEMPT – Your gifts to our work are not tax-deductible. Our efforts are bound by conscience and goodwill, not government regulation or political privilege. We refuse to be numbered or supervised by any government agency”, http://www.voluntaryist.com/).

Czy ktoś mógłby wskazać jakąś godną wsparcia instytucję, zakon, konkretny klasztor, organizację charytatywną, która nie korzysta z kradzionych środków? A może immanentną cechą (większości?) tych organizmów, które zakładają tylko ludzie jest pewna postępująca degeneracja? Czy jedynym dziś wyjściem z tego błędnego koła „grantów”, „akcji”, „zasiłków, dotacji, subwencji” jest wyłącznie wspieranie osób prywatnych, działających na poły publicznie albo „w kręgu znajomych”?

Warto wyjść poza myślenie „państwowe”, „etatystyczne” i od pytania „Czy ktoś jeszcze w ogóle nie bierze?” przejść do realizowania w praktyce przedsięwzięć (również charytatywnych) na zasadach czysto woluntarystycznych. Odmowę współuczestnictwa w podziale skradzionego łupu potraktować jako punkt wyjściowy do postawienia sobie kolejnego, może istotniejszego pytania: jak tworzyć alternatywę dla nienormalności, organizować dobrowolne przedsięwzięcia, tworzyć normalność?

Jak przyczyniać się do zaistnienia takich okoliczności, które ułatwiłyby (nie: „umożliwiłyby” – bo zrezygnować z brania „zasiłków, dotacji, subwencji” można również teraz, od zaraz) każdemu realizację jego zadań bez uciekania się do jakiegokolwiek uczestnictwa w kradzieży?

Odpowiadając zatem na postawione przez redaktorów Liberalis pytanie o „branie kasy od państwa”, wypada powtórzyć: „absolutnie nie potępiam – ale absolutnie zniechęcam”. Jednocześnie godne rozważenia wydaje się zachęcanie do powstrzymywania się od przekazywania funkcjonariuszom państwowym możliwie dużej części naszej własności i współdziałania ze wszystkimi ludźmi wyłącznie na zasadach woluntarystycznych. Może wymaga to dużego wysiłku, może nie mamy prawa domagać się tego od każdego człowieka – ale to, zdaje się, jedyny realistyczny kierunek zmian.

Pamiętajmy o tym, aby zawsze proponować „program maksimum”, czyli po prostu normalność – aksjomat nieagresji i wyłącznie dobrowolną współpracę – jako naturalne zasady – a w działaniu nastawiać się na agoryzm, czyli praktyczną realizację wolnościowych postulatów, pokazując, że wolność działa i że stanowi nie tylko cel, ale również środek do celu.

_______

Tekst jest głosem w dyskusji Zasiłki, dotacje, subwencje. Czy wolnościowiec powinien brać kasę od państwa? zaproponowanej przez portal Liberalis.

_______

Kilka myśli poświęconych tematyce kolaboracji z funkcjonariuszami państwowymi pozwoliłem sobie zamieścić również w komentarzu pod tekstem Mike’a Gogulskiego Drogie narzędzie: https://liberalis.pl/2009/01/10/mike-gogulski-%E2%80%9Edrogie-narzedzie%E2%80%9D/#comment-8774

Łukasz Kowalski
30.01.2009 r.
***
Tekst był wcześniej opublikowany na blogu autora

One thought on “Łukasz Kowalski: Praktyczny agoryzm, czyli da się, tylko jak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *