Zawadiackie dziedzictwo to „charakterek” KoLibra

Z Jackiem Spendlem rozmawiamy o inwazji KoLibra na inne państwa, libertarianizmie i autonomii Śląska

Goniec Wolności: Czy aktualnie zakładasz oddział KoLibra w USA?

Jacek Spendel: Interesująca propozycja, jednak obawiam się, że nie jest to możliwe. Rynek organizacji konserwatywnych, libertariańskich oraz tych próbujących łączyć oba nurty jest tutaj tak nasycony, że ciężko byłoby znaleźć dla nas miejsce. Bardzo budujące jest to, że wszystkie te nurty od „Ko” do „Liber” zgodnie współpracują, czego wielkim przykładem był wrześniowy marsz podatników na Waszyngton, w którym wzięło udział pół miliona depozytariuszy ognia wolności. Wracając do spraw KoLibra w Ameryce, to chciałbym się pochwalić, że zapoczątkowałem relację z siostrzaną względem nas, pod kątem działalności, organizacją Students for Liberty. Jest to młoda inicjatywa wyrosła na kampanii Rona Paula, zarazem jednak bardzo aktywna i pełna wigoru — czyli tego, czego nam obecnie trochę brakuje. To, w jakim kierunku pójdzie współpraca na linii KoLiber-SFL zależy przede wszystkim od działań Zarządu Głównego.

Rozumiem, że pytanie wynikło z faktu, iż próbowaliśmy założyć oddział KoLibra w Niemczech. Sytuacja jest tu bardziej skomplikowana. Podjąłem się koordynacji. Po wielu rozmowach potencjalny reprezentant KoLibra na ziemi niemieckiej stwierdził, że ruch wolnościowy w tym kraju jest na razie zbyt słaby, aby dzielić go na Platformę Libertariańską FDP oraz KoLibra. Nie zgadzam się do końca z tym stwierdzeniem, gdyż uważam, że misje obu organizacji nie są tożsame. Ciężko jednak mówić o jednoznacznej porażce, gdyż potencjalni niemieccy KoLibranci włączyli się w organizację tegorocznego Liberty English Camp oraz wzięli w nim udział w niemałej liczbie. Planują także organizację LEC w przyszłym roku w Niemczech, co na pewno nie miałoby miejsca, gdyby nie nasza współpraca i obóz w Polsce. Tak więc zagraniczne skrzydło KoLibra nie opada, wręcz przeciwnie, myślę, że w przyszłość możemy patrzeć z umiarkowanym optymizmem.

— Czy w Ameryce można nadal śnić wolnościowy, „amerykański sen”?

— Dobrze powiedziane, śnić zawsze można, tylko sęk w tym, żeby sen się ziścił. A to, co obserwujemy w tym zbudowanym na wolnościowym fundamencie kraju, każe powątpiewać w realizację snu. Złudne okazały się nadzieje, że społeczeństwo amerykańskie jest w swojej masie impregnowane na pokusy redystrybucjonizmu, egalitaryzmu i innych lewicowych „zabawek”. To, co obserwujemy w polityce amerykańskiej dnia dzisiejszego śmiało można określić mianem budowy drugiego Nowego Ładu. Mam okazję śledzić procesy legislacyjne, które przechodzą obecnie przez Kongres i z ręką na sercu muszę powiedzieć, że żaden z nich — może z wyjątkiem ustawy o audycie Federalnej Rezerwy autorstwa Rona Paula — nie wróży dobrze sprawie amerykańskiej wolności i przedsiębiorczości. Zwiększa się rola rządu federalnego, zaś poszczególne sektory gospodarki niemal wołają o wpompowanie pieniędzy czy inną formę interwencjonizmu. Uderzający jest także udział wielkiego biznesu w tym procesie. To, co nazywane jest tutaj „corporate welfare” jest niemniej szkodliwe od socjalizmu ludowego, a może być nawet bardziej niebezpieczne, jako że dopina się do tego łatkę kapitalizmu. Reasumując, Stany Zjednoczone podążają w niebezpiecznym kierunku, a elity władzy, notorycznie gwałcąc zapisy Konstytucji, powodują, że miłujący wolność Ojcowie Założyciele przewracają się w grobach.

— Określasz siebie jako libertarianina. Jak czujesz się w KoLibrze, w którego Deklaracji Ideowej znajdują się propaństwowe i pronarodowe zapisy?

— Czuję się jak ryba w wodzie (śmiech). KoLiber, jak sama nazwa wskazuje, łączy dwa nurty — klasyczny liberalizm z wolnym rynkiem i wolnością osobistą oraz konserwatyzm światopoglądowy nakazujący twarde opowiadanie się za wartościami, które ufundowały naszą cywilizację oraz myślenie realne w polityce. Jako że jest to spektrum dosyć szerokie — choć patrząc na naszą wypraną z ideologii scenę polityczną i tak dosyć wąskie — przy tym, co łączy KoLibrantów, zachodzą także pewne różnice. Deklaracja Ideowa stanowi właśnie taki kompromis, w którym „ojcowie założyciele” starali się wyrazić podstawowe elementy konstytuujące naszą tożsamość. Owe propaństwowe i pronarodowe elementy są zapewne ukłonem w stronę frakcji konserwatywnej, którą bardzo sobie cenię za twardą obronę praw naturalnych (z prawem do życia na czele), a w mniejszym stopniu za „silne państwo”. Jednak tu także pojawiają się pytania o intencje, bo „silne” może być rozumiane jako „sprawne” (np. sądy, niezawiłe procedury biurokratyczne) a równie dobrze jako „militarne”, czyli koncentrujące się na kwestiach obronności (względnie napastliwości) bardziej niż czymkolwiek innym. Nie ukrywam, że w mojej wizji ten konserwatyzm wygląda nieco inaczej, ale nie jest to powód do utyskiwania na całościowy obraz, który jest niewątpliwie pozytywny.

— Czasem można odnieść wrażenie, że o istnieniu myśli Briana Caplana, Rodericka Longa czy Rona Konkina wiedzą jedynie zadeklarowani anarchiści — w dyskursie o i tak marginalnym libertarianizmie pojawiają się za to głównie Nozick, szkoła austriacka (na którą libertarianie nie mają monopolu) czy nawet… Milton Friedman albo F. A. von Hayek.

— To prawda, do dziś pamiętam, jak na zajęciach z filozofii społecznej prowadzący je doktor, nota bene członek Rady Miejskiej Katowic z ramienia SLD, przedstawiając teoretyków libertarianizmu wymienił dwa nazwiska — Friedricha von Hayeka i Roberta Nozicka. Jeśli taki błąd popełnia osoba wykładająca na uniwersytecie, oznacza to, że problem rzeczywiście nie jest błahy. Jednocześnie dodam, że tak jak nie powinno się nieodpowiedzialnie mieszać różnych nurtów na poziomie przekazywania wiedzy studentom, tak przy próbach oddziaływania na rzeczywistość na szczeblu politycznym, takie sojusze są jak najbardziej wskazane. Wiedział o tym Murray Rothbard, podejmując współpracę z Nową Lewicą, a w późniejszym okresie z przedstawicielami Starej Prawicy. Co prawda były to próby nieudane, lecz wolnościowy sojusz zawiązywany dzisiaj w USA, pod parasolem idei tzw. konstytucyjnego libertarianizmu, firmowanego przez „Campaign for Liberty”, ma szansę odcisnąć istotniejsze piętno. Przychodzi tutaj z pomocą technika, rzesze zwolenników kandydatury Rona Paula na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych w roku 2008, stanowią nieocenioną bazę „grassroots” robiących sporo szumu, ale również pożytecznych inicjatyw, w sieci. Najnowszymi „produktami” tego ruchu są kandydaci na urząd senatora w przyszłorocznych wyborach — Rand Paul (syn Rona) oraz Peter Schiff (prezes Euro Pacific Capital) — postaci charyzmatyczne, które jeśli otrzymają nominację republikańską, a następnie wygrają wybory, mają szansę znacząco wzmocnić ruch libertarian w ojczyźnie Thomasa Jeffersona.

— Chyba bardzo dobrze odnalazłeś się w KoLibrze. Prezes Oddziału Katowice, Wiceprezes ZG, Prezes KoLibra… trudno wymienić funkcję, której nie pełniłeś. Jak z perspektywy czasu oceniasz okres „odpowiedzialnego” funkcjonowania w naszym Stowarzyszeniu?

— Przede wszystkim bardzo się cieszę, że nie dość, że trafiłem do Stowarzyszenia, to jeszcze dane mi było piastować wymienione, zaszczytne funkcje. Dzięki temu miałem okazję sporo nauczyć się o praktycznym aspekcie zarządzania organizacją, poznać wyjątkowych ludzi, a poza tym dołożyć swoją cegiełkę do promocji tych wartości, na których mi naprawdę zależy oraz przeżyć pierwszorzędną życiową przygodę. Oczywiście, nie obyło się bez chwil trudnych, kiedy to pomysłów zwyczajnie nie udawało się przekuć w czyn lub też zawodził czynnik ludzki. Jednak z perspektywy czasu na pewno widzę więcej pozytywów sprawowania odpowiedzialnych stanowisk, głównie ze względu na możliwość samorealizacji oraz pozyskania doświadczenia. Szczerze jednak wyznam, że najkorzystniej czułem się w roli prezesa oddziałowego, gdyż kierując mniejszym zespołem, czułem większy wpływ na jego działania, szybciej widziałem efekty, a to przekładało się na nagrody, którymi były między innymi kolejne funkcje w Zarządzie Głównym.

— Czas Twojej prezesury spotyka się jednak także z krytyką „starszych” KoLibrantów. Sędzia Sądu Naczelnego Marcin Motylewski uważa nawet, że od niego zaczął się swoisty schyłek naszego Stowarzyszenia i nieudana próba zmiany wizerunku na bardziej poważny. Jak odniesiesz się do tych słów krytyki?

— Konstruktywna krytyka zawsze mile widziana (śmiech). Co się tyczy wypowiedzi sędziego Marcina Motylewskiego, to zauważyłem na forum, że jednak zreflektował się, gdy ktoś przypomniał, że akcja „uwolnić franka” była kierowana przeze mnie. Ale to detal, skupmy się na całościowym obrazie i odpowiedzmy na pytanie, czy w czasach mojego kierownictwa udało się skierować lot naszego KoLibra wyżej, ku niebu? Niestety nie udało się, nie nastąpiła wielka zmiana, która odwróciłaby trend. W tym punkcie zgoda, jednak nie uważam bym zapoczątkował ów trend. Z moich obserwacji wynika, że fala zaczęła opadać od czasu słynnego wyboru Marcina Kościukiewicza na stanowisko prezesa ZG u schyłku roku 2003. To był taki symboliczny moment, kiedy „stara gwardia” związana z prapoczątkami KoLibra odpuściła, usunęła się w drugi szereg. Śmiem twierdzić, że byli to najlepsi ludzie do kierowania Stowarzyszeniem, stąd trudność wybicia się ponad poprzeczkę przez nich ustawioną. Z zarzutem uczynienia KoLibra bardziej poważnym nie do końca się zgodzę, gdyż za moich czasów odbyło się kilka spektakularnych happeningów (wspomniane „uwolnić franka”, parada eurobolszewików) czy manifestacji (w obronie Estonii, na rzecz otwartej informacji medycznej, marsze kapitalizmu). Nie optowałem także za odejściem od radykalniejszych postulatów na rzecz gładkiego PR, co mogłoby wskazywać na transformację w stronę „spoważnienia”. Ciężko stwierdzić czego konkretnie zabrakło, na pewno tego czegoś, co spowodowałoby, że KoLibranci poczuliby zapał do pracy na rzecz Stowarzyszenia, swoistego zapalnika. Życzę sobie, aby nowy Prezes ZG wynalazł właśnie taki zapalnik, bo bez entuzjazmu i wytężonej pracy ludzi w terenie — ze szczególnym naciskiem na reprezentacyjny oddział warszawski — nawet najbystrzejszy prezes niewiele zdziała.

— Za Twoich „rządów” na Śląsku KoLiber organizował wiele manifestacji i happeningów. Jak były one odbierane przez Katowiczan?

— Szczerze mówiąc, nigdy nie spotkałem się z negatywnym odbiorem naszych akcji, ale to pewnie dlatego, że były po prostu słuszne (śmiech). Jednak szczerze przyznać muszę również, że ten pozytywny odbiór też nie był jakiś gremialny, ale wynika to po prostu z — delikatnie mówiąc — niewielkiego zainteresowania sprawami polityki i ekonomii wśród społeczeństwa. Niemniej był to bardzo fajny okres, mieliśmy dużo frajdy, robiąc te akcje. Apeluję do KoLibrowej młodzieży, aby wzięła z nas przykład i też dobrze się bawiła na happeningach!

— Czy, sądząc z doświadczenia, zabawowy charakter działalności naszego Stowarzyszenia sprawdza się?

— Ja bym raczej powiedział zabawowy aspekt naszej działalności, wszak nie można powiedzieć, by ta forma stanowczo dominowała. Wydaje mi się, że należy pielęgnować to happeningowo-zawadiackie dziedzictwo, bo stanowi ono o naszym „charakterku” i często pokazywało nasz dystans do zblazowanych „graczy” wielkiej polityki. Oczywiście nie można na tym poprzestać, potrzebne są akcje merytoryczne, duże projekty, dzięki którym moglibyśmy stać się nie tylko rozpoznawalni, ale również kojarzeni z wysoką jakością i kręgosłupem ideowym wyznaczającym azymut naszej działalności.

— Katowicki KoLiber pod Twoją wodzą wspierał Ruch Autonomii Śląska, co wywoływało spore kontrowersje wewnątrz naszego Stowarzyszenia. Dlaczego współpracowałeś z organizacją, która jest oskarżana o dążenie do oddzielenia Śląska od Polski i przyłączenia go do Niemiec?

— Zawsze ciekawiło mnie, dlaczego inteligentni ludzie w naszym środowisku, którzy bez trudu rozpoznają fałsz, np. w oskarżeniu państwa Polskiego o udział w eksterminacji Żydów, generalnie w tworzeniu fikcji, tak łatwo wpadają w nią, jeśli chodzi o opowieści na temat autonomii Górnego Śląska. Ciężko odpowiadać na kłamliwe zarzuty, a do takich należą twierdzenia o rzekomym oddzieleniu Górnego Śląska od Polski i przyłączenia go do Niemiec. Ruch Autonomii Śląska dąży do nadania województwu statusu autonomicznego, na wzór tego, który obowiązywał w okresie międzywojennym. A skąd współpraca? Stąd, że zwyczajnie uważam ten postulat za słuszny — jestem zwolennikiem daleko idącej decentralizacji, przeciwnikiem komunistycznej urawniłowki, która doprowadziła do likwidacji autonomii (decyzją Bolesława Bieruta), wreszcie kocham Górny Śląsk i chcę dla tego regionu jak najlepiej. Nic nie wskazuje na to, że miałaby na tym stracić Polska, a wręcz przeciwnie, wspólnota oparta na różnicach — „jedność w różnorodności” — mogłaby nas tylko ubogacić. Należy także przypomnieć, że członkowie katowickiego oddziału KoLibra nigdy nie podejmowali tej współpracy pod szyldem Stowarzyszenia.

— Czy jednak nie lepszym hasłem byłaby decentralizacja, niż autonomia?

— Nie uważam, że te hasła muszą być używane zamiennie. W przypadku Górnego Śląska droga do decentralizacji powinna wieść właśnie przez autonomię, czyli to, co totalitarna władza brutalnie zabrała temu regionowi. Poza tym jestem zdania, że jedną z bolączek polityki w wydaniu popularnym jest właśnie takie rzucanie haseł bez pokrycia, typu „decentralizacja”, za którą nic nie stoi. Podejrzewam, że pod tym hasłem mógłby się nawet podpisać zagorzały zwolennik centralizmu, prezydent Lech Kaczyński, a chwilę później odebrać samorządom prerogatywy i nadać je rządowym namiestnikom w urzędach wojewódzkich. Tak samo w przypadku „niskich podatków”, wszyscy o nich trąbią, ale jakoś nikt nie zabrał się do ich obniżania w rzeczywistości. Gładkie słowa wydają się bezpieczne z punktu widzenia PR, ale często nic nie znaczą, dlatego uczciwość nakazuje dodać B, gdy już powiedziało się A. Chciałbym, aby środowisko konserwatywno-liberalne opowiedziało się właśnie za silniejszymi regionami, czyli za tym, co lokalne, tradycyjne. W Stanach Zjednoczonych to właśnie siły lewicowe domagają się wzmocnienia rządu federalnego kosztem stanów, zaś ruchy społeczne utożsamiane z szeroko pojętą prawicą stają w obronie swoich małych ojczyzn i ich tożsamości. Myślę, że warto się nad tym pochylić i wyciągnąć wnioski.

— Jak oceniasz funkcjonowanie KoLibra dziś?

— Krytycznie, ale ze zrozumieniem. Marek nie ma lekko, w oddziałach niewiele się dzieje, młodzież się do nas nie garnie. Trzeba więc wykonać ruch, by zaczęli do nas przychodzić, bo bez świeżej krwi nie pociągniemy długo. Na forum pojawiły się postulaty Marcina Mohylewskiego — uważam, że jest sporo racji w tym, co napisał. Chcąc wyjść do ludzi, przyciągnąć ich, musimy pokazać coś świeżego i inteligentnego, niekoniecznie wygładzonego i okraszonego pudrem poprawności. Prezes Marek Morawiak ma jednak inną koncepcję, nastawioną bardziej na budowanie więzi z osobami publicznymi, co wymusza pewne ograniczenia odnośnie formy ekspresji przekazu. To w kwestii spraw zewnętrznych. Gdy popatrzeć do wewnątrz, widzimy pewną zmianę formy komunikacji na linii prezes-członkowie, wyczuwalne jest napięcie w tych stosunkach, co nie wpływa dobrze na atmosferę wewnątrz Stowarzyszenia. Z drugiej strony wiem, że Marek stara się ustanowić bardziej profesjonalne standardy komunikacji w KoLibrze i wiele konfliktów oraz nieporozumień wynika po prostu z wzajemnego niezrozumienia intencji.

Rozmawiali: Stefan Sękowski i Paweł Pomianek
***
Tekst ukazał się na stronie pisma „Goniec Wolności”

4 thoughts on “Zawadiackie dziedzictwo to „charakterek” KoLibra

  1. To prawda, do dziś pamiętam, jak na zajęciach z filozofii społecznej prowadzący je doktor, nota bene członek Rady Miejskiej Katowic z ramienia SLD, przedstawiając teoretyków libertarianizmu wymienił dwa nazwiska — Friedricha von Hayeka i Roberta Nozicka.

    Pierwsze primo: nie wiem co jest bene w tej nocie, bo nie bardzo rozumiem, co wnosi informacja o tym, że x jest z SLD. Zakładasz nie wiem, Jacku, ignorancję i członków SLD? Co przynależnośc do SLD Tłumaczy? Fascynujące.

    Drugie primo: jak powszechnie wiadomo, libertarianizm jest tak znaczącym nurtem myśli politycznej (gdzie hyhyhy, większość myślicieli, poza wspomnianym Nozickiem nadmiaru obycia filozoficznego nie miało, hyhy), że koniecznie każdy musi wiedzieć, kim jest Caplan (ekonomista niekoniecznie głównonurtowy, który przy okazji ma poglądy), nie wspominając Konkina (jakiego kurwa Rona, Samuela Edwarda, ćwoki; także: kolesia, który twierdził, że przekraczanie ograniczeń prędkości jest rewolucyjne)) i znać jego wersję psiapsizmu, żeby mówić o psiapsizmie w ogóle, takie są dokonania dwóch wymienionych. Bo inaczej się po prostu nie da, zanurzamy się w odmęty błędu.

  2. No i masz!
    Oto przykład PRAKTYCZNY!

    A przysięgał się onegdaj jeden konlib na tym forum, że konserwatywny liberalizm to nie jest żaden „ciągnik gąsiennicowo-kołowy”!

    A co mamy w praktyce?

    Jasiu. A co to za koleś od przekraczania ograniczeń prędkości?

  3. @Timur
    Jasiu. A co to za koleś od przekraczania ograniczeń prędkości?

    Samuel Edward Konkin, facet, który wykombinował nazwę agoryzm i napisał New Libertarian Manifesto.

  4. Generalnie zgoda z tem textem ale jedne zastrzeżenie.
    RAŚ wedle wszelkiego podejrzenia faktycznie dostaje kasę ze zachodu czego dowodem najlepszym jest to , iż Gorzelik wybitnie entuzjastycznie wypowiadał się na temat EuroKołchozu i to w jego najgorszej wersji pokracznego bękarta traktatu lizbońskiego.A po jego ratyfikacji nie będzie autonomii ni regionalnej , ni narodowej ale właśnie urawniłowka bolszewicko – jakobińska.Mam kilku Ślązakow znajomych ; lubię regionalizmy ; nie mam nic do autonomii kulturalnej lecz autonomia polityczna t.zw. decentralizacja to nic innego jak rozrost urzędactwa i przeniesienie części oficjeli partyjnych na prowincję. Nie dajcie się zwiesc.
    Można to plastycznie zestawić z przerzutem komorek rakowych na zdrowszą tkankę społeczeństwa. P.S. Szkoda , że Koliber w Poznaniu praktycznie zamarł.
    Było Mi po drodze z tą organizacją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *