Łukasz Kowalski: Związek zawodowy samozatrudnionych właścicieli

Matka opętanego ideą komunistycznej rewolucji Cezarego Baryki tłumaczy mu, że „kto by chciał tworzyć ustrój komunistyczny, to powinien by podzielić na równe działy pustą ziemię, jakiś step czy jakieś góry, i tam wspólnymi siłami orać, siać, budować — żąć i zbierać. Zaczynać wszystko sprawiedliwie, z Boga i ze siebie. Cóż to za komunizm, gdy się wedrzeć do cudzych domów, pałaców, kościołów, które dla innych celów zostały przeznaczone i po równo podzielić się nie dadzą. Jest to — mówiła — pospolita grabież. Niewielka to sztuka z pałacu zrobić muzeum. Byłoby sztuką godną nowych ludzi — wytworzyć samym przedmioty muzealne i umieścić je w gmachu zbudowanym komunistycznymi siłami w muzealnym celu”.

Czy w taki właśnie konstruktywny sposób działają związki zawodowe?

Na wstępie warto zauważyć, iż powyższe pytanie trąci nieco generalizacją. Jak to? Czy wszystkie związki zawodowe możemy wrzucić do jednego worka i zastanawiać się nad nimi tak, jakby stanowiły monolit? Opowiadamy więc pewnie raczej o jakichś powszechnych wśród działaczy związków tendencjach, sympatiach, inicjatywach – niż o wszystkich związkach.

W tym tkwi zapewne jakaś część problemu – a może nawet jego sedno. Patrząc na związek zawodowy, „ogół pracowników”, „aktyw robotniczy” zbyt często zapominamy o współtworzących go konkretnych osobach. Zamiast koncentrować się na poszczególnych ludziach zaczynamy postrzegać ich jako masę, czy też nawet bydło.

W scenie otwierającej film Charliego Chaplina Modern Times widzimy olbrzymie stado zwierząt w owczym pędzie. Chwilę później – przeskok. Czasy współczesne – stado ludzi wylewa się ze stacji metra i podąża do pracy przy fabrycznych taśmach. Na ile każdy z członków anonimowego tłumu odpowiada za to, w jakich warunkach pracuje? Na ile można powiedzieć, że „sam tak wybrał”? Czy podoba mu się praca w zakładzie produkcji masowej i czy czuje, że w ten sposób spełnia swoje powołanie?

Dzisiejsze czasy. Człowiek, który wprzągł się (został wprzęgnięty? – tu z kolei pytanie o świadomość poszczególnych osób) w tryby pracy najemnej na cudze potrzeby (a może i „nie-potrzeby”). Stoi osiem godzin dziennie przy taśmie w fabryce margaryny. Siedzi w kasie, przyjmując od klientów brzęczącą monetę i coś warte papierki. Nadzorca zabrania mu wyjść do toalety. Właściciel interesu ma pracownika w nosie, bo tak właściwie fascynujące wydaje się dynamiczne obracanie wirtualnymi cyframi na kontach bankowych – a nie żywy człowiek.

Okazuje się, że wielu pracowników ma podobne odczucia: szefostwo traktuje swoich najemników jak „zło konieczne”, któremu trzeba rzucić jakiś ochłap, ale żeby dostrzegało w nich kogoś obdarzonego godnością – co to, to już nie. No więc robimy związek zawodowy. Związek zawodowy, a więc organizację, która będzie walczyła o nasze „prawa”, „prawa pracownicze”, „robotnicze”. Wspólnie ustalamy, o co nam chodzi. Wysuwamy żądania. Domagamy się poprawy warunków bezpieczeństwa. Żądamy ubezpieczeń zdrowotnych. Mniej pracy. Renegocjacji kontraktów.

Chcemy, aby Epifania była dniem wolnym od pracy. Najpierw zwracamy się z tym do tych, do których świadomie i dobrowolnie (?) zaciągnęliśmy się na służbę. (Skąd znak zapytania po słowach „świadomie i dobrowolnie”? Z wątpliwości co do tego, na ile świadomą i dobrowolną można nazwać decyzję człowieka, który – znalazłszy się w chorej sytuacji – przywalony podatkami, regulacjami i dyrektywami – zatrudnia się w kolaborującej z funkcjonariuszami państwowymi firmie – a nie dostrzega jeszcze na razie innych rozwiązań, mogących zapewnić mu i jego bliskim godziwy byt.). Nie chcą nam dać wolnego? Ogarnia nas rezygnacja…? A może ogłaszamy strajk i odmawiamy przystąpienia do pracy (jednocześnie pożądając tych pieniędzy, które „należą nam się” – chociaż nie robimy tego, do czego się świadomie i dobrowolnie (?) zobowiązaliśmy)? Wywieszamy transparent i wychodzimy na ulicę?

Zaraz, zaraz! Pojawia się nowa koncepcja: wystosować do funkcjonariusza państwowego apel, aby nakazał „temu wstrętnemu kapitaliście” spełnić nasze warunki.

Taką metodę obrało wielu propagatorów żądających ogłoszenia Święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy. Na zdrowy rozum wydaje się to dosyć zaskakujące. Gdy umawiamy się o pracę najemną, możemy przecież dojść z moim potencjalnym pracodawcą do porozumienia i zgodzić się, że 6 stycznia poświęcę się zadaniom innym niż praca zawodowa. Czy potrzebne i moralne jest odwoływanie się do funkcjonariusza państwowego, kogoś obcego, osoby trzeciej a nawet czwartej – aby przemocą usiłował narzucić nam rozwiązanie, które sami możemy przyjąć dobrowolnie? A może w trakcie negocjacji z potencjalnym pracodawcą dojdziemy do wniosku, że w związku z rozbieżnością stanowisk na razie nie podejmujemy współpracy, a do tematu wrócimy za jakiś czas.

Powyższa sytuacja może wyglądać na pewną idealizację. Przypatrujemy się sytuacji człowieka, który ma warunki pozwalające w miarę swobodnie zrezygnować z podejmowania pracy na cudze zamówienie. Zapytajmy: czy jest to dziś udziałem każdego albo może większości ludzi? I czy takie zajęcie, które pozwala ze względną swobodą odrzucać propozycje pracy najemnej (gdy wolimy robić co innego) to coś cennego, cel, do którego warto dążyć? Jakie w ogóle są cele gospodarki?

Wśród licznych ciekawych myśli zawartych w encyklice Benedykta XVI Caritas in veritate pojawia się i ta: „należy dążyć do osiągnięcia — uznanego za priorytetowy — celu, jakim jest dostęp wszystkich do pracy i jej utrzymanie”. Na te słowa wielu mógłby z dzioba w dziób zawołać: „Socjalizm!”. A tymczasem, gdy przyjrzeć się nakreślonemu przez Papieża ideałowi bez zbędnych emocji – okazuje się, że „dostęp wszystkich do pracy i jej utrzymanie” to nie tylko atrakcyjna wizja, ale coś, co wyraża pragnienia ogromnej większości (jeśli nie wszystkich) mieszkańców świata. Przecież w istocie każdy chyba marzy o robieniu czegoś takiego, co mógłby robić właściwie w nieskończoność.

Moglibyśmy zastanowić się w związku z tym nad myślą Colina Warda, który w eseju Self-employed Society (Społeczeństwo samozatrudnionych
albo Samozatrudnione społeczeństwo) zachęca do postawienia sobie pytania: jak osiągnąć takie warunki ekonomiczne i społeczne, które dadzą każdemu człowiekowi szansę zrobienia czegoś pożytecznego?

Liczne związki zawodowe umieszczają na swoich sztandarach postulat stałego zatrudnienia, tworzenia takich warunków pracy, w których pracownik mógłby nie obawiać się, że z dnia na dzień zostanie wyrzucony.

Jeśli zgodzimy się co do tego, że warto się o to starać, zadajmy sobie pytanie: jak to robić?

Pierwszym krokiem na drodze do zapewnienia każdemu dostępu do pracy i możliwości jej utrzymania byłoby chyba rzetelne określenie własnych potrzeb oraz powinności wobec tych, za których jestem odpowiedzialny (rodziny, chorych, ubogich – w szerszej i dalszej perspektywie: wszystkich ludzi). Czy uczciwie spełniam obowiązki mojego stanu? Co należy się ode mnie innym? Czy poświęcam odpowiednio dużo czasu tym, którym powinienem go poświęcać? Czy ja jeszcze jestem w stanie w spokoju z kimś porozmawiać przez dłużej niż piętnaście sekund? Ogólnie rzecz biorąc: czy jeszcze panuję nad sobą samym – czy też dałem się ponieść „logice” nowego wspaniałego współczesnego świata, dla którego każdy człowiek to tylko trybik, który należy wcisnąć w przeznaczony mu okratowany (czasem złotymi prętami) boks w „drabinie społecznej”? Czy umiem odpowiedzieć na pytanie o to, czego mi potrzeba, i dobrać odpowiednie środki realizacji stojących przede mną zadań?

Z tymi zagadnieniami łączą się pytania bardziej „ekonomiczne”. Czy naprawdę muszę dosłownie wszędzie jeździć samochodem – czy też mogę poruszać się na własnych nogach? Czy potrzebuję nowej plazmy sześćdziesięciosześciocalowej w miejsce tej zeszłorocznej pięćdziesięciocalowej, która już mi się opatrzyła? Czy potrafię żyć bez telefonu? A bez internetu?

Colin Ward zastanawia się w Self-employed Society nad tym, jak to jest, że człowiek, który wraca do domu po dniu ciężkiej pracy [najemnej] z radością zabiera się do uprawy swojego ogródka. Mówi o zaletach takiego zajęcia: tu człowiek pracuje na swoim, sam jest sobie szefem. Sam decyduje o tym, kiedy zaczyna i kończy pracę. Pracuje dlatego, bo chce, a nie dlatego, że musi.

Iluż ludzi – pyta Ward – w skrytości ducha marzy o tym, aby posiadać mały sklep, zacząć działać na własną rękę, uruchomić niewielki zakład? Mnóstwo osób jest gotowych bardzo ciężko pracować – jeśli to da im niezależność (poczucie niezależności?).

Czy związek zawodowy raczej ułatwia czy utrudnia realizację takiego celu?

Jako organizacja pracowników najemnych, którzy „walczą” o swoje w ramach systemu pracy niemal wyłącznie na cudze potrzeby, związek zawodowy staje często przed pokusą podjęcia współpracy z funkcjonariuszami państwowymi i prób uzyskania pewnych przywilejów kosztem tych, którzy do danego związku nie należą. W interesie wielu działających współcześnie związków zawodowych leży wpisywanie się w „logikę” współczesnego systemu państwowego kapitalizmu z całą jego masówkowatością, wielkoskalowością i zbiurokratyzowaniem. Nierzadko działaczom i „koordynatorom” związkowym opłacalne może wydawać się trwanie w swoistej symbiozie z funkcjonariuszami państwowymi i kontrolującym produkcję masową wielkim biznesem – ze szkodą dla zwanych „przeciętnymi” (choć przecież nieprzeciętnych) zjadaczy chleba, do których grona zaliczają się również „zwykli” (choć przecież niezwykli) członkowie związku.

Zjawisko kolaboracji między „wielkimi” lub „większymi” tego świata na szkodę „maluczkich” obserwujemy od wieków. Do licznych konfliktów zbrojnych, morderstw, gwałtów, kradzieży, okrucieństw wojennych dochodziło i wciąż dochodzi wskutek decyzji i przy (milczącej niekiedy) aprobacie ministrów, menadżerów, prezesów, sekretarzy, królów, prezydentów – słowem: tzw. decydentów – widzących w drugim człowieku „zasób ludzki”, a nie osobę obdarzoną godnością. Jaki interes mają poborowi mordujący się wzajemnie na wojnach wywoływanych przez ich „panów”? Nie od dziś wiadomo, że „na wojnie świszczą kule, / Lud się wali jako snopy, / A najdzielniej biją króle, / A najgęściej giną chłopy.” (Trochę inaczej wygląda sytuacja osób dokonujących morderstw i zniszczeń na zlecenie funkcjonariuszy państwowych dobrowolnie (chodzi zarówno o żołnierzy armii państwowych, jak i pracowników prywatnych firm militarno-ochroniarskich współpracujących z funkcjonariuszami państwowymi) – to są po prostu płatni zabójcy.) Jaki sens i skutki ma prześladowanie drugiego człowieka, który nie stanowi dla mnie bezpośredniego zagrożenia, nie zaatakował mnie, żyje sobie spokojnie po swojemu?

Usługujący sobie wzajemnie przedstawiciele wielkich przedsiębiorstw, wiodący funkcjonariusze państwowi oraz spece od nieuczciwej propagandy od niepamiętnych czasów starali się o to, aby „szary” człowiek wykrwawiał się w służbie swoim samozwańczym panom. Tych faktycznie świadomych charakteru swojej działalności „inżynierów społecznych” (rojących sobie, że staną się inżynierami dusz ludzkich) jest być może garstka. To właśnie ci ludzie, którzy przemocą lub groźbą jej użycia zmuszają męża i ojca do porzucenia rodziny i zaciągnięcia się do wojska albo pracy ponad siły; to ci, którzy pogróżką i szantażem zmuszają żonę i matkę do porzucenia rodziny i rezygnacji z opieki nad domowym ogniskiem („Aha – reagują niektórzy – to pańska żona nie pracuje?” Odpowiedź: „Rzeczywiście – »nie pracuje«. Ona haruje!”) – w imię „realizacji zawodowej” i pracy na cudze potrzeby poza domem; to ci, którzy demoralizują ludzi młodych, starając się zrobić z nich bezwolnych obywateli nowego wspaniałego świata. Ci sami „architekci” mogą zdawać sobie sprawę z tego, na jak kruchych podstawach opiera się ich władza. W jak wielkiej mierze zależy ona od wpajanego w „poddanych” poczucia bezradności. Gdybyśmy tylko powszechnie odrzucili postawę wyrażaną słowami: „To prawda, to niesprawiedliwe, powinno być inaczej – ale cóż ja mogę zrobić?” i w większym stopniu zdali sobie sprawę z tego, jak w dobry i istotny sposób możemy wpłynąć na kształt doczesnego świata, doprowadzilibyśmy do zmian w mgnieniu oka.

Tyler Durden, znudzony i zmęczony życiem chuligan-nihilista, bohater filmu Fight Club, uświadamia ścigającemu go i jego koleżków wysokiemu funkcjonariuszowi policji, w jakim stopniu jest on zależny od ludzi, których goni – to oni gotują jego posiłki. Wywożą jego śmieci. Łączą jego rozmowy telefoniczne. Prowadzą karetki. Strzegą go, kiedy śpi. „Nie zadzieraj z nami!”.

To ta właśnie wielka siła drzemiąca w „prolach” (George Orwell, 1984), mądrze przez nich użyta, może doprowadzić do zmian na lepsze. Aby „prole” potrafili wykorzystać swoje możliwości, potrzebują raczej działać bezustannie w ramach oporu bez przywódcy niż wznosić trzeszczące pod naporem zbiurokratyzowania „struktury”. Sensowniej robić coś w mniejszej grupie, złożonej z osób znających się i dobrze rozumiejących przyświecający im wspólnie cel – niż w grupie większej, ale takiej, w której wszystko opiera się na „wodzu”, „liderze”.

Dobry chyba przykład konstruktywnego postępowania dają opisywani przez Kevina Carsona robotnicy „przejmujący” zamknięte i stojące bezczynnie przedsiębiorstwa (Carson pisze o nich m.in. w esejach zamieszczanych na stronach Homebrew Industrial Revolution oraz Center for a Stateless Society ). Zamiast urządzać awantury na ulicach i domagać się życia na cudzy koszt, robotnicy z własnej inicjatywy udają się do pracy, uruchamiają zastałe maszyny, dokonują potrzebnych napraw zaniedbanego sprzętu. Niejako przy okazji zacieśniają więzy w ramach wspólnoty lokalnej. Robią dobrze to, co umieją, bez oglądania się na to, co powie „góra”. Stosując rotacyjny system pracy i prowadzenia przedsiębiorstwa, czynią ważny krok na drodze do niezależności. Jeśli w dodatku nastawią się na produkowanie tego, co jest potrzebne – to znaczy odpowiadające oczekiwaniom potencjalnych klientów (zamiast programowo tłuc setki wykoncypowanych przez projektantów egzemplarzy jakiegoś urządzenia, a potem skrobać się w głowę: „Jak by to opchnąć?”) – można by rzec: pracują w wolnym zawodzie.

Człowiek pracujący „na swoim” ma dużą motywację do jak najlepszego wykorzystywania swoich talentów i samodoskonalenia. Zdaje sobie sprawę z tego, że jakość jego pracy przekłada się bezpośrednio na jakość jej owoców. Poza tym łatwiej mu cieszyć się czymś, co własnoręcznie, samodzielnie wykonał. Taka praca po prostu daje radość.

Gdyby członkowie związku zawodowego w taki lub podobny sposób starali się o większą niezależność i kształtowali swoją organizację na wzór towarzystwa wzajemnej pomocy (friendly society), własnymi siłami zapewniając sobie np. wsparcie w chorobie, wspólną edukację, pomoc materialną na wypadek utraty pracy, czy gromadzenie dobrowolnych składek na emeryturę – rezultatem byłoby społeczeństwo bardziej ludzkie.

Może na początek istnieje potrzeba zorganizowania się w związek, aby poczuć wspólnotę interesów, swego rodzaju „solidarność zawodową” (rozumianą w kluczu myśli Benedykta XVI – troska o „dostęp wszystkich do pracy i jej utrzymanie”). Potem – jeśli nie odpowiadają nam dotychczasowe warunki zatrudnienia – każdy z nas składa wymówienie. A ponieważ się znamy, mamy do siebie zaufanie, jesteśmy chętni do pracy i łatwo nam się ze sobą dogadać, wspólnymi siłami zakładamy nowe przedsiębiorstwo, w którym produkujemy to samo, co wcześniej – tylko że teraz na własną rękę. Odmawiamy działania na cudzych zasadach, które odbieramy jako niesprawiedliwe i wykorzystujemy własną inicjatywę – robimy składkę i odkupujemy zakład od dotychczasowego właściciela, przejmujemy na wpół zrujnowany budynek dawnego przedsiębiorstwa państwowego, doprowadzamy go do ładu i uruchamiamy produkcję, zaczynamy coś wytwarzać we własnym garażu albo przydomowym warsztacie…

W celu wzmocnienia takich inicjatyw warto może na początku działalności związku zawodowego uznać za priorytet umożliwienie każdemu pracy „na swoim”. Potrzebujemy w tym celu wyjścia poza „logikę” systemu masowej produkcji i podejmowania skutecznych działań na skalę lokalną. Kluczem do sprawy może okazać się posiadanie na własność swojego miejsca pracy. Kawałek ziemi, fabryczka, mała przetwórnia, zakład reperujący jakieś sprzęty – dobrze by się stało, gdyby pracownik mógł powiedzieć o swoim miejscu pracy – „to moje miejsce pracy; pracuję u siebie” (czy będzie to własność jednego człowieka, czy też jakaś forma „wspólnej własności prywatnej”).

Po osiągnięciu takiego celu członkowie związku zawodowego mogliby poświęcić więcej energii innym fundamentalnym zadaniom – takich jak zapewnienie sobie i swoim rodzinom opieki zdrowotnej.

Wspólne organizowanie pracy na poziomie lokalnym sprzyja temu, aby częściej umawiał się człowiek z człowiekiem zamiast organizacja (lub jej anonimowy w gruncie rzeczy przedstawiciel) z organizacją (lub jej anonimowym przedstawicielem). (Swoją drogą fakt, że liczne organizacje wyposaża się w stanowiska „dyrektorów ds. komunikacji”, „koordynatorów ds. przepływu informacji” „przedstawicieli ds. public relations” itp. świadczy o tym, że ich funkcjonariusze zupełnie stracili z pola widzenia człowieka i wybrali pogrążanie się w oceanie wirtualnej informacji. Jak można poważnie traktować firmę, której pracownikom przydzielają „specjalistę” od porozumiewania się między sobą?)

Można byłoby wysunąć taki zarzut: Zaraz, zaraz. Snujesz pan tu jakieś idylliczne wizje, a cały sens związku zawodowego polega na tym, że pracujemy najemnie u kogoś obcego, ale wciąż naciskamy, domagamy się, walczymy o swoje.

Można i tak. Tylko czy ma to ręce i nogi? Ktoś może nie cierpieć przełożonego i nienawidzić tego, co robi. Proste pytanie: jak to zmienić? Co może zrobić w tej sprawie konkretny człowiek? Jak może zadziałać związek zawodowy?

Dziś, niestety, bardzo silna jest pokusa odwoływania się do przemocy funkcjonariuszy państwowych, dostrzegalna w oficjalnych dokumentach programowych współczesnych związków zawodowych („domagamy się regulacji państwowych / ustaw / dyrektyw, które zapewnią/spowodują, że…”). Stanowi też broń obosieczną. Skoro godzimy się na to, że funkcjonariusze państwowi kogoś okradną i „dadzą nam” – godzimy się również na to, że „nam zabiorą”, a dadzą komu innemu – a od czasu do czasu spróbują nas spacyfikować za pomocą sił zbrojnych.

Bitwy z policją lub ochroniarzami na terenach zawiadywanych tymczasowo przez funkcjonariuszy państwowych bądź naszego obecnego pracodawcę skutkują chyba wyłącznie niepotrzebnym uszczerbkiem na zdrowiu i pogłębianiem nienawiści do osób znajdujących się obecnie na usługach reżimu.

Kolejna sprawa: strajk okupacyjny. Instalujemy się gdzieś i nie ruszymy się stąd! Ale co powiemy naszej żonie i dzieciom – „Nie wracam na noc do domu, bo muszę pilnować barykady, żeby tylko nas nie wywalono?”. Rodzina cierpi, produkcja staje, spędzamy dość bezczynnie całe dnie, godziny, minuty i sekundy – troszkę to jałowe. W ostatecznym rozrachunku tracimy wszyscy – a najwięcej nasi najbliżsi.

Jak związek zawodowy traktuje łamistrajków albo wolnych strzelców, którzy pracują razem z nami, ale nie należą do związku? Czy odnosimy się do nich jak do ludzi, choć starają się oni o zapewnienie sobie godnych warunków pracy i życia innymi sposobami niż my sami? Czy może stosujemy jakieś niesprawiedliwe szykany?

Chcesz tu pracować? Proszę bardzo. Jeśli ja sam i moi związkowi koledzy woleliby inaczej – droga wolna. Możemy złożyć wymówienia i postarać się o inne zajęcie.

Kurczowe trzymanie się posady przy jednoczesnym konflikcie z przełożonymi rodzi dość niezdrową sytuację. Z jednej strony: nie znoszę tego, co robię, i miejsca, w którym to robię, a z drugiej: poświęcam niesłychane ilości czasu i energii na to, aby tę niepotrzebną mękę kontynuować. (Nawet jeśli zdarzy się – na przykład – że sąd, którego interwencji będę się domagał, przyzna mi w sporze z pracodawcą rację i nakaże przywrócić mnie do pracy, to wytwarza się dziwna sytuacja: ja wciąż pracuję tam, gdzie mi się nie podoba – bo muszę (czuję, że muszę?), pracodawca mnie zatrudnia – bo musi. Patrzymy na siebie wilkiem, trudno o jakąkolwiek współpracę, skoro już nawet wzywaliśmy obcych, trzecią stronę, aby nas rozsądzała. Trochę to chore).

„Ale czy ja w ogóle chcę tu pracować – moglibyśmy zapytać w duchu anarchosyndykalistycznym – i walczyć na nieswoim o nieco znośniejsze warunki niewoli? Robić dla kogoś obcego? Oddawać mu to, co sam zrobiłem? Nie ma głupich! Rezygnuję! Chcę zachować pełen owoc mojej pracy! No, przynajmniej większą jego część [kłania się Benjamin Tucker]. Umawiamy się z kumplami ze związku; razem składamy wymówienie i rozkręcamy własny interes”.

Gdy pracuję z kimś, kogo znam, mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa spodziewać się, że ten ktoś wspomoże mnie w trudnościach, znajdzie czas na to, żeby ze mną pogadać, moje położenie będzie go obchodziło.

Jeśli zajdzie taka potrzeba, możemy się przekwalifikować. Braterstwo ludzi pracy lepiej wyraża się w gotowości pomocy drugiemu i nauczenia go czegoś pożytecznego niż automatycznym szufladkowaniu poszczególnych osób jako „monterów”, „elektryków”, „operatorów wózka widłowego” i nikogo poza tym. Każdy ma jakiś talent, jakieś zadanie do spełnienia, każdy coś lubi robić. Wielu ma rozliczne talenty i wyraża gotowość uczenia się czegoś nowego. Praktyczna odpowiedź na pytanie, jak umożliwić (albo przynajmniej ułatwić) wszystkim ludziom i każdemu z osobna realizowanie jego potencjału – to dopiero sztuka.

Spore nadzieje można wiązać z organizacjami zrzeszającymi samozatrudnionych właścicieli – na przykład rolników. Charakter ich pracy w naturalny sposób sprzyja trosce o własność (gospodarstwo, ziemię), więzi rodzinne (wspólne staranie o obfite zbiory, częsty kontakt z pomagającymi przy różnych zajęciach dziećmi) oraz lokalne [lepsi chyba – mimo wszystko – sąsiedzi-plotkarze (jeśli na takich akurat trafimy) niż anonimowy tłum miejski?].

Jeśli pojmiemy związek zawodowy jako zrzeszenie konkretnych ludzi powołane do realizacji konkretnych zadań bez oglądania się na funkcjonariuszy państwowych i „struktury” (biurokratyzacja grozi non-stop każdej instytucji wznoszonej rękoma ludzkimi) – mamy zdrową alternatywę wobec zastałych biurokratycznych tworów – molochów zarówno państwowych, jak i prywatnych. Historia (może przede wszystkim rodzinna) dostarczy nam licznych przykładów i wskazówek, jak możemy raczej własnymi niż cudzymi siłami zapewniać sobie godny byt.

Pomoże w tym odcięcie się od medialnego zgiełku, doradzane niegdyś przez Macieja Dudka jako dobra odtrutka na mózg. Faktycznie – to działa! Czas, który oszczędziłem, odmawiając zamulania się serwowanymi odbiorcom przez sześćdziesiąt sekund na minutę pigułami informacyjnymi i sztucznego ekscytowania się cudzym życiem, wykorzystuję na współtworzenie rzeczywistości. Można by się spierać, czy bezpośrednia rozmowa z drugim człowiekiem, zasadzenie kilku drzew wspólnie z sąsiadem czy skonstruowanie w przydomowym warsztacie jakiegoś przydatnego urządzenia zawsze i w każdych okolicznościach posiada większą wartość niż przeczytanie wartościowej książki albo obejrzenie mądrego filmu – ale wahadło wychyliło się chyba już zbytnio w stronę świata sztucznego i nadszedł czas, aby rozpocząć powrót do rzeczywistości.

Członkowie związków zawodowych mogą w każdej chwili powiedzieć: „Kichamy na polityków i znajdujące się na ich usługach dziennikarskie osoby do wynajęcia. Mamy gdzieś naszych dotychczasowych szefów. Odrzucamy niewolę i organizujemy sobie pracę na swoim. Po naszym sześciogodzinnym (a może krótszym) dniu pracy, zamiast zatruwać sobie umysły telewizyjno-gazetową papką, idziemy na spotkanie z kolegą-związkowcem z sąsiedniej wsi albo miasteczka i dowiadujemy się o tym, jak udoskonalić wytwarzane przez nas produkty, wspólnie zastanawiamy się nad jak najlepszym sposobem zapewnienia sobie środków do życia na starość, zerkamy do internetu, gdy chcemy zdobyć jakieś wskazówki mogące pomóc nam w pracy”.

Zdumiewająco wiele osób uprawia dziś narzekactwo. „Mój dyrektor jest głupi, mój przełożony to bałwan, beznadziejna ta moja praca” – słyszymy niejednokrotnie od osób, które jednak wciąż pracują dla tego głupka czy bałwana. „Czegoś biedny? Boś głupi. Czegoś głupi? Boś biedny. Narzekasz, ale nadal dla mnie robisz” – mógłby z kolei odpowiedzieć z drwiącym uśmieszkiem prezes lub dyrektor, pamiętający o tym, że od wieków przedstawiciele klasy wyzyskiwaczy (których celnie sportretował Krzysztof Śledziński w tekście Ku libertariańskiej teorii klas) pasożytowali na tych, których uczynili (usiłowali uczynić?) swoimi poddanymi, podwładnymi – również na robotnikach, członkach związków zawodowych. Baty niemal zawsze dostawał ten prosty, „biedny” człowiek. Na ile sam był za to odpowiedzialny? Na ile miał świadomość potrzeby wyrwania się z konstruowanej przez etatystów i ich kolaborantów budowli społecznej, w której stanowił dla nich tylko klocek przydatny o tyle, o ile dawał się zmieścić w przeznaczone mu miejsce? Na ile pamiętał o tym, co mówi Kościół w Gaudium et spes: „Człowiek […] jest twórcą, ośrodkiem i celem całego życia gospodarczo-społecznego”? (Na ile tę świadomość mieli jego ciemiężcy?)

Zauważmy, że Kościół, który tradycyjnie popierał tworzenie związków zawodowych, stawia w centrum życia gospodarczo-społecznego człowieka, konkretną osobę. Zatem na pierwszym miejscu znajduje się człowiek – jego godność i potrzeby.

Związek zawodowy, którego członkowie pamiętają o tej prawdzie, może mieć do spełnienia bardzo ważną rolę. Pomóc ludziom w zdrowej samoorganizacji społecznej. Wspierać wszystkich pragnących pracować na swoim. Dawać obszar do wymiany doświadczeń i wzajemnego doskonalenia. Troszczyć się o udzielanie potrzebującym materialnego wsparcia.

Zorganizowanie się w związek zawodowy może nam szczególnie pomóc na początkowym etapie przechodzenia z pracy najemnej na cudzym do takiego systemu gospodarczo-społecznego, w którym zamiast pięciu megagigakorporacji zatrudniających miliard osób mamy miliard małych przedsiębiorstw, w których pracuje po pięć osób – albo pięć miliardów samozatrudnionych. Związek zawodowy pomyślany (na początkowym etapie działalności) jako narzędzie do samowyzwolenia klasy wyzyskiwanych (rozumianej wg definicji Krzysztofa Śledzińskiego) może z czasem przekształcić się opartą o nieformalne relacje grupę przyjaciół, współpracowników, ludzi, którzy wspólnie potrafią i lubią coś zrobić.

Takiemu kierunkowi zmian może sprzyjać postępowanie w duchu propozycji nakreślonej przez Benedykta XVI: „Gdyby każdy we własnym środowisku zdołał odrzucić kłamstwo i przemoc w intencjach, w słowach i w czynach, pielęgnując troskliwie uczucia szacunku i poważania innych, być może nie rozwiązałoby to wszystkich problemów życia codziennego, ale można by je podejmować z większym spokojem i skutecznością”. (Benedykt XVI, Benedykt XVI: rozważanie o „mądrości zstępującej z góry” )

Papież podchodzi do zagadnienia powszednich trudów człowieka podobnie jak wielu przyjaciół idei wolnościowej. Wskazuje na to, że, wbrew utopijnym marzeniom etatystów, raju na ziemi nie zbudujemy – ale nasza własna postawa, nasze osobiste świadectwo, mogą pomóc uczynić doczesny świat sprawiedliwszym. „Pielęgnując troskliwie uczucia szacunku i poważania innych” można już tu [we własnym środowisku: w gronie rodzinnym, miejscu pracy (czasem te pojęcia są tożsame)] i teraz budować coś wartościowego.

W ten sposób ułatwiamy również każdemu zrozumienie wyboru przed jakim stoi: albo opowie się za kłamstwem i przemocą w intencjach, w słowach i w czynach – albo wybierze drogę prawdy, wolności i szacunku dla godności drugiego człowieka.

Łukasz Kowalski
30.01.2010

31 thoughts on “Łukasz Kowalski: Związek zawodowy samozatrudnionych właścicieli

  1. „Po osiągnięciu takiego celu członkowie związku zawodowego mogliby poświęcić więcej energii innym fundamentalnym zadaniom – takich jak zapewnienie sobie i swoim rodzinom opieki zdrowotnej.”

    Czemu teraz nie mogą? Są zbyt zatraceni w „owczym pędzie”? Mają za mało? Muszą pracować tyle, żeby nie mieć na nic czasu? Czyżby rzeczywiście go nie mieli? A może przyczyną są pewne nawyki myślowe, które każą pytać: Czy uczciwie spełniam obowiązki mojego stanu? Co należy się ode mnie innym? Czy poświęcam odpowiednio dużo czasu tym, którym powinienem go poświęcać? – których to pytań z pewnością nie zadają sobie przedsiębiorcy, bo by zbankrutowali i zostali zastąpieni przez jeszcze większych wyzyskiwaczy, być może jeszcze bardziej nieuczciwych.

    Celem funkcjonowania zakładu pracy jest osiąganie zysku ze sprzedaży produktów bądź usług. Jeśli pracownicy danego zakładu chcą się organizować, aby spełniać sobie jakieś inne potrzeby, droga wolna – ale wydaje mi się, że mogłoby to im przeszkadzać w skupieniu na pracy w celu maksymalizacji jej efektywności. Wolne związki zawodowe mogą ułatwiać pracownikom pozycję negocjacyjną – ale ta jest obecnie i tak bardzo słaba. Nie ze względu na jakiś ogólnie pojęty wyzysk, którego po tylu latach doświadczeń z komunizmem nie wypada kojarzyć z relacjami pracownik – pracodawca, ale z powodu istnienia płacy minimalnej i innych przywilejów pracowniczych, wypracowanych przez obecne związki. Gdy próbujesz z kimś negocjować przystawiając mu nóż do gardła, negocjowanie twoje ma sens tylko wtedy, jeśli nie zacznie on uciekać…

    „Swoją drogą fakt, że liczne organizacje wyposaża się w stanowiska „dyrektorów ds. komunikacji”, „koordynatorów ds. przepływu informacji” „przedstawicieli ds. public relations” itp. świadczy o tym, że ich funkcjonariusze zupełnie stracili z pola widzenia człowieka i wybrali pogrążanie się w oceanie wirtualnej informacji. Jak można poważnie traktować firmę, której pracownikom przydzielają „specjalistę” od porozumiewania się między sobą?”

    Nie. To świadczy o tym, że dla wyższych form organizacji pracy niż przydomowe gospodarstwo potrzebne są bardziej zaawansowane metody komunikacji. Nie bądźmy ignorantami.

    „Byłoby sztuką godną nowych ludzi — wytworzyć samym przedmioty muzealne i umieścić je w gmachu zbudowanym komunistycznymi siłami w muzealnym celu”

    A mnie się wydaje, że tutaj Żeromski się z komuchów nabija.

  2. Dobrze urodzony,
    Celem funkcjonowania zakładu pracy jest osiąganie zysku ze sprzedaży produktów bądź usług. Jeśli pracownicy danego zakładu chcą się organizować, aby spełniać sobie jakieś inne potrzeby, droga wolna – ale wydaje mi się, że mogłoby to im przeszkadzać w skupieniu na pracy w celu maksymalizacji jej efektywności.

    No tak, tylko tutaj jednak mamy w pewnym sensie „antagonizm klasowy”. Jeżeli przyjmiemy, że celem zakładu pracy, jako całości, jest osiąganie zysku, to musimy też zwrócić uwagę na to, że celem zwykłego pracownika tegoż zakładu jest przede wszystkim mieć co do gara włożyć. Osiąganie zysku zakładu jest dla niego jednym ze środków do tego celu. I jeżeli pracownik uzna sobie, że jego płaca jest na zadowalającym go poziomie, a szefostwo jest w miarę niezłe, to będzie się skupiał na osiąganiu celu zakładu, jako całości. Natomiast jeśli jego płaca nie będzie na poziomie, umożliwiającym jakieś tam „godne” życie, to nie ma się co dziwić, że będzie on gotów poświęcić jakąś część „osiąganiu zysku”, żeby poprawić swój własny byt. Choćby poprzez związki zawodowe.

    Ja mam tutaj jakieś tam swoje doświadczenie, bo ostatnio u mnie w pracy zlikwidowano premię od obrotu firmy. Teraz ja już nie mam osobistej motywacji, by generować dla firmy zysk. Jeśli jakis pracownik znajduje się w takiej sytuacji, to niech się firma nie dziwi później, że jej wyniki są coraz słabsze…

  3. Ale wtedy pracownik musi też się liczyć z tym, że w przypadku spadku zysków jego płaca miałaby spaść… chyba nie na tym polega to całe „bezpieczeństwo socjalne”. Ale pewnie jest to motywujące. Bo to jest spojrzenie na zdolność do pracy jak na rodzaj kapitału.

    Ale związek, który istnieje po to, by zapewniać „wsparcie w chorobie, wspólną edukację, pomoc materialną na wypadek utraty pracy, czy gromadzenie dobrowolnych składek na emeryturę” to jest jakaś średniowieczna korporacja. To bardziej zagadnienie obyczajowe zresztą. Czy cieszyłbym się, gdyby ta sama organizacja zaspokajała moje zapotrzebowanie na tak różnorodne usługi? Mentalność kogoś, kto ma od swoich kolegów z pracy takie oczekiwania, jest bardzo odległa od mentalności przedsiębiorcy.

  4. @Dobrze Urodzony

    Wolne związki zawodowe mogą ułatwiać pracownikom pozycję negocjacyjną – ale ta jest obecnie i tak bardzo słaba. Nie ze względu na jakiś ogólnie pojęty wyzysk, którego po tylu latach doświadczeń z komunizmem nie wypada kojarzyć z relacjami pracownik – pracodawca…

    Sorry, ale jeżeli piszesz, że na linii pracownik – pracodawca nie ma wyzysku, to chyba nie rozumiesz znaczenia słów, którymi się posługujesz. „Wyzysk” u Marksa z grubsza oznacza zasysanie przez kapitalistę tzw. wartości dodatkowej [„exploitation refers to the subjection of producers (the proletariat) to work for passive owners (bourgeoisie) for less compensation than is equivalent to the actual amount of work done” – za angielską wiki] i nic ponadto. Żaden mobbing, żadne łamanie umów przez pracodawcę.

    Jak już to sobie wyjaśniliśmy, to teraz wskaż mi geniuszu takie przedsiębiorstwa oparte na pracy najemnej, hierarchicznym zarządzaniu itp, gdzie to nie kapitaliści (właściciele, główni udziałowcy, management), a ogół pracowników decyduje o tzw. wartości dodatkowej – skoro twierdzisz, że wyzysku „nie wypada kojarzyć z relacjami pracownik – pracodawca”. Jak takie znajdziesz, to chyba cię ozłocę i z miejsca popędzę złożyć tam moje CV.

    Tak więc, w Marksowskim rozumieniu tego słowa, wyzysk ZAWSZE towarzyszy pracy najemnej. Chociaż „towarzyszy” to złe słowo, raczej stanowi jej funkcjonalny komponent (innymi słowy tak „działa” praca najemna).

    …ale z powodu istnienia płacy minimalnej i innych przywilejów pracowniczych, wypracowanych przez obecne związki.

    Z powodu tych „przywilejów”, czy też może dlatego, że wierchuszki związkowych molochów niewiele robią w ich obronie, a w sektorze prywatnym związków zawodowych prawie w ogóle nie ma?

    Przy okazji powtórzę to, co już kiedyś napisałem SzabloZębnemu: w warunkach oligopolistycznego charakteru własności środków produkcji samo zniesienie jakiegokolwiek z „pracowniczych przywilejów” nie zmniejszy bezrobocia, ergo nie wzmocni siły przetargowej pracowników najemnych. Z miejsca odpada argument „mniejsze koszty zatrudnienia dla wchodzących na rynek pracodawców, większe zatrudnienie”. Po pierwsze, już teraz wg danych PIPu w małych i średnich firmach nagminnie łamie się prawa pracownicze, więc ci przedsiębiorcy związanych z nimi kosztów de facto nie ponoszą, a przynajmniej jakiejś ich części. Po drugie, samo prawo pracy dopuszcza formy zatrudnienia na tzw. śmieciowych warunkach (pozbawionych wielu praw pracowniczych), dzięki którym spora część kosztów zatrudnienia typowych dla umowy o pracę odpada – są to formy zatrudnienia, dodam, coraz powszechniej stosowane przez pracodawców. Po trzecie, szara strefa kwitnie, a w niej zasada „kto jest większym skurwielem i cwaniakiem, ten zgarnia większy profit”. Nie zliczę już, ilu moich znajomych wyruchano w ten sposób na kasę – dziękuję bardzo za taki „wzrost” siły przetargowej… Tak więc, czy więc likwidacja „przywilejów pracowniczych” coś zmieni? Ano zmieni. Bezsprzecznie zwiększy stopę wyzysku, przyspieszając i wzmacniając kryzys koniunktury (mniejsza część tortu dla pracowników najemnych oznacza mniejszy skumulowany popyt pracowników najemnych na dobra konsumpcyjne).

    Mimo to ja chętnie poprę każdy koncept zniesienia pracowniczych przywilejów, ale pod jednym warunkiem – ma mu towarzyszyć postulat zniesienia wszelkiej ochrony kapitalistycznej własności. Jak równać przywileje, to równać WSZYSTKIM. Ciekawe tylko, ilu „uciskanych kapitalistów” zdołałoby wówczas zachować swoje biznesy… 😀

  5. Ale wtedy pracownik musi też się liczyć z tym, że w przypadku spadku zysków jego płaca miałaby spaść… chyba nie na tym polega to całe “bezpieczeństwo socjalne”.

    jasne. Dlatego też napisałem o poświęcaniu JAKIEJŚ CZĘŚCI osiąganego zysku. Jeżeli pracownik dostaje załóżmy 1500 zeta, manager (nie właściciel!!) 20000, a jego firma ma 5 mln obrotu miesięcznie, to chyba nie ma się co dziwić, że pracownik będzie skłonny poświęcić załóżmy 1 milion, żeby jego pensja wynosiła 2000. Nie jest to z kolei na rękę managerowi, ani właścicielom, nie?

    __________
    Libertarianie to w ogóle, po mojemu, mają problem ze związkami zawodowymi. Z jednej strony Rothbard krzyczy, że wszelkie zbiorowe przedsięwzięcia, mające na celu ograniczenie konkurencji (vide: oligopole, czy ogólnie wielki biznes XIX wieku w USA) są do dupy i nie mają szans powodzenia, a z drugiej strony związki zawodowe są żywym dowodem na to, że teoria jest błędna.

  6. >Mimo to ja chętnie poprę każdy koncept zniesienia pracowniczych przywilejów, ale pod jednym warunkiem – ma mu towarzyszyć postulat zniesienia wszelkiej ochrony kapitalistycznej własności. Jak równać przywileje, to równać WSZYSTKIM. Ciekawe tylko, ilu “uciskanych kapitalistów” zdołałoby wówczas zachować swoje biznesy… 😀

    Niech żyje kapitalistyczny wyzysk!
    Precz z komunistycznym (wy)zyskiem!

    Btw, ja nigdy i nigdzie nie twierdziłem, ani nie postulowałem znoszenia przywilejów socjalnych – de-regulować trzeba całościowo, stopniowo, nie rewolucyjnie. Więc jak już znosimy płace minimalną, to nie zatrzymujemy się tylko na tym, a idziemy dalej.. Za to jestem przeciwny i sceptyczny temu, żeby mnożyć już istniejące przywileje pracownicze.

  7. A Marz ssie, „wartość dodatkowa” – Dobry żart. Ale poruszajmy się w sferze poważnej nauki.

  8. Twoja stara ssie, ignorancie. Wiesz, co to w ogóle jest wartość dodatkowa, czy lubisz sobie z nudów popierdolić farmazony?

  9. @n0e

    Gówniana ta krytyka, ale autor przynajmniej zrozumiał, czym dla Marksa była wartość dodatkowa.

  10. LBM,

    Ja wolę raczej agorystyczną teorię klas, wspierającą się na liberalnych myślicielach poprzedzających Marksa, choć nie pogardzę też pewnymi elementami mutualizmu zaserwowanymi przez Krzyśka. Tak zwana wartość dodatkowa to zapłata dla kapitalisty za to, że to miejsce pracy ci stworzył. Rzecz jasna, nie zawsze mu się to należy, bo jego pozycja jest uprzywilejowana przez własność intelektualną czy inne monopolistyczne przywileje. Można ją też rozumieć jako ubezpieczenie od utraty pensji i konieczności dopłacania do możliwości pracy w danej firmie. Bo czasem może nie być dochodu, a strata.

    „Po trzecie, szara strefa kwitnie, a w niej zasada “kto jest większym skurwielem i cwaniakiem, ten zgarnia większy profit”. Nie zliczę już, ilu moich znajomych wyruchano w ten sposób na kasę – dziękuję bardzo za taki “wzrost” siły przetargowej…”

    Cóż, być może pewne elementy agoryzmu mogą sprawiać, że prawdziwie zderegulowany wolny rynek kojarzy się z obecnie istniejącą szarą strefą. Ale jak dla mnie, nie tylko skurwiele i cwaniaki chodzą po ziemi, co więcej, gdyby porządni przedsiębiorcy nie musieli spełniać z góry narzuconych przywilejów pracowniczych, mogliby skurwieli wyprzeć z rynku. Zresztą każdy z nas może to również zrobić, działając w szarej strefie w sposób odpowiedzialny…

    Sądzę, że zniesienie płacy minimalnej i podatku dochodowego sprawiłoby, że więcej ludzi byłoby zatrudnianych legalnie, można podejrzewać, że w ogóle też, ale z tym się nie zgadzasz. Ale skoro byłoby więcej legalnie zatrudnionych, to sam ten fakt mógłby pomóc w kształtowaniu się związków, nawet, jeśli w niektórych warunkach nie da się ich stworzyć, bo pozycja pracodawców jest zbyt silna. Ktoś nielegalnie zatrudniony może co najwyżej zapisać się do gangu.

    „Bezsprzecznie zwiększy stopę wyzysku, przyspieszając i wzmacniając kryzys koniunktury (mniejsza część tortu dla pracowników najemnych oznacza mniejszy skumulowany popyt pracowników najemnych na dobra konsumpcyjne).”

    Na temat kryzysu można byłoby napisać tu sporo, ale chyba nie ma sensu. Przystępnie wprowadza w temat Rothbard w jednym z rozdziałów.

    „Mimo to ja chętnie poprę każdy koncept zniesienia pracowniczych przywilejów, ale pod jednym warunkiem – ma mu towarzyszyć postulat zniesienia wszelkiej ochrony kapitalistycznej własności.”

    Zniesienie państwowej ochrony byłoby wskazane, ale wtedy będą się chronić sami. Chyba, że im zakażesz.

  11. @Dobrze Urodzony

    Tak zwana wartość dodatkowa to zapłata dla kapitalisty za to, że to miejsce pracy ci stworzył

    Mogę się zgodzić, że ustanowiona (państwowym prawem i środkami przymusu) zapłata. Natomiast w historycznym ujęciu kapitaliści raczej nie „tworzyli” miejsc pracy, o ile „tworzenie” odnosimy do rozwijania sił wytwórczych, zwłaszcza bazy produkcyjnej. Scenariusz a la mrówka i pasikonik to ahistoryczna brednia, przynajmniej w odniesieniu do przemysłowego kapitalizmu. Jednak nie tylko przemysłowego – w Anglii tzw. grodzenia i generalnie akumulacja pierwotna zwiększyły ilość pracowników najemnych nie tylko w manufakturach, ale także zatrudnionych w rolnictwie.

    Nawet jeśli trafiają się autentyczne „mrówki”, to one nie akumulują na bezludnej wyspie Robinsona Crusoe, tylko w ramach reżimu własnościowego, którego spoiwem i reprezentacją jest państwo. Więc jeśli to, co zapodałeś ma też służyć za usprawiedliwienie wyzysku, to ja takie usprawiedliwienie mam głęboko w rzyci.

    Ale jak dla mnie, nie tylko skurwiele i cwaniaki chodzą po ziemi

    Nie twierdzę, że same skurwiele i cwaniaczki szefują w szarej strefie. Nie twierdzę też, że jest zupełnie pozbawiona potencjału rewolucyjnego. Ale szara strefa nie jest żadną frizoną, jakąś odseparowaną fizycznie strefą od kapitalizmu. To określona aktywność, osadzona w rzeczywistości kapitalizmu: reprodukcji opresyjnych i degradujących realiów społecznych, z państwem włącznie (rozumianym tak jako określony mempleks, jak i relacja społeczna). I nieraz właśnie to zdegradowanie, często gęsto idące w parze z mocno ograniczonym dostępem do źródeł materialnej produkcji i konsumpcji, popycha ludzi w objęcia kontr-ekonomii. A na takie wychudzone rybki lubią polować grube drapieżne ryby, wypasione na kapitalistycznym rynku – zarówno tym czarnym, jak i białym.

    Stąd, sama kontr-ekonomia w żaden sposób nie eliminuje skurwysynienia i cwaniactwa, a nawet może je wzmagać w sytuacji dużej nierównowagi siły przetargowej „negocjujących” stron.

    co więcej, gdyby porządni przedsiębiorcy nie musieli spełniać z góry narzuconych przywilejów pracowniczych, mogliby skurwieli wyprzeć z rynku

    Ależ oni w wielu przypadkach już nie spełniają, o czym pisałem w moim poprzednim poście (szkoda, że się do tego nie odniosłeś). I jakoś nie ogranicza to skurwysynienia, a wręcz przeciwnie – nie ma nawet tej namiastki wzrostu siły przetargowej, jaką zapewniają czasem prawa pracownicza (jak prawo do zrzeszania się w związki zawodowe). A taka okazja, trawestując słynne powiedzenie, czyni skurwysyna. Dla anarchistów społecznych to nic nowego, my od dawna postrzegamy pracę najemną jako źródło hierarchicznego podziału klasowego, ergo konfliktów.

    Stąd nie stawiamy na kontr-ekonomię, nie wyłączając kontr-ekonomii mutualistycznego rytu, tylko na walkę klasową, która EWENTUALNIE może angażować jakieś elementy kontr-ekonomii – np. pozaprawna dystrybucja dóbr wywłaszczonych z hipermarketu na modłę ekonomii daru.

    Sądzę, że zniesienie płacy minimalnej i podatku dochodowego sprawiłoby, że więcej ludzi byłoby zatrudnianych legalnie, można podejrzewać, że w ogóle też, ale z tym się nie zgadzasz

    Nie zgodziłem się, że zniesienie samej tylko płacy minimalnej i innych praw pracowniczych zmniejszyłoby bezrobocie, i poprawiło siłę przetargową pracowników. Propozycja zniesienia podatku dochodowego trochę to wszystko komplikuje. Ale to nie ma znaczenia, bo reformizm jest drogą donikąd, zresztą raczej nieosiągalną dla politycznych kanap, takich jak propertarianie.

    Na temat kryzysu można byłoby napisać tu sporo, ale chyba nie ma sensu. Przystępnie wprowadza w temat Rothbard w jednym z rozdziałów.

    Owszem, można sporo. I nie widzę powodu, czemu miałbym sięgać akurat do „austriackich” autorów. Są jeszcze np. marksiści-autonomiści z kolektywu Midnight Notes.

    libcom.org/library/promissory-notes-crisis-commons

    Zniesienie państwowej ochrony byłoby wskazane, ale wtedy będą się chronić sami. Chyba, że im zakażesz.

    Po co? Wcześniej i tak zostaną wywłaszczeni ze swoich firm w trakcie społecznej rewolucji.

  12. Konkin wyjaśnił krótko, o co chodziło Marksowi:

    Stary porządek ustępował nowemu. Arystokracja odchodziła do lamusa, czy przez likwidację (jak we Francji czy w Stanach Zjednoczonych) czy przez erozję do szczątkowego stanu, utrzymanego na potrzeby ceremonialne przez sentymentalną burżuazję (i klasy niższe), jak w Anglii. Burżuazja była wschodzącą gwiazdą w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku – w czasie, w którym Marks dorastał i był najbardziej aktywny.

    „Przyszłe zdarzenia mogły być i zostały wyjaśnione przez tę teorię klas: paneuropejska rewolucja z 1848 zniszczyła wiele z potęgi arystokracji, przywróconej po upadku Napoleona; Wojna Secesyjna w Ameryce była sposobem zniszczenia resztek ziemskiej arystokracji, która się uchowała na Południu, przez północną burżuazję.

    „Choć ten fenomen póki co był szeroko rozpoznawany (choć nie można go było zbyt dobrze zastosować do wojny francusko-pruskiej z 1870-1871), Marks był równie zainteresowany przemianą Klasy Niższej, co tą Klasy Wyższej. Chłopów wyganiano z ich farm, poddanym dano wolność udania się do miast, by stać się pracownikami przemysłowymi. I na tym skoncentrowała się uwaga Marksa.

    Ale potem nie miało to już sensu:

    Teoria Klasowa Marksa nie dostrzegła, że ci robotnicy klasycznie uważani za proletariat będą się stawali coraz bardziej zbędni. W Ameryce Północnej, umiejętnych robotników związkowych jest coraz mniej, pochłanianych przez nową przedsiębiorczość (franszyza, niezależne umowy i poradnictwo), przemysł usługowy, badania i rozwój naukowy, zwiększoną funkcję zarządzania bez wyzyskiwanych robotników pod nią i biurokrację. SEK3:

    „Problem przedsiębiorczości jest dla Marksizmu nierozwiązywalny, gdyż Marks nie przewidział takiej kategorii ekonomicznej. Najwięcej, na ile mogą się zdobyć Marksiści to wrzucić ją do jednego wora z nowymi, zmutowanymi formami kapitalizmu. Ale jeśli mieliby pasować do starego systemu klas, są oni petit bourgeois, ta sama grupa, która miała albo rozmyć się w proletariacie, albo dołączyć do monopolistycznych kapitalistów. Mały biznes nie powinien przeżywać wzrostu w ‘zaawansowanym, dekadenckim stadium kapitalizmu.’”

    Agorystyczna teoria klas wyjaśnia, dlaczego marksistowska walka klas odeszła do historii. Warto się zastanowić, czy przedsiębiorczość, również ta legalna, nie jest czasem siłą rewolucyjną, mającą potencjał ku temu, by realnie zmieniać życie ludzi, również tych, którzy sami przedsiębiorcami nie są.

    „Ależ oni w wielu przypadkach już nie spełniają, o czym pisałem w moim poprzednim poście (szkoda, że się do tego nie odniosłeś).”

    Czasem nie spełniają, bo może nie ma czego spełniać. Może nie każdemu należy się taki sam przywilej, może niektórzy wcale ich się nie domagają, bo ich kwalifikacje zawodowe są tak niskie, że są zadowoleni, gdy dostaną jakąkolwiek pracę. Tacy ludzie trafią się zawsze, choć wiadomo, że przy mniejszym bezrobociu nie byłoby ich tak wielu, bo mogliby powiedzieć „idę gdzie indziej”.

  13. Teoria Klasowa Marksa nie dostrzegła, że ci robotnicy klasycznie uważani za proletariat będą się stawali coraz bardziej zbędni. W Ameryce Północnej, umiejętnych robotników związkowych jest coraz mniej

    Konkin nie odrobił lekcji z Marksa. Proletariat to nie „umiejętni robotnicy związkowi”, tylko klasa społeczna w kapitalizmie, która nie posiada środków produkcji (w sensie kapitału nieruchomego – fabryk, zakładów pracy) i której jedynym sposobem zdobywania środków na życie jest sprzedawanie swojej siły roboczej. „Umiejętni robotnicy związkowi” to po prostu jedna z historycznych formacji proletariatu, która wyłoniła się w określonym momencie historycznym w toku walk klasowych i w różnej mierze istnieje do dziś. Natomiast ilość proletariuszy w (autentycznie) marksowskim sensie tego słowa nie zmalała, ale wzrosła od czasów Marksa.

    I są oni zatrudnieni m.in. właśnie w usługach, nowej przedsiębiorczości, biurokracji i reszcie tego, o czym wspomina Konkin. Z kolei zarzut, że Marks nie przewidział w szczegółach akurat takich przemian kapitalizmu, jest iście z dupy wzięty biorąc pod uwagę fakt, że facet żył w XIX wieku i zgodnie z przyjętą przez siebie metodą, musiał „trzymać się” aktualnego kontekstu społecznego, starając się przewidzieć rozwój kapitalistycznych społeczeństw. Przede wszystkim jednak oczekiwał, że jego myśl będzie w przyszłości rozwijana i MODYFIKOWANA w toku walk klasowych, więc strojenie Marksa w piórka proroka jest zwykłym dorabianiem facetowi niezasłużonej „gęby”.

    Agorystyczna teoria klas wyjaśnia, dlaczego marksistowska walka klas odeszła do historii.

    Agorystyczna teoria gówno wyjaśnia. Konkin ma problemy z ogarnięciem absolutnych podstaw myśli Marksa, więc o czym my rozmawiamy? Poważna analiza z odwołaniem do marksowskich koncepcji, to np. „Globalny Proletariat” Beverly J. Silver, gdzie autorka odwaliła kawał potężnej roboty empirycznej, badając historię ruchów pracowniczych w skali globu od 1870 do 2001 roku.

    Tu zajawka, wywiad z autorką: przeglad-anarchistyczny.org/autonomia/68-za-kapitalem-podaza-konflikt-wywiad-z-beverly-j-silver

  14. We wstępie do wywiadu:

    Analizy innych okresów zmiany hegemona – np. od Imperium Brytyjskiego do USA w pierwszej połowie XX w. – pokazały, że wtedy również miał miejsce okres finansjalizacji i spekulacji finansowych, podczas którego tracące hegemonię państwo, wykorzystywało swą pozycję do zaczerpnięcia kredytów w celu finansowania konsumpcji i projektów militarnych. Efektem tego było generalne osłabienie klasy pracującej na światową skale, gdyż pieniądze nie były inwestowane w produkcję wartości dodatkowej.

    A Krassimir Petrov tak to tłumaczy językiem ekonomii:

    W latach dwudziestych Imperium Brytyjskie podupadło, było nadmiernie rozwinięte militarnie, i aby zapłacić za swoje imperialne przygody, musiało zaniżać wartość własnej waluty i utrzymywać deficyt handlowy i budżetowy. Innymi słowy, Wielka Brytania była pozbawionym oszczędności, zadłużonym krajem, a reszta świata finansowała ją. Co jest ważne z historycznego punktu widzenia, Imperium Brytyjskie upadło, kiedy reszta świata pociągnęła za dźwignię swojego kredytu i rozpoczęła powrót kapitału.

    Ekonomia pozwala zrozumieć, w jaki sposób wolny rynek zostaje zniekształcony przez działalność państwa, co prowadzi do kryzysów i patologii, pozwala oddzielić chorą część społeczeństwa od zdrowej, co się marksistom niespecjalnie udaje.

    „Z kolei zarzut, że Marks nie przewidział w szczegółach akurat takich przemian kapitalizmu, jest iście z dupy wzięty biorąc pod uwagę fakt, że facet żył w XIX wieku i zgodnie z przyjętą przez siebie metodą, musiał “trzymać się” aktualnego kontekstu społecznego, starając się przewidzieć rozwój kapitalistycznych społeczeństw.”

    W podobny sposób jest poprawiana od dwóch tysięcy lat interpretacja Biblii.

  15. Chociaż można czymś Marksa „usprawiedliwić”: swoje obserwacje odniósł zbyt ściśle do kontekstu historycznego. Nie pojął, że grupą uciskaną jest nie proletariat, czyli ludzie, którzy z jakiegoś powodu nie posiadają kapitału, ale przedsiębiorcy – również byli lub potencjalni, którzy stają się proletariatem dlatego, że państwowo-monopolistyczna agresja odebrała im szansę na zdobycie kapitału. W XIX wieku byli to wywłaszczani chłopi. Świat nie jest dwubiegunowy – niektórzy są pozbawieni bogactwa po prostu dlatego, że nie uczyli się niczego pożytecznego lub popadli w jakieś uzależnienia albo związali się z niewłaściwymi ludźmi. Pozostali mogliby w innych warunkach zdobyć się na jakąś samodzielność poza systemem pracy najemnej – i właśnie to robią w krajach rozwijających się gospodarczo. Sposobem na wyzwolenie, poza konfiskatą i wywłaszczaniem, jest doskonalenie się w celu odkrywania nowych źródeł pozyskiwania bogactwa. Co prawda, w odpowiedzi na to przychodzi wyzysk „trzeciej fali”: własność intelektualna, koncesje, regulacje, cenzura internetu.

  16. @Dobrze Urodzony

    Ekonomia pozwala zrozumieć, w jaki sposób wolny rynek zostaje zniekształcony przez działalność państwa, co prowadzi do kryzysów i patologii, pozwala oddzielić chorą część społeczeństwa od zdrowej, co się marksistom niespecjalnie udaje.

    Nie „nie udaje im się”, tylko odrzucają samo rozumowanie w kategoriach „zdrowej” i „chorej tkanki” społeczeństwa, na rzecz widzenia państwa i rynku jako elementów szerszego „systemu naczyń połączonych”, wzajemnie warunkujących się fenomenów (relacji i instytucji) społecznych. Wynika to z konsekwentnego trzymania się założeń „materializmu historycznego” (sam Marks nie używał takiego określenia, ale mniejsza z tym) – wyposażony w tę metodę Marks doszedł do wniosku na podstawie badań antropologiczno-historycznych, że państwo w sensie wyspecjalizowanej instytucji władzy wyłoniło się mniej więcej równolegle z początkami wymiany towarowej (która zastąpiła tzw. ekonomię darów), w celu dostarczenia ram instytucjonalno-prawnych (np. praw własności) i fizycznej infrastruktury dla raczkującego „rynku”. Obecne państwa narodowe po prostu wykształciły się wraz z ewolucją całego systemu, jako jego immanentna część i w żadnej mierze nie są jego „chorą tkanką”, tylko jednym z elementów warunkujących jego trwanie oraz rozwój. Jeśli już, to „chory” jest cały system.

    Podsumowując ten akapit to nie dość, że za grosz nie rozumiesz metody Marksa, ale na dodatek swoją krytykę opierasz na austriackiej aksjologii, a nie marksowskiej. A takim żonglowaniem założeniami można „udowodnić” niemal wszystko.

    Nie pojął, że grupą uciskaną jest nie proletariat, czyli ludzie, którzy z jakiegoś powodu nie posiadają kapitału, ale przedsiębiorcy

    Mam wrażenie, że to raczej ty nic nie pojąłeś z Marksa. Do twojej wiadomości, Marks był doskonale świadomy istnienia „ucisku” np. drobnych przedsiębiorców przez dużych w ramach a) konkurencji między kapitalistami b) interweniowania państwa w rynek, zresztą często na życzenie dużych przedsiębiorców. Istnienie tego „ucisku” nie tylko nie przeczy w teorii Marksa „uciskowi” proletariuszy, ale wręcz służy częściowo za jego wytłumaczenie – jeśli kapitalista nie będzie akumulował kapitału przez wyzyskiwanie swoich pracowników najemnych (albo będzie to robił mało skutecznie), to zostanie wygryziony z rynku przez innych.

    Świat nie jest dwubiegunowy – niektórzy są pozbawieni bogactwa po prostu dlatego, że nie uczyli się niczego pożytecznego lub popadli w jakieś uzależnienia albo związali się z niewłaściwymi ludźmi

    Po pierwsze, co ma jedno do drugiego? Po drugie, fenomeny takie jak: deficyt „pożytecznej” wiedzy, uzależnienia i wpadanie w złe towarzystwo spokojnie dają się przynajmniej częściowo wytłumaczyć w ramach od-marksowskiej teorii klasowej. Cały twój problem polega na tym, że ty jej po prostu nie rozumiesz, bo Marksa nigdy starannie nie czytałeś (o ile w ogóle), biorąc za dobrą monetę to, co o Marksie mówili (niekoniecznie poprawnie, vide Konkin) inni.

  17. Hmm, coś mi zjadło zakończenie jednego z akapitów. Tak więc…

    Istnienie tego “ucisku” nie tylko nie przeczy w teorii Marksa “uciskowi” proletariuszy, ale wręcz służy częściowo za jego wytłumaczenie – jeśli kapitalista nie będzie akumulował kapitału przez wyzyskiwanie swoich pracowników najemnych (albo będzie to robił mało skutecznie), to zostanie wygryziony z rynku przez innych. A żeby wyzysk był możliwy, konieczne jest represjonowanie („ucisk”) klasy pracującej przez pozbawianie jej alternatyw wobec pracy najemnej, czyli najczęściej dostępu do środków produkcji

  18. @Dobrze Urodzony

    W podobny sposób jest poprawiana od dwóch tysięcy lat interpretacja Biblii.

    Nom. Dzięki temu dzisiejsi chrześcijanie raczej nie składają wzorem Jefte ofiar ciałopalnych ze swoich dzieci ku czci Jehowy i ten sam Jehowa nie wzywa ich do mordowania całych narodów niewiernych. Mało kto uważa, żeby Jezus rzeczywiście kazał przyprowadzać tych niewiernych przed jego oblicze i szlachtować. Czarownice mogą żyć, nie trzeba wyłupywać sobie grzesznych oczu i obcinać grzesznych kończyn. Nie trzeba literalnie odczytywać opowieści o stworzeniu w 6 dni.

    Tylko dlatego, że jakieś chuje bezecne stwierdziły, że rozpowszechniona niegdyś dosłowna interpretacja Biblii chyba nie była za fajna. No tragedia na maksa. Nawet swojego bachora nie można spalić w ognisku ku czci Jehowy, takim kurewstwem jest cały ten postęp.

    Fundamentalizm rulez!

  19. Jeśli heretycy i schizmatycy są dla Ciebie fundamentalistami, to masz takie samo pojęcie o Chrześcijaństwie, jak ja o marksizmie i komunizmie.

  20. Nigdzie nie napisałem że „heretycy i schizmatycy” są dla mnie ex definitione „fundamentalistami” w pejoratywnym znaczeniu tego słowa, więc standardowo coś ci się pochrzaniło. Przekaz mojego postu był dokładnie odwrotny – odwrót od dogmatyzmu i dosłownej interpretacji Biblii, jaki dokonał się między innymi dzięki RÓŻNEJ MAŚCI SCHIZMATYKOM generalnie wyszedł chrześcijaństwu na dobre, przynajmniej w mojej opinii.

    Ale nie jest prawdą, jakoby fundamentalizm nie miał nic wspólnego z chrześcijańską schizmą. Więcej, pierwotnie to właśnie protestanckich schizmatyków (początkowo prezbiterian, później wyznawców także innych denominacji) kojarzono z tym określeniem:

    „Fundamentalism as a movement arose in the United States, starting among conservative Presbyterian academics and theologians at Princeton Theological Seminary in the first decade of the Twentieth Century. It soon spread to conservatives among the Baptists and other denominations during and immediately following the First World War. The movement’s purpose was to reaffirm orthodox Protestant Christianity and zealously defend it against the challenges of liberal theology, German higher criticism, Darwinism, and other „-isms” which it regarded as harmful to Christianity.

    The term „fundamentalism” has its roots in the Niagara Bible Conference (1878–1897) which defined those things that were fundamental to Christian belief. The term was also used to describe „The Fundamentals”, a collection of twelve books on five subjects published in 1910 and funded by Milton and Lyman Stewart. This series of essays came to be representative of the „Fundamentalist-Modernist Controversy” which appeared late in the 19th century within the Protestant churches of the United States, and continued in earnest through the 1920s.”

    en.wikipedia.org/wiki/Fundamentalism#Christian_origins

    Reasumując, jak zwykle się kompromitujesz.

  21. @LBM, Nigdzie nie napisałem że “heretycy i schizmatycy” są dla mnie ex definitione “fundamentalistami” w pejoratywnym znaczeniu tego słowa, więc standardowo coś ci się pochrzaniło. Przekaz mojego postu był dokładnie odwrotny – odwrót od dogmatyzmu i dosłownej interpretacji Biblii, jaki dokonał się między innymi dzięki RÓŻNEJ MAŚCI SCHIZMATYKOM generalnie wyszedł chrześcijaństwu na dobre, przynajmniej w mojej opinii.

    Dosłowna interpretacja PŚ jest cechą charakterystyczną ruchów protestanckich, które odrzuciły Tradycje, pozostawiając siebie w próżni indywidualizmu.
    Zaś „zarzut” dogmatyzmu jest po prostu bzdurny, a mniej formalnie próbując do odczytać – jest raczej zaletą niż wadą (co potwierdziłeś implicite twierdząc, iż odwrotna tendencja wyszła Chrześcijaństwu na dobre! :D).

    >Ale nie jest prawdą, jakoby fundamentalizm nie miał nic wspólnego z chrześcijańską schizmą. Więcej, pierwotnie to właśnie protestanckich schizmatyków (początkowo prezbiterian, później wyznawców także innych denominacji) kojarzono z tym określeniem:

    Generalnie bardziej odnosiłem się do dosłownego i samowolnego interpretowania aniżeli samego „dogmatyzmu”. Wg mnie to jest kolejne tzw. pojęcie „wytrych”, służące antychrześcijańskim (głównie antykatolickim) doktrynerom i środowiskom.

  22. @SzLZ

    Dosłowna interpretacja PŚ jest cechą charakterystyczną ruchów protestanckich

    Tak tak, zwłaszcza kościoła anglikańskiego, unitariańskiego i całego tzw. chrześcijaństwa liberalnego (pl.wikipedia.org/wiki/Chrze%C5%9Bcija%C5%84stwo_liberalne).

    Skończ i wstydu oszczędź. Gołym okiem widać, że brakuje ci podstawowej wiedzy w tym temacie.

    Zaś “zarzut” dogmatyzmu jest po prostu bzdurny, a mniej formalnie próbując do odczytać – jest raczej zaletą niż wadą

    Aha. Czyli mamy tu dwa wykluczające się stwierdzenia – z jednej strony dogmatyzm jest „bzdurny”, a z drugiej jest „zaletą”. No genialnie po prostu. Wierzyć się nie chce, że takie zdania są dziełem studenta filozofii.

    Poza tym, mnie naprawdę nie interesują światopoglądowe jazdy kolejnego konserwo-katola. Cejrowski swoim pajacowaniem wyczerpał mój limit tolerancji dla tego mentalnego syfu.

  23. Kończąc moją ostatnią myśl: więc z łaski swojej spadaj offtopować gdzie indziej. Na fronda.pl czekają na ciebie z otwartymi ramionami.

  24. >Istnienie tego “ucisku” nie tylko nie przeczy w teorii Marksa “uciskowi” proletariuszy, ale wręcz służy częściowo za jego wytłumaczenie

    Jak dla mnie ten pierwszy ucisk jest jedynym. Kapitalista nie jest szkodnikiem, ale twórcą rzeczywistości, w której wszyscy żyjemy, „środki produkcji” są tworzone właśnie przez niego, a jeśli odbierane, to tylko innym kapitalistom. Sama praca nie wystarczy do tego, żeby coś stworzyć, trzeba sam proces zaplanować, a na samym początku ktoś musi odczytać z rynku, że akurat dana rzecz jest potrzebna. Polecam: http://www.mises.pl/wp-content/uploads/2007/07/pawel_witecki_wiedza_rozproszona.pdf

    Dlatego nie sądzę, że kapitalistyczna organizacja gospodarki dałaby się zastąpić przez ekonomię darów. A jeśli spróbuje ktoś tak zrobić, to cofnie się technologicznie, albo przynajmniej przestanie rozwijać. To samo dotyczy marzeń związanych ze związkami zawodowymi opisanymi przez autora. Moją aksjologią jest funkcjonowanie wolnego rynku opisane przez „Austriaków” i nie tylko. Co prawda, Marks żył przed nimi, ale mógł skorzystać z dokonań Bastiata na przykład. A tak wyszło jak wyszło.

    >Fundamentalizm rulez!

    No nie bardzo. Chodziło o to, że na błędnych założeniach, takich, jak dogmaty chrześcijańskie, nie da się niczego trwałego zbudować.

  25. @LBM, a mnie nie obchodzą wynurzenia subiektywizującego komucha, vice-versa. 😉

    >Aha. Czyli mamy tu dwa wykluczające się stwierdzenia – z jednej strony dogmatyzm jest “bzdurny”, a z drugiej jest “zaletą”. No genialnie po prostu. Wierzyć się nie chce, że takie zdania są dziełem studenta filozofii.

    Głupiś? Zarzucanie dogmatyzmu jest bzdurne, tak jak zarzucanie słońcu, że grzeje nie wspominając o tym, iż coś takiego jak „dogmatyzm” jest kategorią obcą Chrześcijaństwu, narzuconą kategorią w paradygmacie demoliberalnym (or something like that).
    O to chodziło.

    >Skończ i wstydu oszczędź. Gołym okiem widać, że brakuje ci podstawowej wiedzy w tym temacie.

    Przynajmniej nie udaje, że pozjadałem wszystkie rozumy. 🙂 Nie, to co zapodałeś jest nawet ciekawe, ale protestantyzm nie ogranicza się do tego, jak np. wyjaśnisz różnej maści „teorie” amerykańskich kreacjonistów? To niby nie protestanci!?

    @DU,
    No nie bardzo. Chodziło o to, że na błędnych założeniach,

    Dlaczego błędnych? I skąd to wiesz?
    >takich, jak dogmaty chrześcijańskie, nie da się niczego trwałego zbudować.

    Jednak historia naszej cywilizacji wydaje się to przekreślać. :>

  26. Historia pokazuje tylko, że podstawy te były mocniejsze od buddyjskich czy innych – ale w sprawie Islamu już można dyskutować…

  27. @Dobrze Urodzony

    Jak dla mnie ten pierwszy ucisk jest jedynym

    Z całym szacunkiem, ale co mnie obchodzi twoje widzimisię w kontekście historii np. ruchów pracowniczych i toczonych przez nie walk? Pogląd o pracy najemnej jako formie zniewolenia jest tak stary, jak sama praca najemna.

    Kapitalista nie jest szkodnikiem

    Jak wyżej.

    ale twórcą rzeczywistości, w której wszyscy żyjemy

    Z tym, że na określone sposoby kapitaliści współtworzą rzeczywistość, w której wszyscy żyjemy, raczej nikt nie polemizuje. Zwłaszcza Marks, który kapitał postrzegał przede wszystkim jako relację społeczną.

    “środki produkcji” są tworzone właśnie przez niego

    Niby w jakim sensie, skoro wychodząc od sfery produkcji widać jak na dłoni, że podstawą jest praca najemna (umysłowa i manualna)? Kapitalista jedynie dzierży prawo własności, istniejące w dużej mierze dzięki symbolicznej (prawo, rozmaite ideologie władzy) i fizycznej infrastrukturze (w tym ochronie) dostarczanej przez kapitalistyczne państwo.

    a jeśli odbierane, to tylko innym kapitalistom

    Co jest historyczną brednią. Niby odwołujesz się from time to time do mutualistów, więc może byś tak dla porządku sprawdził np. u Carsona, jak przebiegała akumulacja pierwotna?

    Sama praca nie wystarczy do tego, żeby coś stworzyć, trzeba sam proces zaplanować

    Co sami pracownicy robili i robią cały czas, np. w ramach rozmaitych kooperatyw, czasem (jak obecnie w Argentynie) na bazie „odzyskanych” od kapitalistów zakładów pracy (en.wikipedia.org/wiki/Recovered_factory).

    na samym początku ktoś musi odczytać z rynku, że akurat dana rzecz jest potrzebna

    Rynku, który zawsze był ustanawiany i podtrzymywany przez państwo?

    „[I]t is another typical – perhaps defining – feature of slavery that slaves can be bought or sold. In this case, absolute debt becomes (in another context, that of the market) no longer absolute. In fact, it can be precisely quantified. There is good reason to believe that it was just this operation that made it possible to create something like our contemporary form of money to begin with, since what anthropologists used to refer to as ‘primitive money’, the kind that one finds in stateless societies (Solomon Island feather money, Iroquois wampum), was mostly used to arrange marriages, resolve blood feuds, and fiddle with other sorts of relations between people, rather than to buy and sell commodities. For instance, if slavery is debt, then debt can lead to slavery. A Babylonian peasant might have paid a handy sum in silver to his wife’s parents to officialise the marriage, but he in no sense owned her. He certainly couldn’t buy or sell the mother of his children. But all that would change if he took out a loan. Were he to default, his creditors could first remove his sheep and furniture, then his house, fields and orchards, and finally take his wife, children, and even himself as debt peons until the matter was settled (which, as his resources vanished, of course became increasingly difficult to do). Debt was the hinge that made it possible to imagine money in anything like the modern sense, and therefore, also, to produce what we like to call the market: an arena where anything can be bought and sold, because all objects are (like slaves) disembedded from their former social relations and exist only in relation to money.”

    David Graeber „Debt: The First Five Thousand Years”
    metamute.org/en/content/debt_the_first_five_thousand_years

    Dlatego nie sądzę, że kapitalistyczna organizacja gospodarki dałaby się zastąpić przez ekonomię darów. A jeśli spróbuje ktoś tak zrobić, to cofnie się technologicznie, albo przynajmniej przestanie rozwijać

    Cóż, w Aragonii i Katalonii doby Hiszpańskiej Rewolucji było dokładnie na odwrót. Np. komuny rolne wprowadziły szereg innowacji technicznych wcześniej niestosowanych przez kapitalistów, dzięki czemu były w stanie znacznie podnieść produkcję rolną, oddolnie zorganizowaną właśnie w ekonomię darów. Ruch open source na moje raczej też nie jest świadectwem regresu technologicznego, ani braku rozwoju. W skrócie, bredzisz.

    Co prawda, Marks żył przed nimi, ale mógł skorzystać z dokonań Bastiata na przykład

    Lol, przecież odwoływał się (krytycznie ofkors) do Bastiata, np. w Grundrisse.

    A tak wyszło jak wyszło

    Co wyszło?

    @SzLZ

    Głupiś? Zarzucanie dogmatyzmu jest bzdurne, tak jak zarzucanie słońcu, że grzeje

    Niby czemu np. krytykowanie postawy wyrażającej przekonanie o konieczności niepoddawania w wątpliwość pewnych twierdzeń (dogmatyzm za wiki: „[s]tanowisko bezkrytycznego przyjmowania danych twierdzeń jako prawdy, bez weryfikacji i podawania w wątpliwość„) miałoby być „bzdurne”?

    coś takiego jak “dogmatyzm” jest kategorią obcą Chrześcijaństwu, narzuconą kategorią w paradygmacie demoliberalnym (or something like that)

    opoka.org.pl/biblioteka/T/TD/gn200835-dogmaty.html

    Lol?

    Nie, to co zapodałeś jest nawet ciekawe, ale protestantyzm nie ogranicza się do tego, jak np. wyjaśnisz różnej maści “teorie” amerykańskich kreacjonistów?

    Ale co mam wyjaśniać, skoro nigdzie nie postawiłem tezy, że „protestantyzm ogranicza się do tego”. Przecież pisałem explicite o protestanckich fundamentalistach! Gdzie ty masz oczy, w kakaowej dziurze?

  28. @Dobrze Urodzony

    No nie bardzo. Chodziło o to, że na błędnych założeniach, takich, jak dogmaty chrześcijańskie, nie da się niczego trwałego zbudować.

    Jak dotąd nie udowodniłeś, że Marks miał „błędne założenia”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *