Liberalizm to zło. Powie Ci to nie tylko słuchacz Radia Maryja, ale i każdy poważany intelektualista. Trochę wstyd myśleć inaczej, cóż, takie są „trendy myślowe”. Prawie każdy ważny profesor, dajmy na to socjologii, zauważa błedy w funkcjonowaniu wolnego rynku. Oczywiście jest ich co nie miara, wszystkie można zaś streścić jako „globalizacja”. Co robić w tak trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się współczesna cywilizacja?
Oczywiście należy wszystkie błędy poprawić. Muszę jednak najpierw czytelnika z nimi zapoznać. Głównym z nich jest „psucie społeczeństwa”. Przejawia się ono poprzez niszczenie tradycji, więzi rodzinnych, narodowych i religijnych wszędzie tam, gdzie do akcji wkracza krwiożerczy dziki kapitalizm. Innymi słowy: gdy w spokojnej, tradycyjnej afrykańskiej wiosce postawią McDonald’sa, to wszystko się rozsypie. Wszyscy jak jeden mąż, dorośli i dzieci, kobiety i mężczyźni, zaślepieni widokiem ociekającego tłuszczem i roztopionym serem hamburgera, rzucą w kąt wszystko to, czego uczyli ich przez lata przodkowie. Przestaną chodzić do kościoła, nie będą zajmować się dziećmi i zaprzestaną kultywowania świąt – dopadnie ich globalizacja. A to wszystko z braku szacunku przedsiębiorców dla regionalnej kultury i obyczajów.
Ktoś może powiedzieć, że trochę sobie kpię, ale to tylko taka forma. Całkiem serio uważam powyższe aspekty globalizacji za duże niebezpieczeństwo. Ale to, że ja i paru innych piewców wyższości sprawdzonych wartości nad cheesburgerem tak uważa, wcale nie oznacza, że mamy z tym cokolwiek robić (oprócz pisania, zachęcania i konsumenckiego bojkotu). Oczywiście poprzez „robić” mam na myśli wszelkie rządowe i międzypaństwowe regulacje, zakazy i nakazy. A tego chcieliby antyglobaliści, ci oflagowani i zasłonięci chustkami na manifestacjach i ci na uniwersytetach. Śmiem twierdzić, że nie szanują oni jednego z najważniejszych praw człowieka – prawa wyboru. Bo, bardzo mi przykro, jeśli człowiek chce stawiać kanapkę z krowy (jako symbol konsumpcji powodującej „psucie się społeczeństwa”) na piedestale swoich życiowych wartości, to ma do tego święte prawo. Od tego, żeby działo się odwrotnie są kaznodzieje, filozofowie i zwykłe mądrale takie jak ja. Ale żaden z nas nie ma prawa używać przymusu!
Oczywiście szanowni „ulepszacze” wolnego rynku zauważają jego demoniczne działanie także na swoim własnym podwórku – w krajach tzw. „cywilizacji zachodu”. Trochę inaczej niż w „trzecim świecie” mamy tu do czynienia z tym samym problemem, ale w trochę innym kształcie. Oczywiście znów jest nim konsumpcja, ale działa ona inaczej i w zupełnie innych warunkach. W tym wypadku nie możemy stwierdzić, że rynek niszczy kulturę i społeczeństwo, on już od dawna jest tej kultury i społeczeństwa częścią. Tu chodzi raczej o przedkładanie „mieć” nad „być”
i niepohamowaną chęć kupowania. Oczywiście z tym także, jak twierdzą „eksperci”, należy coś zrobić.
Pytam się więc: co? Zwiększyć podatki, nałożyć setki regulacji i wykreować nowe prawa pracownicze po to, by nie zważając na rosnące bezrobocie cieszyć się „rozwojem ducha cywilizacji”? Wolne żarty. Odbierać bogactwo i, nade wszystko, wolność wyboru w imię jakichś mglistych idei? To zdecydowanie nie dla mnie.
Jak widać, wszyscy zatroskani o pozagospodarczy rozwój ludzkości zapominają o jej podstawowych potrzebach i prawach. Mnie też się wiele rzeczy nie podoba. Nie podoba mi się szał zakupów, jedzenie w fastfoodowych restauracjach, wysoka sprzedaż płyt Dody – wszystko to, co złego przynosi wolny rynek. Ale należy pamiętać, że wolność rynku mierzy się w wolności wyboru, a ja w imię gustu, dobrego smaku czy religijnych wierzeń nie mogę jej nikomu odebrać. A w globalizacji, w tej jej niszczącej części, najwięcej udziałów mają państwo i korporacje, które z jego pomocy korzystają. Rynek jest sprzymierzeńcem małego przedsiębiorcy, rząd – wielkiego biznesu. Szkoda że antyglobaliści, którzy zawsze, jako ludzie ideowi, pozostają nadzieją świata, tak długo nie odkrywają prawdziwych przyczyn zła.
Jeremi Libera
Dokładnie. Pomijając już to, czy chcemy użyć przemocy, by powstrzymać inncyh przed 'konsumeryzmem’ i 'globalizmem,’ owe dwa aspekty nowoczesnego życia są, na to wygląda, tworami państwowymi.
Korporacyjne państwo zniekształca rynek powodując, że prowadzenie wielonarodowca jest znacznie bardziej opłacalne niż by było na wolnym rynku. W końcu czy wielkie firmy nie korzystają na masowym subsydium w postaci darmowych dróg (za które płacą wszyscy, a najbardziej korzystają duże firmy – a przynajmniej najbardziej je eksploatują)? Czy wszelkie regulacje nie są korzystne dla wielkich firm? W końcu im większa firma, tym mniejszy udział kosztów stałych związanych z koniecznością dostosowywania się do regulacji i papierkową robotą. Nawet mises.org, które ma zwyczaj publikowania artykułów rzucających pięknymi pochwałami w stronę Wal-Martu opublikowało jakiś czas temu (http://www.mises.org/story/1950) artykuł, w którym Lew Rockwell pokazuje, że nawoływania W-M o podwyżkę płacy minimalnej wynikają z interesu, a nie dobroduszności – mniejsi konkurenci, którzy mniej płacą pracownikom, po prostu pójdą do piachu. No i jeszcze są wszystkie korzyści, jakie korporacje ponoszą w krajach trzeciego świata, które, w imię industrializacji są gotowe przymknąć oko na trochę niewolnictwa czy grabieży ziemi. A jak nie są gotowe, to zawsze jest CIA, które wrzuci nam jakiegoś Pinocheta czy innego szaha i wszystko jest cacy. Do tego dochodzi inflacja – na której korzystają ci, którzy nowo wydrukowane pieniądze dostają jako pierwsi (czyli na pewno nikt mały) oraz generalne podejście typu „musimy ratować duże firmy” ze strony rządu pod prestekstem „ochrony przed bezrobociem,” którego skutkiem są bardziej miękkie ograniczenia budżetowe wielkich firm.
To wszystko jest już w pewnym stopniu znane i przeanalizowane, ale myślę, że winę za konsumeryzm można również złożyć u stóp państwa, a szczególnie inflacji – w końcu inflacja obniża realne stopy procentowe, czego efekty są dwojakie: ludzie z większą chęcią pożyczają z banków oraz z mniejszą chęcią oszczędzają – czyli więcej wydają, a więc więcej konsumują. To oznacza, jeśli mnie intuicja ekonomiczna nie myli, że z jednej strony, ludzie więcej konsumują niż by normalnie tego chcieli, a zdrugiej bardziej się zadłużają. Do tego, zdaje się, inflacja i obniżka stóp procentowych oraz związany z tym wzrost inwestycji powoduje, że popyt na pracę się zwiększa, a więc przez to ludzie więcej pracują, niż by normalnie tego chcieli.
Na kupowanie Dody chyba nawet magia wolnego rynku nic nie poradzi, chociaż zniesienie praw autorskich mogłoby parę rzeczy zmienić w tej kwestii – ale nie myślałem nad tym zbyt długo, więc nie wiem.
Czyżby więc winę za kulturowe efekty kapitalizmu ponosiło państwo? Jak dla mnie zdecydowanie warto to przeanalizować, gdyż jeśli powyższa analiza jest prawidłowa, moglibyśmy widzieć w wolnym rynku podstawę świata, w którym rytm życia jest nieco bardziej zrelaksowany, więzi międzyludzkie nie tak postrzępione, a szerokie masy nie tak oszołomione konsumpcją. No i do tego stara idea związkowców i syndykalistów – czyli znacznie skrócony dzień pracy – byłaby znacznie bliższa realizacji.
Musimy też zdawać sobie sprawę z tego, że 'globalizacja,’ tak samo jak 'kapitalizm’ może przyjmować dwojakie znaczenie – pewnego ideału, czyli „międzynarodowego wolnego rynku” (albo idealnego wolnego rynku w przypadku kapitalizmu) oraz rzeczywiście istniejących struktur – choć, jako libertarianie, zdecydowanie wspieramy te pierwsze, lecz musimy pamiętać, że w takim używaniu tych słów jesteśmy niemal odosobnieni – dlatego uważam, że lepiej by było, gdybyśmy zdefiniowali się jako wrogowie zarówno globalizmu, jak i kapitalizmu, a przyjaciele wolnego rynku – w ten sposób odróżnimy się i od neoliberalnej, korporacjonistycznej gromady, i od nierynkowych socjalistów, a przy okazji zmusimy do myślenia ludzi, którzy są przyzwyczajeni do używania tych terminów zamiennie.
Jędrzej Kuskowski