Wszelkie odmiany ingerencji rządowej w zjawiska rynkowe nie tylko nie pozwalają osiągnąć zamierzonego przez ich autorów celu, ale na dodatek powodują, że zaistniała sytuacja nawet z ich punktu widzenia jest mniej pożądana, niż poprzednia, którą zamierzali zmienić – Ludwig von Mises.
I jak tu nie zgodzić się z genialnym Austriakiem? Niestety, niektórzy wolą wierzyć w zawodność rynku.
Zawodność rynku (market failure), definiowana jako stan, w którym rynek nie jest w stanie efektywnie rozdysponować zasobów, stanowi jeden z najmocniejszych punktów w szerokim repertuarze usprawiedliwień dla interwencjonizmu. Krytyka mechanizmów rynkowych z pozycji market failure koncentruje się na serii zagadnień, z których najbardziej istotne to: nadużycie siły rynkowej przez monopole, efekty zewnętrzne, dobra publiczne, asymetria informacji oraz problem wyboru ścieżki.
W świetle teorii subiektywnej wartości poprawność konstrukcji pojęcia: „zawodność rynku” staje pod dużym znakiem zapytania. Rynek nie ma przecież określonego celu. Skąd niby wniosek, że spontaniczna alokacja zasobów dokonująca się poprzez dobrowolne działania jest „nieefektywna”? Na wolnym rynku spotykają się interesy różnych jego uczestników. Kiedy zewnętrzna ingerencja zmienia ukształtowane relacje uprzywilejowując jednych kosztem innych, to znaczy, że nowa sytuacja nie spełnia warunków tzw. optimum Pareto. W zasadzie już na tym etapie można by uciąć wszelkie dywagacje na temat rzekomej market failure. Na przykładzie efektów zewnętrznych, spróbuję jednak wykazać, że teza o „zawodności rynku” nie daje się obronić nawet jeżeli, jak to się często robi, za cel rynku uznamy dążenie do tzw. „optimum społecznego”[1].
Efekty zewnętrzne
Aktorzy dokonujący transakcji na wolnym rynku zawsze otrzymują coś, co cenią wyżej w zamian za to, co ma dla nich mniejszą wartość – w przeciwnym razie nie mieliby powodu się umawiać. Natomiast sposób w jaki dana wymiana lub działalność gospodarcza wpływa na położenie osób trzecich określa się mianem korzyści albo kosztów zewnętrznych. Zwolennicy państwowych interwencji stoją na stanowisku, że rzeczone efekty zewnętrzne są źródłem zawodności rynku. Istotę zjawiska, argumentują, stanowi fakt, że uczestnicy rynku odczuwają tylko skutki swoich działań dotyczące bezpośrednio nich samych, nie uwzględniając interesów pozostałych osób. Powoduje to indywidualne przeszacowanie lub niedoszacowanie pewnych dóbr i usług w stosunku do ich wartości dla społeczeństwa jako całości. Rola państwa ma polegać w tym przypadku na doprowadzeniu do „zinternalizowania” wszystkich kosztów i korzyści czyli stworzeniu takiego systemu kar i zachęt, który gwarantowałby, że każda jednostka podejmie decyzje „optymalne społecznie”.
Rozważmy sytuację zakładu przemysłowego usytuowanego w górze rzeki. Fabryka wypuszcza trujące ścieki, które szkodzą hodowli ryb przy ujściu, powodując straty jej właściciela. Rzeczywiste koszty funkcjonowania zakładu są więc wyższe, niż te uwzględnione w rachunku zysków i strat, gdyż nie obejmuje on kosztów zewnętrznych narzuconych na przedsiębiorstwo rybne. Mamy zatem do czynienia z jaskrawym przykładem negatywnego efektu zewnętrznego wywieranego przez fabrykę.
Czyżby rynek się mylił?
O ile z przedstawioną do tej pory analizą można by się zgodzić, prawdziwy kłopot pojawia się kiedy dochodzimy do proponowanego remedium. Niektórzy chętnie zaaplikowaliby specjalny podatek od emitowanych zanieczyszczeń. Inni widzą rozwiązanie w ustalaniu limitów emisji ścieków przydzielanych w drodze przetargu. Wszystkie ewentualne pomysły będzie jednakowoż cechowała jedna nieunikniona wada: niemożliwość ustalenia pożądanego przez społeczeństwo poziomu ograniczeń. Państwo zwyczajnie nie ma i nie może mieć pojęcia jaki poziom czy limit zanieczyszczeń jest „społecznie optymalny”[1]. Rząd – nawet zakładając, że działa w dobrej wierze – po prostu zgaduje i snuje jałowe domysły. Czym bowiem jest owo „optimum społeczne”? Jest to w tym przypadku hipotetyczny stan takiej konfiguracji produkcji obu zakładów (przy założeniu ceteris paribus[2]), która maksymalizuje ich sumaryczny zysk. Cały dowcip polega na tym, że w najlepszym interesie właściciela hodowli ryb powinno leżeć zniwelowanie „strat społecznych” i dążenie do „optimum”.
Postawmy się na chwile w jego sytuacji. Wiemy, że gdyby nie brudna rzeka nasze ryby szybciej by się rozmnażały, były większe i lepiej smakowały, jednym słowem moglibyśmy je drożej sprzedać osiągając wyższy zysk. Wiemy też, że nie znajdujemy się w optimum społecznym (to nasze założenie). Skoro tak, to istnieje taki poziom produkcji fabryki w górze rzeki (niższy od obecnego), a co za tym idzie taki poziom zanieczyszczenia, przy którym nasze zyski wzrosną bardziej niż spadną zyski tamtego zakładu. Po przeprowadzeniu powyższego – przyznajmy – niezbyt skomplikowanego rozumowania, właściciel powinien już trzymać w ręku słuchawkę od telefonu i umawiać spotkanie w sprawie ograniczenia przez fabrykę produkcji za rekompensatą ze strony hodowli.
Apologeci limitów, podatków i subsydiów dobrze wiedzą o istnieniu zaprezentowanego mechanizmu. Przyparci do muru idą jednak w zaparte, rozkładają bezradnie ręce i mówią, że przecież istotą efektów zewnętrznych jest właśnie fakt, iż nie ma na nie rynku. Nie ma rynku na zanieczyszczenia, a więc producenci wcale nie dogadują się i nie płacą sobie za ograniczenie produkcji. Powstaje więc kolejny problem: dlaczego nie robią tego, co leży w ich interesie? Możliwych odpowiedzi, którymi da się wytłumaczyć ten osobliwy fenomen, jest kilka. Być może nie nadają się do prowadzenia biznesu… Może po prostu przykład z rzeką jest wyssany z palca i nie występuje w rzeczywistości… A może, jeżeli jednak występuje, to koszt sfinalizowania operacji rekompensat przekracza płynące z niej korzyści.
Jedno jest pewne, żaden z tych przypadków nie daje uzasadnionego powodu dla ingerencji państwa w gospodarkę. W pierwszym przypadku – rynek potraktuje takich delikwentów z pewnością w sposób o wiele bardziej racjonalny niż zrobiłoby to państwo. Druga sytuacja nie wymaga, mam nadzieję, komentarza. Trzecia, najbardziej prawdopodobna możliwość również nie pozostawia państwu żadnej roli do odegrania. Skoro spodziewane korzyści nie dorównują koniecznym do poniesienia kosztom, to znaczy ni mniej, ni więcej, a tylko to, że już znajdujemy się w „optimum społecznym”. Optymalny jest właśnie stan początkowy. Zasadniczy błąd interwencjonistów tkwi w porównywaniu dwóch sytuacji ignorując koszty przejścia od jednej do drugiej. Państwo vs. PrzedsiębiorcyCzęść uważnych czytelników zauważy pewnie drobną nieścisłość i zgłosi następującą wątpliwość: być może rząd potrafi spowodować owo „przejście” taniej niż dobrowolnie umawiające się przedsiębiorstwa. Osobiście mam przekonanie graniczące z pewnością, że tak się nie stanie. Powróćmy z powrotem do naszego przykładu. Wcześniej założyliśmy, że wiemy, iż rozpatrywana sytuacja nie jest „optymalna społecznie”. Ale skąd wiemy? Żeby coś wiedzieć, trzeba się tego najpierw dowiedzieć. I tutaj dochodzimy do sedna problemu, którym jest kluczowa dla gospodarki rynkowej rola przedsiębiorcy. Jego zadanie polega na ciągłym poszukiwaniu źle ulokowanych zasobów i przenoszeniu ich do bardziej pożądanych społecznie zastosowań. Dzięki temu, wykorzystując szczególne okoliczności czasu i miejsca oraz unikalną wiedzę, przedsiębiorca osiąga zysk, przybliżając jednocześnie gospodarkę do optymalnego w danym momencie stanu. Jeżeli jego przewidywania okażą się błędne – ponosi stratę. Państwo, wbrew założeniom niektórych ekonomistów, nie jest wszechwiedzące, a informacja jest rozproszona i nieustannie podlega zmianom. Można oczywiście zaprzęgnąć urzędniczą machinę do tropienia odstępstw od „optimum”, jednak wiara, że technokratyczny rząd jest w stanie zebrać i zinterpretować rozproszona pomiędzy miliony funkcjonujących na rynku aktorów wiedzę, zakrawa niemal na szaleństwo. Poza tym, trzeba by to opłacić z podatków.Na czym polega różnica pomiędzy działalnością przedsiębiorcy a państwem? Ostateczna decyzja przedsiębiorcy co do wielkości środków przeznaczonych na poszukiwanie nowych możliwości inwestycyjnych kształtuje się jako kompromis z pozostałymi jego potrzebami. Jest więc społecznie optymalna. Przeznaczenie środków rozdysponowywanych na jakikolwiek cel przez państwo jest arbitralną decyzją urzędników i nie podlega osądowi rynku, a zatem dokonuje się w całkowitym oderwaniu od społecznych potrzeb. A skąd biurokraci mają niby mieć pojęcie ile pieniędzy społeczeństwo chce przeznaczyć na wyszukiwanie „niedopasowań do optimum” czy cokolwiek innego, skoro jest to wiedza posiadana subiektywnie (często nawet nie do końca uświadomiona) przez każdego z nas? Nie mają prawa tego wiedzieć! Taką wiedzę generują przedsiębiorcy poprzez trafne inwestycje. Rynek znowu górąSatysfakcjonujące rozwiązanie problemu zanieczyszczonej rzeki jest dla większości leseferystów oczywiste. Co więcej, nawet mainstreamowi ekonomiści przyznają, że problemy praktyczne z efektami zewnętrznymi pojawiają się głównie z powodu słabo zdefiniowanych praw własności[3]. Przy dobrze określonych prawach własności rynek sam będzie dążył do stanu optimum.Co istotne, nie ma znaczenia w jaki sposób zasoby zostaną rozdysponowane na początku. Nie ma znaczenia, czy fabryka ma początkowo prawo do emisji ścieków czy też hodowla ryb dysponuje prawem do czystej wody. W obu przypadkach rynek znajduje najkorzystniejszy społecznie wariant, który może być bez przeszkód osiągnięty w drodze porozumienia miedzy zainteresowanymi stronami.
Absurd goni absurd…
Aby w pełni poznać (bez)sens danej koncepcji trzeba wyobrazić sobie efekt jej realizacji ‘do samego końca’. Kiedy spaceruję po ulicy i mijam po drodze ładną kobietę – doświadczam pozytywnego efektu zewnętrznego. Podobnie dzieje się, kiedy przechodzę obok zadbanego ogrodu. Wszystko to oddziałuje na mój zmysł estetyczny, co znaczy, że czerpię użyteczność z widoku piękna będącego wytworem czyjegoś wysiłku. Chcąc działać konsekwentnie należałoby pobrać ode mnie opłatę! Wszak nie wiąże mnie z właścicielem ogrodu żadna umowa. Moje zadowolenie nie przynosi mu bezpośredniej korzyści, czyli stara się on mniej niż wynikałoby to ze „społecznego optimum”. Innymi słowy „nie doszacowuje” wykonywanej przez siebie pracy.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy weźmiemy pod lupę koszty zewnętrzne. Ostra konkurencja skutkuje bankructwem niektórych przedsiębiorstw. Czyż wobec tego wytwórcy lepszych towarów nie powinni płacić gorszym za „straty” spowodowane wypadnięciem z rynku? A co z postępem technicznym? Nowe technologie zastępują stare, czyniąc np. koniecznym przekwalifikowanie się pracowników z przestarzałych branż. Cóż to innego jak nie negatywny efekt zewnętrzny „narzucony” na tych pracowników? Kupując towary sprawiam, iż stają się one (przynajmniej przejściowo) trudniej dostępne, co z punktu widzenia mojego sąsiada może prowadzić np. do wzrostu ceny albo konieczności spędzenia dłuższego czasu na poszukiwania tegoż towaru. Z czym mamy do czynienia tym razem? Znowuż nie możemy uwolnić się do wszechobecnych kosztów zewnętrznych[4]! Każde działanie powoduje niekończącą się falę różnorakich efektów zewnętrznych. Trudno jest nawet objąć je wyobraźnią, a co dopiero uregulować, ustalić odpowiednie limity i opłaty… Konsekwentna realizacja zasady „uwewnętrzniania” oznaczałaby kompletny paraliż nie tylko gospodarki, ale w ogóle całego życia społecznego. Na bakier z rzeczywistościąZwolennicy tezy o zawodności rynku często używają prostych modeli ekonomicznych, takich jak osławiona „konkurencja doskonała”. Następnie stwierdzają, że rynek „niestety” nie zachowuje się tak jak w modelu, a zatem trzeba go odpowiednio dostroić. Przeciętny obywatel kapituluje przed takim, stwarzającym pozory poprawnego, uzasadnieniem. W ten sposób niektórzy ekonomiści ukradkiem przemycają absurdalny wniosek, że niezgodność z jakimś modelem implikuje konieczność państwowej interwencji.Logika jest jednak bezlitosna. Liczne założenia poczynione podczas konstrukcji modelu znacznie upraszczają późniejsze rozważania, ale mają jedną drobną wadę – nie odpowiadają rzeczywistości. Konstruktywna analiza wymaga porównania dwóch realnych sytuacji, czyli zbadania stanu przed i po interwencji (uwzględniając także koszty samej interwencji). Tylko takie porównanie nadaje pojęciu market failure jakikolwiek sens.
One thought on “Krzysztof Brejnak ”Mit zawodności rynku””