Polityka to bagno. Polityka to narzędzie, za pomocą którego rozmaici oszuści, szubrawcy, złodzieje i nieudacznicy, którzy inaczej nie potrafią, realizują swoje podejrzane interesy i wyzyskują przy tym uczciwych ludzi. Takie przekonanie jest w społeczeństwie powszechne i trudno odmówić mu fundamentalnej słuszności. Po co więc w ogóle się polityką interesować? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy przybliżyć sobie samo pojęcie.
Człowiek, chcąc zaspokoić swoje potrzeby materialne i osiągnąć dobrobyt, może uczynić to zasadniczo na dwa sposoby. Może wykorzystać swoje zdolności, wiedzę, talenty oraz doświadczenie i wytworzyć potrzebne mu dobro, lub też wymienić to, co potrafi robić i co jest potrzebne innym na to, czego potrzebował. Pierwsza metoda w zasadzie nie wymaga interakcji ze społeczeństwem i jest wykorzystywana rzadko (niewielu ludzi jest samowystarczalnych), natomiast druga stanowi podstawę funkcjonowania cywilizowanych społeczeństw i wymaga uwzględnienia nie tylko potrzeb własnych, ale również potrzeb drugiego człowieka, który wcale nie musi mieć ochoty płacić nam za to, cośmy wytworzyli. Niemiecki socjolog Franz Oppenheimer nazwał te dwie metody uzyskiwania bogactwa „środkami ekonomicznymi”; są one oparte na produkcji i wolnej wymianie. Ale po co robić z siebie frajera i uczciwie pracować, skoro pożądane dobro najprawdopodobniej już istnieje? Wprawdzie jego właściciel raczej nie będzie miał ochoty nam go odstąpić, ale przecież można zagarnąć je za pomocą siły i nie pytać go o zdanie. Jest to metoda prostsza i wymagająca zwykle mniejszego nakładu pracy. Oppenheimer określił ją jako „środki polityczne” i jest to nazwa niewątpliwie adekwatna. Pojedynczego człowieka, który incydentalnie stosuje wobec nas środki polityczne, nazwiemy bandytą. Mafia to grupa bandytów, która stosuje je w sposób zorganizowany. Jeśli jedna z takich mafii posiada monopol na stosowanie środków politycznych na danym terytorium, a w dodatku przyzna sobie prawo wyłączności na stosowanie przemocy, to nazwiemy ją państwem.
Politycy są zatem tą grupą społeczną, która ma, poprzez państwo, teoretycznie nieograniczony przywilej konfiskaty własności swoich obywateli. Można sobie wyobrazić, co by było, gdyby posiadała go nawet niewielka grupa osób. Podniosłyby się głosy oburzenia mówiące, że nie wolno nikomu przyznawać tak dużych uprawnień, że zarabianie w ten sposób jest nieuczciwe, głęboko niesprawiedliwe i że tworzy się w ten sposób dwie klasy społeczne – rządzącą i pracującą. Jeszcze gorzej byłoby, gdyby przywilej ten był przyznawany nie niewielkiej grupce, tylko tysiącom osób, które w dodatku wymieniałyby się kadencyjnie co cztery lata. O ile pierwszy przypadek można przyrównać do prywatnej własności lasu, którego właściciel nie może od razu wyciąć wszystkich drzew, bo nie będzie miał czego ścinać w przyszłości, o tyle przypadek drugi przypomina sytuację, w której do lasu wpuszczono na pewien czas grupę ludzi z piłami łańcuchowymi (informując ich przy okazji, żeby się nim troskliwie opiekowali). W tej sytuacji na cud zdaje się zakrawać fakt, że po jednej kadencji parlamentu pozostaje coś więcej niż tylko goła ziemia; nie jest to jednak żaden cud, tylko nieubłagane prawa ekonomii. Bowiem nawet gdyby rządzący chcieli wyeksploatować obywateli do granic możliwości, to i tak nie mogą tego zrobić: im bardziej społeczeństwo jest okradane, tym mniej chce mu się pracować i w rezultacie władza mogłaby zanotować spadek przychodów. Wprawdzie jakimś rozwiązaniem jest w takim wypadku wprowadzenie przymusu pracy, ale najwyraźniej nie okazało się ono efektywne, skoro nieubłagane procesy dziejowe doprowadziły do jego chwilowej marginalizacji.
W dodatku państwa nie działają w próżni i rządzący muszą zdawać sobie sprawę z tego, że za sąsiednią granicą istnieją ich odpowiednicy, którzy też chcieliby konfiskować jak najwięcej, i też ograniczają ich w tym owe wstrętne, nieubłagane prawa ekonomii. Nie jest to jednak sytuacja całkowicie przegrana; choć bowiem nie da się zwiększyć stopnia wyzysku, to nie jest powiedziane, że nie można zwiększyć obszaru wyzysku, czyli znaleźć sobie nowych poddanych. Najprostszym na to sposobem jest ekspansja terytorialna, przeprowadzana zwykle, a jakże by inaczej, poprzez stosowanie przemocy – wojnę. Kiedyś uznawano, że interes ma w niej głównie władca – monarcha – i to na nim spoczywał ciężar jej prowadzenia. Jednak w dzisiejszych czasach nowoczesnej demokracji, gdy „wszyscy rządzimy sami sobą”, na wojnę posyła się całe narody nie pytając ich członków o zdanie. A trudno jest opierać na społeczeństwie działania militarne, jeśli jest ono biedne i wynędzniałe wskutek niepohamowanej grabieży. Stąd istnienie konkurencyjnych państw, konkurencyjnych centrów wyzysku, stanowi naturalne ograniczenie dla apetytów rządzących. Jeśli bowiem nie będą się oni hamować, to wkrótce przejedzie się po nich ktoś silniejszy, a cały interes diabli wezmą.
Istnieje też inne, bardziej prozaiczne ograniczenie pazerności władzy. Każdy rząd opiera swą dominację nie na sile, lecz na tym, że jest – w tej czy innej formie – akceptowany przez społeczeństwo. Uznanie przez ludzi, że rząd dokonuje zbyt wielu konfiskat, nie spełnia oczekiwanej przez nich roli, czy też z innych powodów nadaje się do wymiany – mogłoby doprowadzić do utraty przez rządzących nie tylko majątku, ale czasem także i głów. Stąd obserwujemy wśród polityków ciągłe starania przejawiające się w mówieniu o niespotykanym poziomie wolności, bezpieczeństwa i dobrobytu, jaki zapewnia rzekomo ich władza – a nawet jeśli nie zapewnia, to i tak nie ma dla niej żadnej alternatywy. Z ich punktu widzenia najlepiej jest, gdy obywatele uznają decyzje rządu za coś obiektywnie koniecznego, zrządzenie losu, z którym można się tylko pogodzić, a którego nie wypada negować. A jeśli już negować, to bez zrozumienia patologicznych mechanizmów nimi kierujących. Do przeprowadzenia istotnych zmian potrzeba bowiem wiedzieć nie tylko, z kim się walczy, ale również z czym i o co. Najkorzystniejsze dla władzy jest zatem wychowywanie społeczeństwa, które nie interesuje się polityką. Ale ponieważ jest to niemożliwe, to wystarczy sprowadzić politykę do poziomu personalnych gierek „kto, kogo, komu i za ile”, zastępczych problemów typu „czy powinno się zamknąć państwową ulicę i puścić nią Paradę Filatelistów?” – dając ludziom igrzyska, które zaspokajają potrzebę wpływania na rzeczywistość i odwracają ich uwagę od spraw fundamentalnych. Ludożerca odnosi sukces, gdy jego ofiara nie wątpi w legalność aktu konsumpcji i zastanawia się co najwyżej nad tym, czy lepiej będzie, gdy zostanie zjedzona żywcem, czy też ugotowana w miedzianym kotle.
Krzysztof Jurewicz
________________________
Autor artykułu jest Sekretarzem Generalnym Unii Polityki Realnej
Tekst pochodzi z bloga autora http://jurewicz.org.pl/