Jędrzej Kuskowski “Kontrola społeczna: komentarz do filmu ‘The Corporation’”

The Corporation [1] to film, którego na gwałt potrzebujemy, czego ludzie potrzebują. Choć wiele ludzi ma wątłe przeczucie, że system polityczno-ekonomiczny, w jakim są zmuszeni operować, jest nieludzki i niesprawiedliwy, niektórzy nawet są w stanie nazwać konkretne przypadki nieetycznego zachowania, wpychającego ludzi coraz głębiej w czeluści biedy, The Corporation poprawnie przedstawia sytuację jako problem systemowy. Film naprawdę otwiera oczy, pokazując, że musimy zrewidować sposób, w jaki myślimy o Państwie i społeczeństwie. No i w końcu, stanowi on dogłębną krytykę neoliberalnego paradygmatu, który w latach 70. stał się przeważającą ideologią Państwową.

Perspektywa, jaką film przyjmuje w swej analizie, mieści się w granicach socjaldemokracji i socjalistycznego anarchizmu i stąd wiele opinii, które prezentuje i rozwiązań, które proponuje, są dla libertarian nie do przyjęcia. Wielu z nich z chęcią w ogóle uznałoby go za „socjalistyczną propagandę” i zlekceważyło wszelką naukę, jakie można z niego wynieść.

Ale od tego są libertariańscy lewicowcy jak ja, aby łączyć to, co najlepsze w lewicy i libertarianizmie a więc do dzieła! [2]

Dobra diagnoza, złe zalecenia

Zacznę od tego, co w filmie jest złego.

Największym problemem ze stanowiskiem, jakie film reprezentuje, jest jego bazowanie na liberalnej/socjaldemokratycznej teorii historii, wedle której Państwo to pozytywna instytucja wykonująca wolę ludu, którą od czasu do czasu przejmują specjalne interesy. To jest szczególnie widoczne w części filmu poświęconej domniemanemu spiskowi dokonania przewrotu rządu Roosevelta przez siły wspomagane przez kilka większych amerykańskich korporacji, w tym przez J. P. Morgana. Według autorów ci biznesmeni byli przeciwni demokratycznym ideałom, za którymi „populista” Franklin Delano Roosevelt stał. W rzeczywistości Morgan był nie tyle przeciw temu, za czym Roosevelt stał, co przeciwko temu, co stało za Rooseveltem – interesom Rockefellerów, Harrimanów, Kuhn-Löbów i Lehmanów. Cały Rooseveltowski New Deal należał do tej samej kategorii interwencji Państwowej na rzecz wielkiego biznesu, co te neoliberalne, krytykowane przez autorów filmu. [3]

Film przedstawia jako walkę między „ludem” a „interesami” coś, co było w rzeczywistości wojną na górze między przedstawicielami różnych frakcji wielkiego biznesu. Tak naprawdę Państwo narodowe nigdy nie reprezentuje interesów ludu, z różnych powodów, które analizowali różni socjologowie i teoretycy Państwa i zależności klasowych. Państwo zawsze reprezentuje interesy dominującej klasy ekonomicznej i ta prawda dotyczy wszystkich stadiów kapitalizmu, zarówno klasycznego liberalizmu (wbrew konserwatystom i prawicowym libertarianom), progresywizmu / socjaldemokracji (wbrew socjaldemokratom), jak i neoliberalizmu (wbrew neoliberałom i neokonserwatystom). Wiara autorów w możliwość podporządkowania Państwa interesom większości przy pomocy mechanizmów demokracji jest niestety równie godna podziwu, co naiwna.

Socjologiczne zagubienie twórców filmu znajduje swe odbicie w zagubieniu ekonomicznym. Rozwiązania, jakie proponują i popierają dla niektórych z prezentowanych problemów są co najmniej niedoinformowane. Tak jest na przykład z regulacją podjętą przez niewielkie miasteczko o nazwie Arcata, na którego problem spojrzeli autorzy. Chcąc ograniczyć wpływy sieci restauracyjnych w mieście, mieszkańcy wprowadzili regulację ograniczającą ilość sieciowych restauracji do 9. To nie tylko nie rozwiązuje problemu sieci korzystających z rządowych przywilejów, by rozszerzać swoje wpływy ponad normę i w ten sposób zwiększać zyski. Ta regulacja jeszcze bardziej utwierdza i koncentruje problem, chroniąc sieci przed konkurencją i pozwalając im na wyciąganie jeszcze większych zysków. Ekonomiczna ignorancja może mieć równie destrukcyjne efekty, co zła wola.

I na koniec autorzy popełniają kardynalny błąd twierdząc, że krytyka ogrodzeń, prywatyzacji i eksternaliów (efektów zewnętrznych) jest jednoznaczna z krytyką własności prywatnej. Ten punkt rozwinę niżej.

Korporacja pod społeczną kontrolą

Pod pojęciem kontrola społeczna mam na myśli demokratyczny ideał mówiący, że człowiek ma prawo uczestniczyć w podejmowaniu decyzji, które wpływają na jego życie. Nie muszę tłumaczyć chyba, że to jest bardzo wolnościowa idea. Naturalnie można ją zredukować do absurdu, ale to samo można uczynić z każdą inną ideą, wolności (wolność zabicia sąsiada) czy równości (wszystkim wszystkiego po równo). Choć nie jest to zasada, jaka wypływa bezpośrednio z zasady nieagresji, można bezpiecznie założyć, że bez niej żadne społeczeństwo nie jest tak naprawdę wolne i dlatego żadna holistyczna teoria „grubego” libertarianizmu nie może się bez niej obejść. [4]

Podobną definicję przyjmują autorzy filmu twierdząc, że korporacje to instytucje, stały się całkowicie niezależne od kontroli społecznej. Najbardziej konkretną i pragmatyczną manifestacją tego zjawiska jest obarczanie innych ludzi kosztami swej własnej działalności, pod różnymi względami.

Prywatne zyski, publiczne koszty

Korporacje – i nie tylko one, ale przede wszystkim – używają ogrom zasobów, które nie są objęte prawami własności prywatnej i z których wiele ciężko by było takimi prawami objąć. Powietrze i woda to podstawowe przykłady. Jedna z osób występujących w filmie przywołuje rzekę, która była regularnie zanieczyszczana przez firmę papierniczą, powodując ogromne szkody dla lokalnego ekosystemu i dla okolicznych mieszkańców. Pierwsze pytanie, które się ciśnie do głowy to: skąd ta firma bierze prawo do tego, aby zanieczyszczać rzekę, z której korzysta ogromna ilość ludzi? Jak to się dzieje, że może ona szkodzić tak wielu ludziom nie ponosząc w zamian żadnych kosztów?

W filmie wspomina się o tym, że ekonomiści mają na takie zjawisko swój własny termin: eksternalia, efekty jakiejś działalności albo transakcji, które wpływają na życie innych ludzi bez ich zgody. Eksternalia to zjawisko, którego z oczywistych względów nie da się całkowicie wyeliminować, o ile nie zmienimy wszystkiego we własność prywatną, co nie tylko byłoby niemożliwe, ale także byłoby raczej złym rozwiązaniem. Wielki biznes poprzez zanieczyszczenia bezkarnie obniża naszą jakoś życia w stopniu, który przekracza większość teoretycznych przykładów eksternaliów. Zmierzeni z debatą (według wielu już dawno rozstrzygniętą) o globalne ocieplenie, z chorobami cywilizacyjnymi, z wyginięciem wielu zagrożonych gatunków, musimy znaleźć jakieś rozwiązanie tego problemu.

Klasyczną propozycją libertariańską jest zamiana takich surowców na własność prywatną, rozwiązanie, które w filmie jest niesprawiedliwie wyśmiane. Bez wątpienia, jest to jeden ze sposobów radzenia sobie z tym kryzysem. Jak pokazało wielu ekonomistów [5] podobne systemy przeciwdziałania zanieczyszczeniu istniały już w przeszłości i działały całkiem nieźle. Tym, co jest ważne, to upewnić się, że zamiana na własność prywatną nie dokonuje się drogą prywatyzacji, oddawania własności tym samym firmom, przed którymi chcemy bronić zasoby społeczności. Własność prywatna powinna wyrastać z pracy jednostek, nie ze sztucznego Państwowego dekretu.

Drugą możliwością ochrony cennych zasobów publicznych jest własność społeczna – nie w sensie własności Państwowej, lecz posiadania przez wspólnotę, społeczność lokalną. Istnieją takie zasoby lub instytucje, które w prywatnych rękach mogłyby prowadzić do niepożądanych zjawisk, ze względu na wysokie koszty transakcji, zawłaszczanie ziemi (przychodzi na myśl termin ukuty przez Jerome’a Tuccille’a, anarcho-landgrabbism, na anarcho-randystów chcących, by własność w ziemi powstawała na zasadzie „kto pierwszy ten lepszy”) i skoncentrowany, wyłączny interes w czymś, od czego zależy cała społeczność.

Własność społeczna z pewnością prowadzi do pewnych problemów, jak tragedia wspólnot – tragedy of the commons – problemy z wyłącznością, suwerennością itd. Gdybyśmy postrzegali jednostki jako czyste homo oeconomicus, takie problemy rzeczywiście dyskwalifikowałyby własność publiczną. Ale ludzkie preferencje nie ograniczają się do „im więcej, tym lepiej.” Ich potrzeby są niezwykle zróżnicowane i są one w bardzo dużym stopniu kształtowane przez instytucje, jakie ich otaczają. Własność publiczna, jako taka właśnie instytucja, choć ścigana przez wyżej wspomniane problemy, miałaby szansę je pokonać, formując ludzką świadomość w sposób wymagający kooperacji i pracy na rzecz publicznego dobra. W starszych systemach prawnych, wyrosłych ze spontanicznego współgrania i zdecentralizowanego prawa, własność społeczna była ważnym elementem codziennego życia, o czym świadczą właśnie słynne historyczne commons. [6]

Prywatyzacja jako kradzież

Niektórzy czytelnicy o bardziej liberalnych niż anarchistycznych sentymentach może się dziwić takiemu postawieniu sprawy. W końcu, stara historia idzie tak, że własność Państwowa jest zła i nieefektywna, a własność prywatna szlachetna i pożyteczna, z tą historią się jak najbardziej zgadzam. Jak więc prywatyzacja, zamiana „złej” własności Państwowej na „dobrą” własność prywatną może być zła?

Film The Corporation przyrównuje prywatyzację do ogrodzeń, czyli zamieniania angielskich commons we własność prywatną bez zgody prawowitych właścicieli ziemi. Nie ma żadnej wątpliwości, że ogrodzenia stanowiły zinstytucjonalizowaną kradzież. Choć z pozoru to porównanie między prywatyzacją a ogrodzeniami wydaje się być bardzo powierzchowne, naprawdę, zastanówmy się, jaka jest różnica między nimi. W przypadku ogrodzeń Państwo zabiera własność społeczną i oddaje ją specjalnym interesom. W przypadku prywatyzacji, Państwo zabiera własność społeczną, przetrzymuje ją przez chwilę i oddaje specjalnym interesom. Czy to duża moralna różnica?

Podany w filmie przykład miasteczka Cochabamba w Boliwii, którego zasoby wody zostały oddane międzynarodowej korporacji Bechtel w zamian za pożyczkę dla rządu boliwijskiego od Banku Światowego, bardzo dobrze obrazuje przykład zawłaszczenia przez prywatne interesy zasobu, z którego od lat korzystali i przez lata korzystać będą miejscowi mieszkańcy. Ostatecznie mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce i przejęli państwowe instytucje i „prywatną” wodę. Uczynili z niej własność całej społeczności. Niestety dziś woda jest znów w rękach Państwa i jest dostarczana na nie lepszych warunkach niż przez Bechtel. [7] Ale w końcu nie ma bardzo dużej różnicy pomiędzy Państwem a korporacją w takim przypadku.

Dlatego nie jest kluczowym rozróżnienie pomiędzy własnością społeczną, państwową a prywatną, lecz pomiędzy własnością sprawiedliwą a niesprawiedliwą. Choć wielu libertarian nie poświęca tym zagadnieniom wiele zastanowienia, te problemy były już analizowane przez myślicieli takich, jak Karl Hess („A Gdzie Konkrety?”) i Murray Rothbard („Konfiskata a Zasada Zagospodarowania”). Przymykanie oka na wyzysk i niesprawiedliwość, jakie wynikają z prywatyzacji z pewnością nie pomoże nam w budowaniu ruchu mającego oferować rozwiązania problemów współczesnego świata. Musimy skontrastować neoliberalną prywatyzację z wolnościową syndykalizacją i zagospodarowaniem.

Koniec z subsydiami!

Jedną z wielkich neoliberalnych mantr jest wielka waga „infrastruktury.” Włączyć telewizor, otworzyć gazetę, puszkę sardynek, wszędzie wpaja się nam, jaka to infrastruktura jest ważna dla rozwoju gospodarczego. Jakby to zależało od liberałów, wszystkie Państwowe pieniądze wydawalibyśmy na drogi, bo w końcu to jest klucz do przyszłości. Ale jak odrzemy tę retorykę z masturbacji „wzrostem gospodarczym” i „produktem krajowym” odkrywamy niemiłą prawdę: wydatki na infrastrukturę to wydatki na korporacje, im większe, tym bardziej.

Ten temat podjęli inni ludzie, znacznie bardziej obeznani niż ja, w innych artykułach, znacznie bardziej szczegółowych niż to, co jestem w stanie tutaj przedstawić, [8] dlatego nie będę się tutaj wdawać w większą dyskusję na ten temat.

Mit Globalizacji

Globalizacja to kolejne neoliberalne bożyszcze, które każdy szanujący się intelektualista i ekonomista musi wyznawać. Z drugiej strony wolny handel, jako domniemana podstawa globalizacji, to coś, czemu każdy lewicowiec, człowiek wrażliwy społecznie, popierający równość, walczący z biedą musi być przeciwny.

A ile ma tak naprawdę wspólnego rzeczywista globalizacja z wolnym handlem? Jeśli pod pojęciem „wolny handel” rozumiemy tysiące stron maszynopisu w traktatach, ogromne subsydia dla rolnictwa, dumping ze strony krajów rozwiniętych niszczący rolnictwo krajów trzeciego świata, do bardzo dużo. Jeśli pod pojęciem „wolny handel” rozumiemy zaś wolny handel, to bardzo niewiele.

Jeśli takie organizacje, jak WTO, IMF czy NAFTA służą wolnemu handlowi, to czemu tyle biurokratów w ich zarządach? Czemu tyle korporacji wśród ich lobbystów? Czemu tyle biedy wokół miejsc, które one dotknęły? Czy wolny handel polega na rozdawaniu pieniędzy i przywilejów reżimom w zamian za ochronę sprywatyzowanej „własności” międzynarodowych korporacji?

Jednym z najbardziej potwornych przywilejów, w przydzielaniu których uczestniczą instytucje globalizacyjne, jest „własność” intelektualna. To kolejny przykład nowoczesnych ogrodzeń, odgórnej zamiany zasobów, które od wieków były w domenie publicznej, gdzie jest ich miejsce, w własność prywatną. I to nie byle czyją własność prywatną, rzecz jasna, lecz własność konkretnych, zorganizowanych interesów. To, komu to szkodzi, to już jest pytanie, którego nikt nie chce zadać. Dziś „własności” intelektualnej podlegają nawet żywe organizmy i geny. Doprawdy przerażająca myśl.

Ostatecznie jedną z tragedii globalnego kapitalizmu są tzw. „sweatshops,” czyli fabryki w Trzecim Świecie zatrudniające lokalnych robotników za cenę piachu, by produkować na eksport. W filmie tylko jedna osoba staje w obronie sweatshops, przestawiciel Fraser Institute, który twierdzi, że owe fabryki są najlepszą rzeczą, jaka mogła napotkać pracowników Trzeciego Świata, bo zapewnia im zatrudnienie i możliwość dorobienia się lepszych warunków życia. Jego pozycja zostaje w filmie przestawiona jako okrutna i bezwzględna. I, nawet mimo tego, że w teorii to, co mówi jest prawdą, ostatecznie trzeba się z tą konkluzją zgodzić. Bo, choć niektórzy „wolnorynkowcy” tego nie dostrzegają, nasz świat nie jest jedną wielką rynkową utopią.

Teoretyczne modele niewiele pomagają, gdy zejdzie się z obłoków na ziemię i spojrzy się na rzeczywiste okoliczności powstania i rozwoju sweatshops. Są one zwykle konsekwencją pozbawienia rdzennych mieszkańców ich prawowitej ziemi, przymuszania do niewolniczej pracy przez zbrodnicze reżimy i innych naruszeń ludzkich praw i wolności. Pozbawić mieszkańców krajów Trzeciego Świata środków do życia i sposobów utrzymania, a następnie okrzykiwać korporacje, które na tym korzystają, zbawicielami, jest co najmniej groteskowe, jeśli nie wprost okrutne. [9]

Musimy jednoznacznie, jako ruch, potępić „wulgarny libertarianizm” [10] ludzi, którzy twierdzą, że nie ma nic złego w tym, że robotnicy w takiej np. Birmie zarabiają poniżej 1 promila ceny tego, co produkują. To jest wyzysk, to nie jest w żadnym razie sprawiedliwe i to musi być zwalczane na każdym kroku.

Laissez-faire: Czyń co chcesz, bogata korporacjo?

Tym, co w filmie The Corporation mnie uderzyło, a co jest bardzo powszechnym zjawiskiem, jest przypisywanie winy za powyższe problemy wolnemu rynkowi, wolnemu handlowi, „motywacji zysku” i własności prywatnej – a więc także pośrednio ludziom, którzy te rzeczy popierają (albo przynajmniej ich nie potępiają) – czyli, nie przymierzając, nam.

Ekonomiczna, historyczna i społeczna ignorancja dzisiejszej popularnej Lewicy to coś, o czym nie muszę raczej większości czytelników przekonywać. Jest to niestety jeden z największych problemów, z jakimi Lewicowy Libertarianizm musi się zmierzyć.

Zarówno libertarianie, jak i lewicowcy muszą zrozumieć podstawową prawdę: to, co mamy dzisiaj to nie jest nieskrępowany wolny rynek plus trochę redystrybucji od bogatych do biednych. Polityczny kapitalizm służy, jak zawsze służył, do systematycznego wyzysku szerokiej masy społeczeństwa przez garstkę uprzywilejowanych.

Nowoczesny neoliberalizm jest jedynie najnowszą odsłoną tragedii, jak wcześniej progresywizm, a jeszcze przed nimi klasyczny liberalizm. To, do czego można ze sporą dozą celności sprowadzić neoliberalizm, to zmiana programów socjalnych dla biednych (ustanowionych przez progresywistów, by przeciwdziałać wzrostowi socjalizmu) w programy socjalne dla bogatych. [11] A nie ukrywajmy, że dzisiejszy system minus programy socjalne dla biednych to byłoby piekło, bieda na masową skalę.

Jeśli więc my, libertarianie, zdajemy się popierać taki właśnie świat, to czy możemy się dziwić lewicowcom, że uważają nas w najlepszym przypadku za pożytecznych idiotów, w najgorszym za chciwych, nieczułych apologetów zysku za wszelką cenę?

Po części jednak sami jesteśmy to sobie winni. Czy libertarianie przez lata nie zbywali problemu sweatshops i wyzyskiwania siły roboczej? Czy libertarianie od dawna nie kibicowali grabieżczej prywatyzacji, niezależnie od warunków, w jakich była ona dokonana? Czy libertarianie nie mają zwyczaju grzmieć przeciw tym złym, złym biednym na socjalu, okradającym produktywnych członków społeczeństwa, jednocześnie przymykając oko na znacznie większe niesprawiedliwości na świecie? Zamiast wspierać politykę, która mogłaby pomóc najbardziej potrzebującym, libertarianie wolą grać nieugiętego policjanta, ścigającego wszystkich Valjean’ów naszego świata za kradzież kromki chleba.

Zapytajmy sami siebie: co jest takiego nielibertariańskiego w takim na przykład podatku progresywnym w porównaniu z innymi typami podatków? Czy nie miałoby więcej sensu dla populistycznego programu wolnorynkowego, który chce dosięgnąć szerokich mas społeczeństwa, popierać raczej cięcie podatków od dołu, a subsydiów od góry? Dlaczego socjal dla bogatych ma być lepszy niż socjal dla biednych? Jeśli chcemy być postrzegani jako wrażliwi na ciężar, jaki niosą inni ludzie, jako ruch wyzwalający, niosący siłę społecznościom, musi to być odzwierciedlone w naszym podejściu, w naszej retoryce i w naszym programie.

Trzeba nam więc nowego programu, który pokazałby, że jesteśmy gotowi wziąć problemy współczesnego świata za rogi. Rozpoznania, że może programy społeczne dla biednych nie są takim wielkim narzędziem ucisku. Że świat kontrolowany nie przez Państwa, a przez korporacje nie byłby wcale lepszy. Że nierówność się liczy.

Potrzebujemy Libertariańskiej Lewicy.

_____________________________
[1] Film dostępny w niskiej rozdzielczości tutaj, a w wyższej jako oficjalny torrent
[2] Z góry jedynie zaznaczę, że używając słów „neoliberalizm,” „kapitalizm,” „prywatyzacja” itd. mam na myśli „rzeczywiście istniejący neoliberalizm, kapitalizm i prywatyzację” tudzież „neoliberalizm, kapitalizm, prywatyzację tak, jak większość ludzie na świecie używa tych terminów.” Więc jeśli jakiś wpieniony konserwatysta zamierza do mnie pisać, że „tak naprawdę nie wiem o co chodzi w kapitalizmie” to niech sobie oszczędzi kłopotu. Używam tych terminów w dość powszechnie używany sposób i nie powinno być to trudne odczytać z kontekstu, jakiej definicji względem danego słowa używam.
[3] Zainteresowanym utarczkami między Morganami a Rockefellerami polecam Murray Rothbard, Origins of the Welfare State in America
[4] Po szerszą dyskusję na temat “cienkiego” i „grubego” libertarianizmu, patrz: MDM, Exploitation: A Dialectical Anarchist Perspective oraz Charles Johnson, Remarks on Jan Narveson’s „Libertarianism: the Thick and the Thin”
[5] Konkretniej najważniejszą pracę w tym względzie wykonał Ronald Coase: Wikipedia, Coase Theorem; David Friedman, The World According to Coase; po Austriackie spojrzenie, patrz: Walter Block, Environmentalism and Economic Freedom: The Case for Private Property Rights
[6] Niektórzy libertariańscy autorzy analizowali już możliwość powstania i utrzymania własności społecznej w anarchii rynkowej: Roderick Long, A Plea for Public Property; Carlton Hobbs, Common Property in Free Market Anarchism: A Missing Link
[7] Ronald Bailey, Water Is a Human Right
[8] Kevin Carson, Big Business’ Role in Creating Interstate Highway System; Kevin Carson, Niewidzialna Ręka czy Żelazna Pięść?; Mike Ferner, Taken for a Ride on the Interstate Highway System
[9] Niektórzy autorzy wolnorynkowi dostrzegają jednak problem, np. Ellennita Muetze Hellmer, Establishing Government Accountability in the Anti-Sweat Shop Campaign
[10] “Wulgarny libertarianizm” to, w skrócie, odmiana prawicowego libertarianizmu, według której bogaci i szefowie są ofiarami systemu państwowego, a biedni są wrednymi wyzyskiwaczami oraz, co za tym idzie, że system państwowy to jedynie wolny rynek plus zły socjal, dlatego uważają, że wszystko jest ok z takimi płacami bo, hej, w końcu to jest dobrowolne… po szczegółowe przykłady patrz Kevin Carson, Vulgar Libertarianism Watch
[11] Dwa klasyczne artykuły obrazujące ten trend to Nicholas Hildyard, The Myth of the Minimalist State oraz Kevin Carson, Niewidzialna Ręka czy Żelazna Pięść?; na przykładzie administracji Reagana starałem się to samo udowodnić w Smutnym Spadku

***
Tekst został wcześniej opublikowany na blogu Rusz Sumieniem!

Autor artykułu prowadzi bloga Rusz Sumieniem!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *