Kiedy wychodziłem we wtorek z domu, matka z zatroskanym głosem powiedziała mi, że przy takich mrozach powinienem uważać na mojego laptopa oraz na telefon komórkowy. Na moje zdziwione spojrzenie wyjaśniła mi, że w radiu mówili, że przy tak niskich temperaturach na zewnątrz, na urządzeniach tych po wniesieniu do cieplejszych pomieszczeń może pojawić się para wodna, co bynajmniej nie wyjdzie im na dobre.
Nie chciało mi się już wyjaśniać jej, że przecież laptopa noszę w torbie, w której jest on dodatkowo owinięty w szczelny worek z tworzywa sztucznego, co dosyć skutecznie chroni go przed zmianami temperatury (inaczej mówiąc: laptopowi w tej torbie i w tym tworzywie sztucznym nie jest tak zimno, jak mnie na dworze). Działa to na podobnej zasadzie, na jakiej w moim garażu panuje temperatura ok. -1 stopnia Celsjusza, podczas gdy na zewnątrz jest -20. Co zaś do mojego telefonu komórkowego, to i tak noszę go w futerale, w ciepłej kieszeni, pod ciepłą kurtką… No ale nie chciało mi się tego wszystkiego wyjaśniać, zwłaszcza, że musiałem już wychodzić na autobus. Zresztą i tak nigdy mi się nie zdarza włączać laptopa zaraz po przyjściu do pracy.
Do przystanku mam z domu może ze 100 metrów, więc jest to bardzo blisko. Ostatnio zakładam podwójne rękawiczki, ale w ten wtorek po przyjściu na przystanek stwierdziłem, że koniuszki palców u dłoni mam już tak zmarznięte, że odczuwałem ból przy każdej próbie poruszenia nimi. Było to cokolwiek przerażające, gdyż dzień wcześniej wybrałem się do fryzjera, którego zakład jest położony w odległości ok. kilometra od mojego domu – no i palce też mi zmarzły, tyle że dopiero po przejściu pieszo tej odległości… Zaś we wtorek wystarczyło przejść zaledwie sto metrów, żeby osiągnąć ten sam efekt. A czekała mnie jeszcze droga z przystanku do pracy.
W autobusie podjąłem decyzję o schowaniu dłoni do kieszeni w kurtce. Może nie wygląda to zbyt elegancko, lecz osobiście wolę sobie nie odmrozić palców z powodu zasad dobrego wychowania. Trochę to rzeczywiście dało, gdyż dłonie nie zmarzły mi aż tak bardzo w drodze do pracy. Znacznie bardziej za to ucierpiała moja nieosłonięta twarz. Po przyjściu do pracy stwierdziłem, że niemalże nie mam czucia na nosie i policzkach. Żałowałem też, że swego czasu zaopatrzyłem się w zwykłą czapkę zamiast kominiarki.
W pracy telefon komórkowy zdecydowanie odmówił mi współpracy, żałosnymi piskami dając do zrozumienia, że bateria jest zbyt słaba, aby pracować. Byłem jednak tak zziębnięty, że wcale nie miałem ochoty na pracę. Sprawdziłem tylko pocztę elektroniczną i rzuciłem okiem na wiadomości. Tak minęła mi godzinka czasu i przyszła chwila, w której powinienem był rozpocząć konsultacje. Jako że do tego czasu zdążyłem już „odtajać”, przystąpiłem do pracy. Tzn. uruchomiłem laptopa i włączyłem telefon komórkowy, który teraz na nic się już nie uskarżał (on też już doszedł do siebie).
Pomyślałem sobie, że wcale nie trzeba nam żadnych ostrzeżeń co do działania urządzeń elektronicznych przyniesionych z zimnego dworu do ciepłych pomieszczeń. One pewnie też mają swoje problemy, ale to nie ma w gruncie rzeczy znaczenia… Do ich obsługi potrzebny jest człowiek – a ten z pewnością nie nadaje się do pracy, kiedy zziębnięty przyjdzie do swego biura. Ciekawe, czy szybciej do siebie dochodzi człowiek, czy maszyny, których on używa?
Tomasz Primke
26 styczeń 2006 r.
***
Tekst został wcześniej opublikowany w blogu A życie mija
Autor artykułu prowadzi bloga A życie mija