Działaj z głową: Nie głosuj! To bynajmniej nie tekst jednej z naklejek na zderzak, którą dane nam będzie w najbliższych dniach zobaczyć. Zamiast tego, wybory znów doczekają się kultu godnego relikwii, a udział w nich ogłoszony zostanie publicznym obowiązkiem. Co jednak, jeśli karta wyborcza to tylko kolejny z rządowych formularzy do wypełnienia? Co jeśli najskuteczniejszym politycznie działaniem jest powiedzieć “nie”, rwąc ją na strzępy?
Tego listopada, większość ludzi nie zrobi “tego co należy” w lokalach wyborczych, mimo prób wywołania w nich wstydu. Spędzą swój czas na czynnościach, które wzbogacają ich życie: robiąc zakupy, bawiąc się z dziećmi, nadrabiając obowiązki z pracy. Nawet niedawne prawybory, mające odzwierciedlić przebudzenie i wściekłość demokratów, przyciągnęły do urn jedynie 11,4% uprawnionych do głosu. Republikańskie prawybory nie powiodły się jeszcze bardziej, zgarniając rekordowo niską frekwencję około 6,6%.
Jeśli już nawet wojna nie jest w stanie popchnąć ludzi do postawienia krzyżyka w odpowiednim miejscu, to nadszedł czas, by spojrzeć na niegłosowanie z radykalnie innej perspektywy. Może wstrzymujący się od głosu mają rację? W końcu, jeśli ludzie odmawiają kupowania dobrze znanego produktu, to kogo należy za to winić – ludzi czy produkt? Politycy są sami sobie winni, jeśli ludzie nie kupują tego, co sprzedają.
Odruchowa odpowiedź jednak to oskarżenie niekupujących o apatię. W wielu przypadkach faktycznie może tak być, ale to przecież nie wina niegłosującego, że uważa wybory za nieistotne dla jego życia. Nieuczciwie podzielone okręgi wyborcze niemal gwarantujące wynik, przylizani i gotowi do przejęcia władzy kandydaci, dwupartyjny system ograniczający dostęp do alternatywnych opcji, kandydaci zadłużeni u i sponsorów korporacyjnych, i lobbystów, obietnice przedwyborcze ulegające unieważnieniu, zdeprawowane procedury każące wielu wierzyć, że to Al Gore jest prawnie wybranym prezydentem. Bezwstydnie skorumpowany polityk nowojorski, Boss Tweed, powiedział kiedyś: “Możecie sobie wybierać kogo tylko chcecie na stanowiska, jeśli tylko pozwolicie mi wcześniej wybrać kandydatów”. W skrócie, zanim jeszcze nazwiska trafią na karty do głosowania wszystko jest już ustalone. A apatia staje się wtedy całkiem rozsądną odpowiedzią.
Niegłosowanie jest miarą wyobcowania szarego obywatela z politycznego establishmentu. Czasem zniesmaczenie polityczne przekształca niegłosowanie z aktu obojętności w protest wyrażony słowem, którego boją się wszyscy politycy: “nie”. “Nie” dla polityków, ale i dla całego procesu.
Każdy, kogo śmieszy stary dowcip: “Nie głosuj, to im tylko dodaje odwagi”, w jakimś stopniu aprobuje ideę wyrażania własnego zdanie przez świadome wstrzymanie się od głosowania. Jednak dla większości niegłosujących protest taki, jeśli w ogóle ma miejsce, to jedynie na poziomie emocjonalnym. Czyli to poczucie obrzydzenia i rozczarowania systemem każe im unikać brania udziału w wyborach.
Ci, dla których wstrzymanie się od głosowania jest zamierzonym wyrazem protestu argumentują swoją decyzję na ogół w ten sposób:
Postawiony krzyżyk albo przedziurkowana karta do głosowanie mówi “tak”, oznacza zgodę na cały proces wyborów wyrażoną przez sam fakt uczestniczenia w nich. Nie dziwi więc, że wszyscy kandydaci zgadzają się co do jednego: każdy powinien głosować. Są jak przywódcy religijni nakłaniający do modlitwy w świątyni swego wyboru. Po pierwsze i najważniejsze, politycy chcą, byśmy zaaprobowali proces, dzięki któremu oni zdobywają władzę i pieniądze, bo odbierając im tę aprobatę odbieramy im również legitymizację działania.
Często mówi się, że kto nie bierze udziału w wyborach, ten nie ma prawa narzekać na ich rezultaty. Przeciwnie. Biorąc udział w grze, głosujący milcząco akceptują jej reguły. Jedynie ci, którzy od gry się powstrzymują i nie wyrażają na nią zgody mają prawo narzekać, szczególnie że zwycięzca wyborów trzyma łapy w kieszeni głosujących.
Głosowanie nie jest aktem wolności politycznej. Jest aktem politycznego konformizmu. Ci, którzy odmawiają wzięcia udziału w wyborach nie wyrażają tym swego milczenia, ale krzyczą do uszu polityków: “Nie reprezentujesz mnie. To nie jest proces, w którym mój głos się liczy. Nie daję ci wiary.”
Niegłosowanie ma długą i bogatą historię, w której niepokorny elektorat wyrażał wszystko od przekonań religijnych po cynizm polityczny. Historia ta zawsze była i wciąż jest demonstracyjnie ignorowana. Jeśli ludzie naprawdę wierzą, że głosowanie jest istotne, powinni zrobić użytek ze swych ust i wydać z nich coś więcej niż tylko obelgi pod adresem niegłosujących i wytarte slogany wyborcze. Powinni dyskutować i zastanawiać się nad procesem głosowania razem tymi, którzy go odrzucają.
Wendy McElroy
***
Tłumaczenie: Juliusz Jablecki
Wywiad został wcześniej opublikowany w portalu Liberator
Pragnę się nie zgodzić z przytaczanym punktem widzenia. Przede wszystkim nie widzę powodu, dla którego uczestniczenie w głosowaniu ma się równać popieraniu państwa, demokracji itp. Przywołany przykład z produktem nie jest trafny. Produktem nie jest głosowanie, bo jako takie nie przedstawia sobą żadnej wartości, ani ujemnej ani dodatniej. Produktem jest samo państwo, i do tego produktem nie dość, że marnej jakości, to jeszcze przymusowym. A głosowanie jest aktem, które pozwala częściowo (powtarzam: CZĘŚCIOWO!) nagiąć ten produkt do woli głosującej części jego odbiorców. Państwo jest produktem z samej definicji złym i przymusowym i żadne głosowanie w państwowych wyborach tego nie zmieni. Jednakowoż przez głosowanie można sprawić, aby produkt był choć TROCHĘ lepszy (według kryterium lepszości woli jednostki rzecz jasna). Samo głosowanie nie jest niczym złym, jest bowiem aktem wyboru kogoś, kto według danej osoby jest najlepszym kandydatem ze wszystkich, bo zmieni produkt na lepszy. Zawsze preferujemy któregoś z kandydatów ponad drugiego (choćby był najgorszym draniem) i możemy udzielić mu poparcia głosując.
Uważam więc, że wszystkie akcje powinny być skierowane do źródła problemu – państwa, a nie głosowania. Jestem gotów poprzeć ruch antypaństwowy, który jako jeden ze środków manifestowania swych poglądów uważa masowe niegłosowanie, ale nie ruch antywyborczy, który jako jeden ze środków przeciwstawiania się wyborom uznałby atakowanie państwa. Musiałby to jednak być ruch naprawdę masowy, abym uwierzył, że mój „głos” w postaci braku głosu nie pójdzie na marne, w przeciwnym wypadku wolałbym bowiem zagłosować.
W znakomitej części moje poglądy na temat wyborów zaczerpnąłem z krótkiej wypowiedzi Rothbarda w wywiadzie, i to zamiesczonym na tej stronie. http://liberalia.wordpress.com/2007/04/13/wywiad-z-murrayem-rothbardem/
A ja pragnę się zgodzić z przytaczanym punktem widzenia 🙂 W całej rozciągłości.
Osobiście uważam, że jesteśmy w takim punkcie historii, w którym roztrząsanie co jest wystarczająco „liberatariańskie,” a co nie bardziej nam szkodzi niż pomaga. Jeśli głosowanie pomoże w szerzeniu wolności – głosujmy; nie – to nie. Ale tu jest dużo zmiennych, które trzebaby wziąć pod uwagę i na wszelki wypadek stanąłbym po stronie niegłosowania.