Paweł Jurewicz “Jak działa mafia warszawska, czyli podatek od dochodu z lokat bankowych”

Dawid Hume, XVIII-wieczny filozof brytyjski, powiedział kiedyś znamienne słowa: Rzadkością jest, aby jakąkolwiek wolność stracono całkowicie od razu. Parafrazując jego myśl, można powiedzieć, że rzadkością jest aby wszystkie nasze pieniądze zabrano nam całkowicie od razu.

Centrum im. Adama Smitha opublikowało w zeszłym roku raport, z którego wynika, że dzień wolności podatkowej przypada na połowę czerwca. Innymi słowy, przeciętny Polak pracuje przez pół roku na państwo, a dopiero od tego dnia na siebie. Przeciętny, czyli są tacy, którzy pracują 7 a nawet 8 miesięcy na nasz budżet. Jak do tego doszło?

Gdy sobie przypomnimy czasy tzw. ciemnego średniowiecza i ogromne 10% podatku na kościół (dziesięcina) oraz jakieś grosze oddawane panom, to obecne (przeciętne!) 50% budzi zgrozę. Jak jednak słusznie zauważył Hume, do takich sytuacji nie dochodzi od razu. Jesteśmy częścią powolnego procesu trwającego wiele lat.

Kiedy banki zaczęły się zastanawiać, jak uchronić pieniądze swoich klientów przed wszechwładnym fiskusem, minister Belka pełen oburzenia nazwał to „harcerskimi podchodami”. Za oczywiste przyjmuje on, że określona wielkość naszych zarobków należy do państwa.

Zastanówmy się nad tym przez chwilę. Gdyby zamiast dziesiątek różnych podatków (dochodowych, VAT-ów, akcyz, ceł, ZUS-ów itd.) państwo zabierało nam jeden podatek – 100% naszej pensji, nie byłoby wątpliwości, że jest to zwykła kradzież. Dobrze, a gdyby odbierano nam 99,9% pensji? Czy to także rabunek, czy też fakt pozostawienia nam 0,1% sprawia, że jest to „tylko” legalny podatek?

Jeśli – co wydaje się oczywiste – uznamy to za taką samą kradzież, warto się zastanowić gdzie jest granica od której podatek przestaje być przestępstwem. Czy jest to 95%, 80%, 50% a może tylko 10%? Każda odpowiedź będzie arbitralna. Nie ma żadnych reguł (poza czysto ekonomicznymi – jaka kwota jest potrzebna na pensje żołnierzy i nauczycieli), które pozwalają uznać któryś z tych podatków za „niezłodziejski”.

Z moralnego punktu widzenia, każda kwota pieniędzy odebrana nam przemocą (w tym wypadku przez państwo) jest rabunkiem. Niezależnie od powodów. Nic przecież nie usprawiedliwia kradzieży na Dworcu Centralnym w Warszawie dokonanej „dla celów charytatywnych” przez panią z PCK. Co zatem pozwala rządzącym zachowywać się jak pruszkowska mafia?

Istnieją dwa główne sposoby usprawiedliwiania działalności państwa. Z nich zaledwie jeden wytrzymuje ogień krytyki. Ale po kolei. Ingerencję rządu w życie obywateli i przymus podatkowy usprawiedliwia się najczęściej potrzebą „wyrównywania nierówności społecznych”. Pieniądze z podatków są przekazywane najbiedniejszym, albo w formie bezpośredniej zapomogi, albo pośrednio poprzez np. opłacenie szkoły i nauczycieli. Wady wykluczające to uzasadnienie są oczywiste.

Po pierwsze uczy się takich ludzi bezradności i uzależnia od państwowej opieki. Po drugie demoralizuje się w ten sposób ludzi, którzy zamiast wspomóc „miejscową biedotę” składają to na barki państwa, ucząc się niewrażliwości. Po trzecie wreszcie, takie pieniądze są marnowane, gdyż nikt nie dba o cudze pieniądze, gdy wydaje je na obcych ludzi. Po czwarte wreszcie, podwyższanie podatków dla „walki z biedą” jest samo w sobie generatorem biedy.

Pieniądze nie wydane na inwestycje, nie tworzą nowych miejsc pracy. Wysokie podatki zmniejszają konkurencyjność naszych produktów, co skutkuje spadkiem sprzedaży, a co za tym idzie zatrudnienia. Stanowi to (o ironio!) kolejny argument za podwyższaniem podatków na realizowanie „sprawiedliwości społecznej”. I tak w kółko, aż jakiś nowy Lepperianin przejmie władzę.

Dużo lepszym usprawiedliwieniem przymusowych podatków są cele, które muszą być zrealizowane, a nie można ich oddać „wolnemu rynkowi”. Jako konieczne wymienia się m.in. drogi, wojsko, sądy oraz policję. Na szczęście, po doświadczeniach PRL-u mało kto ma ochotę powierzać państwu budowanie samochodów. Wystarczy sobie przypomnieć legendarne „Syrenki” i „Trabanty”.

Jednak to drugie tłumaczenie jest dla ministra Belki bardzo niebezpieczne. W prostej konsekwencji prowadzi ono bowiem do rewizji obecnej działalności państwa. Każe bowiem konsekwentnie zbadać kolejne obszary urzędniczej kontroli i zastanowić się czy wolny rynek nie byłby lepszym i sprawiedliwszym ich regulatorem.

Poczynając od rolnictwa, poprzez szkoły, szpitale, ubezpieczenia, a na USC kończąc. Każda z tych dziedzin funkcjonowałaby o niebo sprawniej i sprawiedliwiej, gdyby została całkowicie sprywatyzowana i odcięta od jakiejkolwiek urzędniczej ingerencji.

Na tym jednak nie koniec, istnieją poważne racje, wysuwane przez takich ekonomistów jak Dawid Friedman, które każą nam rozważyć także prywatyzację policji czy sądów. Niezależnie od tego jak bardzo jesteśmy w stanie zaufać wolnej przedsiębiorczości, oddanie państwu tylko tego, czego nie jest w stanie regulować rynek, byłoby dla obecnego reżymu katastrofą.

Członkostwo w partii politycznej przestałoby być bowiem opłacalne. Dalej zatem będziemy słyszeć o „igrzyskach w wykonaniu banków”, które dzięki Bogu nie pozwalają obecnemu rządowi realizować jedynie słusznego celu „sprawiedliwości społecznej”.

I skończy się to chyba dopiero z nadejściem kolejnej rewolucji pod wodzą tow. Leppera. Jest jednak nadzieja, że nadejdzie wreszcie czas powszechnego poparcia kapitalizmu, wolności i sprawiedliwości. Jestem mimo wszystko dobrej myśli.

[Lublin, grudzień 2001]

***

Tekst został wcześniej opublikowany w serwisie Chrześcijańska Strona Wolnościowa

Autor artykułu prowadzi serwis Chrześcijańska Strona Wolnościowa

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *