Mateusz Machaj „Nadchodzi kolejna lekcja”

Lekcje inflacyjne są szybko zapominane. Najwyraźniej każde
pokolenie musi się ich uczyć na nowo.

Henry Hazlitt

Amerykański deficyt bilansu
płatniczego jest tak ogromny i nieodwracalny, że musimy zaakceptować, iż w przyszłości
nastąpi run przeciwko dolarowi. Prawdopodobnie taki, który poprzedzi globalny
kryzys finansowy.

Paul Samuelson

Choćby nie wiadomo jak
drukował, nie wydrukuje.

[postać uwikłana w ustawianie
meczy w „Piłkarskim Pokerze” Zaorskiego]

Austriacka teoria

Austriacka teoria cyklu koniunkturalnego kojarzona jest głównie (całkiem słusznie zresztą) z imponującymi publikacjami noblisty, Friedricha Augusta von Hayeka. I chociaż jego wkład w tę teorię jest z pewnością największy w historii myśli ekonomicznej, to jednak należy pamiętać, że jej korzenie sięgają dużo głębiej. Pieniężny mechanizm wahań był sprawnie zaprezentowany przez przedstawicieli Currency School, swoistych proto-monetarystów; znał go już dobrze ojciec założyciel ekonomii, Richard Cantillon. Makrowahania koniunkturalne w gospodarce zdawały się mieć oczywisty związek z polityką pieniężną i tym, co dzieje się na rynku pieniądza i kredytu. Ponieważ zyskowność biznesu opiera się na wyliczaniu nadwyżki wyrażonej w pieniądzach, to zwiększanie podaży pieniądza musi przecież jakoś na ten proces wpływać. Skoro rośnie podaż pieniądza, to te nowe pieniądze
muszą jakoś wpływać na to, jaki biznes jest opłacalny, a jaki nie.

Jednakże proces zwiększania podaży pieniądza nie jest, a na pewno nie był w czasach Currency School, procesem prostym, przyjemnym ani nieodwracalnym. Za wydrukowane banknoty albo zaksięgowane na rachunkach depozyty można było wypłacić złoto lub srebro, toteż ilość tych kruszców wyznaczała wyraźne granice procederowi zwiększania podaży pieniądza. A zatem okres fikcyjnego prosperity, nakręconego przyrostem ilości pieniądza i przez to zwiększaniem zyskowności biznesów, był łatwo odwracany runem na banki
i chęcią wypłat depozytów przez klientów. Wtedy podaż pieniądza spadała i następował okres depresji, zmniejszania się zyskowności biznesów i koniecznego z tym dostosowania (realokacji zasobów, bankructw etc.). Kruszec ten również stanowił zabezpieczenie przed rosnącym etatyzmem i ograniczał wpływ państwa na gospodarkę. Na przykład nakładał poważne jarzmo na emisję długu publicznego i rozrostu budżetu – jeśli bowiem państwo w ostatecznym rozrachunku nie mogło kreować bazowego pieniądza (złota), to jego zdolności spłaty długów były dużo mniejsze niż dzisiaj, gdy może to zrobić swobodnie i na zawołanie.

Wkład Hayeka w teorię cykli polegał na tym, że do poznanego schematu pieniężnego dorzucił austriacką teorię kapitałową i tradycję szwedzkiej analizy współzależności cenowych („teoria imputacji” i „naturalnej stopy procentowej”). Innymi słowy na podstawie abstrakcyjnych modeli przedstawił schemat produkcji dóbr konsumpcyjnych w kilku etapach. Poszczególne etapy, przez które przechodzą półprodukty i czynniki produkcji, po pewnym czasie prowadzą do wytworzenia dóbr, konsumowanych przez ludzi. Stąd w istocie podział na dobra „bliższe” konsumpcji i te bardziej kapitałochłonne, kojarzone z początkowymi stadiami, od konsumpcji oddalone o dłuższy czas. Hayek pokazywał, że zwiększanie podaży pieniądza i obniżanie stopy procentowej prowadzi do wpływania strumieni pieniądza na rynek kapitałowy i w konsekwencji powoduje „wydłużanie procesu produkcji” – inwestowanie w
stadia dalsze od konsumpcji i przez to nakręcenie fikcyjnego boomu gospodarczego. Boomu, który w krótkim okresie wygląda dość przyjemnie, lecz w długim okresie wiąże się z koniecznością zapłacenia rachunku, jakim jest nieuchronny kryzys.

Istotny wkład w teorię cykliczności wniósł Murray Rothbard, o czym się zresztą za mało mówi nawet w samej szkole austriackiej. Zasługa Rothbarda polegała przede wszystkim na tym, że podkreślał prawno-etyczną analizę systemu bankowego i pieniężnego dla ekonomicznych implikacji jego funkcjonowania. Nie można na przykład pomijać tego, że system pieniądza papierowego jest tworzony przez aparat przymusu, a system rezerw cząstkowych stanowił w historii wielokrotnie naruszanie tradycyjnych zasad kontraktowych. Upraszczając, według Rothbarda prawo własności i jego poszanowanie ma gospodarcze znaczenie.

Widać to wyraźnie, gdy cofniemy się do pierwszego mistrza cykliczności Cantillona, który otworzył dość oszukańczy bank. Udzielał on pożyczek klientom, którzy kupowali akcje spółki, deponowane następnie w banku Cantillona. Cantillon wbrew woli swoich klientów i nie informując ich, zamiast trzymać akcje w depozycie, sprzedawał je na rynku w czasie boomu, zarabiając ogromne pieniądze. Następnie gdy przychodził czas recesji i spadku cen akcji, odkupywał je po dużo niższych cenach. Zarabiał w ten sposób ogromne pieniądze na różnicy w cenie sprzedaży i kupna akcji, a oprócz tego obciążał klientów długami, których nie byli w stanie spłacić, gdyż ich zabezpieczenie (akcje) były praktycznie bezwartościowe. A wszystko to stało się za sprawą złamania prawa własności deponujących akcje – obracano nimi bez zgody prawowitych właścicieli.

Jasne jest zatem, że w całym procederze ekspansji gospodarczej istotną rolę odgrywa prawo własności i określenie, komu przysługuje tytuł własności do danej rzeczy. W przeciwnym wypadku tworzenie niejasnego stosunku prawnego będzie łatwo prowadziło do wypaczeń i tego, że jakaś strona będzie w stanie wyzyskiwać drugą. I w tym tkwi główna zaleta prac Rothbarda (na kontynencie tradycję tę podtrzymuje z powodzeniem Huerta de Soto), który z ogromną pasją, erudycją, dysponując przenikliwością ekonomisty, był w stanie dogłębnie zbadać naturę transakcji pieniężnych i bankowych. A ponieważ właśnie przez nie dokonuje się zwiększanie podaży pieniądza, co według Hayeka wywołuje cykl gospodarczy, to z tego względu prace Rothbarda należy uznać za bardzo ważne.

Nie można zapominać, że instytucja banku centralnego istnieje i cały czas ma się dobrze, ponieważ opiera się na zastosowaniu przymusu. Bank centralny jest w stanie przymusowo obciążać jednych ludzi kosztami działania innych ludzi, którzy przez to mają bodziec do prowadzenia bardziej ryzykownych działań niż w innym wypadku. Wspiera go prawo bankowe i instytucja legalnego środka płatniczego.
Mamy zatem instytucję, która może bez większych problemów tworzyć pieniądz na zawołanie i dostarczać płynność wybranym przez siebie podmiotom. To dostarczanie płynności musi z konieczności wpływać na to, jak kształtuje się dochodowość konkretnych biznesów. W końcu tak jak pokazywali przedstawiciele Currency School – rosnąca ilość pieniędzy będzie wpływać na to, jak zyskowne stają się poszczególne projekty inwestycyjne. Chociaż dzisiaj nie mamy już kruszcowej kotwicy pieniężnej, to zasada jest tu dokładnie taka sama – możliwość kreacji pieniądza wpływa na dochodowość biznesu, a przez to na rodzaj zawieranych kontraktów. Niewątpliwie może to stymulować pewne branże, kosztem innych, a także zachęcać do podejmowania inwestycji, które w innym wypadku nie zostałyby podjęte. Stąd dzisiaj możliwość kreacji pieniądza ma znacznie poważniejsze konsekwencje niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać, ponieważ potencjalnie, i nie ma tu ani odrobinę przesady, może zakłócić wycenę wszystkiego, co jest na rynku wyceniane (w tym także ryzyka). Wycena ma przecież istotny wpływ na to, jakie dobra się kupuje i po jakiej cenie można je zbyć; stanowi fundament zdrowej gospodarki rynkowej. Umiejętne zakłócanie wyceny jest furtką do dowolnego zawłaszczania zasobów. Innymi słowy, współczesny bank centralny ma w swoim ręku narzędzia, które teoretycznie stawiają go w pozycji tak silnej jak centralnego planistę w czasach socjalizmu.

Viva Las Vegas, Alan!

Alan Greenspan, swego czasu randysta i obrońca austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego, był w stanie wykreować jeden z najbardziej imponujących boomów w historii Stanów Zjednoczonych. W latach sześćdziesiątych mądrze przestrzegał przed niebezpieczeństwem, jakie się wiąże z istnieniem banków centralnych. Główną tezę jego prac z tego okresu można by streścić frazą „albo złoto, albo niewola”. Greenspan wskazywał, że banki centralne to główna przyczyna niestabilności systemu finansowego i rozrastającego się państwa. I dokładnie tak ładnie jak sugerował, tak samo sprawnie i z radością obejmował szefostwo amerykańskiego banku centralnego dwadzieścia lat później. Zręcznie niczym w rytmicznych słowach hitu Elvisa Presleya zwiększał ilość pieniędzy w obiegu. Got a whole lot of money that’s ready to burn.Wbrew powszechnemu mniemaniu, które skutecznie podtrzymują finansowi biurokraci, bank centralny może robić tak naprawdę tylko jedną rzecz: zwiększać ilość pieniędzy, szybciej, wolniej, mocniej, słabiej – wszystko jedno, jak to nazwiemy, bo w ostatecznym rozrachunku ma on jedno główne narzędzie prowadzenia polityki pieniężnej: druk pieniędzy. I chociaż czaruje się ludzi różnymi narzędziami, chowanymi pod pięknie brzmiącymi terminami, takimi jak „operacje otwartego rynku”, „stopy dyskontowe” (czy „redyskontowe” albo „referencyjne”), „dostarczanie płynności”, to efekt jest jeden: wdrukowanie pieniędzy prosto w system bankowy i przez to zwiększanie podaży pieniądza. Współcześni ekonomiści chcą przywiązywać wagę do tego, jak ten proces jest dokonywany, co prowadzi do niepotrzebnego przesunięcia akcentów. Dawniej dyskusja na temat inflacji koncentrowała się na „ogólnym poziomie cen” zamiast na podaży pieniądza. Dzisiaj z kolei w polityce pieniężnej nie przywiązuje się wagi do „podaży pieniądza”, tylko do „stopy procentowej”. To kolejna próba ucieczki od rzeczywistego problemu, o którym nie chcą dyskutować obrońcy banku centralnego.Z tego powodu w latach 90., pomijając kwestię ezoterycznej wiedzy i wrażenia doskonałej intuicji, które biły od Alana Greenspana, najważniejsza była decyzja o zwiększaniu podaży pieniądza. W efekcie zgodnie z przewidywaniami, jakie zaoferował światu 80 lat temu Hayek, rozpoczęło to okres boomu gospodarczego, który spowodował podjęcie wielu przedsięwzięć inwestycyjnych ocenianych wcześniej jako nieopłacalne. Do tego bezrobocie spadało, płace rosły, inflacja pozostawała niezauważalna, zyski giełdowe rosły, nastała „nowa ekonomia”! W USA rósł deficyt handlowy, choć dolar – wbrew teorii ekonomii – nie tracił siły nabywczej. Jedynie ci, którzy pozostawali wierni rzetelnej teorii, patrzyli na sytuację podejrzliwie, bowiem zachwyt wynikał z obserwacji tylko tego, co widoczne. A przecież Bastiat, wybitny francuski ekonomista zawsze powtarzał, aby nie ulegać prostym obserwacjom i zawsze pamiętać o tym, co niewidoczne.Stąd niektórzy ekonomiści, szczególnie przedstawiciele „szkoły austriackiej”, podchodzili sceptycznie do boomu generowanego przez Greenspana, ponieważ nie polegał on na zwiększaniu przez ludzi dobrowolnych oszczędności i inwestycji, lecz na druku papierowego pieniądza, który wpływa na Wall Street i tym sposobem tworzy papierowe zyski. Taka polityka może jedynie przez pewien okres wygenerować złudne prosperity (na którym niektórzy faktycznie zrobią wielkie pieniądze pod warunkiem, że w porę się wycofają, a kosztami recesji obciążą innych). W końcowym rozrachunku jednak nieopłacalne inwestycje, rozpoczęte aktywną polityką pieniężną, będą musiały zostać upłynnione w trakcie nieuniknionej recesji.Tymczasem, kiedy taki czas nadszedł, to jest w okolicach roku 2001, Greenspan nie zrezygnował z presleyowskiego podejścia i postanowił kontynuować agresywną politykę pieniężną bez względu na to jak opłakane konsekwencje to przyniesie. I’m gonna keep on the run if it costs me my very last dime. I tak na początku XXI wieku doszło do największego w historii świata boomu mieszkaniowego. Zgodnie z American Dream (bo przecież każdy musi mieć swoje cztery kąty; nieważne że gospodarki na to być może nie stać) przy radykalnych obniżkach stopy doszło do wsparcia boomu kredytów hipotecznych. Rosnąca podaż pieniądza wpływała tym kanałem i doprowadziła do ogromnego wzrostu cen nieruchomości. Jednocześnie proces ten odbywał się przy bardzo niskich, jeśli nie niziutkich stopach procentowych, które mieli spłacać kredytobiorcy. Nieświadomi byli tego, jak poważne będą konsekwencje owej inflacyjnej polityki, gdy już boom zostanie zatrzymany tj. ceny nieruchomości spadną, a stopy procentowe i odsetki od kredytów wzrosną – wtedy nawet sprzedaż mieszkania nie uwolni od hipoteki.Alan Greenspan, emerytowany król centralnej bankowości, umył ręce od odpowiedzialności za bieżące problemy na rynku amerykańskim, uważając, że nie przyczynił się do obecnego kryzysu dolarowego. To czarnoksięskie „zawirowania”, „turbulencje”, „globalizacja”, „nowa ekonomia”, a nie Alan Greenspan doprowadziły do tego, że nagle pojawiło się mnóstwo pieniędzy wdrukowywanych prosto w amerykańską gospodarkę. Alan jednak musi pamiętać artykuł z 1966 r., z którego wynikało, że to banki centralne odpowiadają za niestabilność systemu finansowego i gospodarczego. W dodatku warto zwrócić uwagę na słowa w nim wypowiedziane na temat prób wydrukowywania się z kłopotów, w których to pokpiwał z panicznych projektów powstrzymywania recesji dalszym drukiem pieniędzy. Sam dokładnie próbował to zrobić na początku dwudziestego pierwszego wieku, a bałagan po sobie przekazał nowemu prezesowi, Benowi Bernanke.

Drugie bankructwo monetaryzmu (nowego)

Teoria Hayeka (mimo że jest niepełna) ma jedną zasadniczą przewagę nad konkurencyjnymi teoriami, zwłaszcza monetarystycznymi. Ma doskonałe podstawy „mikroekonomiczne”, bowiem od samego początku jest to teoria zbudowana na jakiejś koncepcji firmy i tego jak działają przedsiębiorcy. Po wielu latach prób i pewnej progresji główny nurt cały czas kuleje w stosunku do teorii austriackiej mimo powszechnego już obwieszczania „neoklasycznej syntezy”, albo „nowego keynesizmu”, czy w ogóle, rewolucji racjonalnych oczekiwań”.

Szczególnie widoczne jest to, że zbyt duże znaczenie przypisuje się oficjalnym danym makroekonomicznym, takim jak bieżące inflacja i bezrobocie. W latach 20. XX wieku mieliśmy do czynienia z podobnym okresem sztucznego boomu stymulowanego zwiększaniem pieniądza przez Fed (które wykpiewał w swojej publikacji Greenspan). Hayek (poza Misesem) był jednym z nielicznych, którzy przestrzegali przed tego typu postępowaniem. Tymczasem dominująca wówczas filozofia starego monetaryzmu, reprezentowana przez Irvinga Fishera, zdawała się uspokajać środowiska ekonomistów – ponieważ nie występuje inflacja pod postacią wyraźnych wzrostów cen, to nie mamy się czym przejmować.

Tymczasem Hayek podkreślał, że wyliczany statystycznie i agregatowo „ogólny poziom cen” nie ma istotnego znaczenia w teorii cykliczności. Istotna jest bowiem dochodowość poszczególnych biznesów i szansa na ich powodzenie z punktu widzenia dostępności rzadkich zasobów. Ważne są zatem różnice cenowe na szczeblu specjalizujących się firm, a nie globalnie liczony koszyk, który jest całkowicie wtórny wobec procesu gospodarczego. W istocie to mikroekonomiczne umocowanie dało Hayekowi przewagę nad Fisherem – zrozumiał bowiem problemy, które narastały w amerykańskiej gospodarce, doprowadzając do Wielkiego Kryzysu.

Fisher skupiony był tylko i wyłącznie na tym, co widać w statystyce. Skoro nie wzrastają wyraźnie ceny, to znaczy, że gospodarka ma się dobrze. W dodatku stwierdził, że akcje w 1929 były… niedowartościowane. A tu nagle nadeszła kompletnie niespodziewana faza korekty, która radykalnie umniejszyła ich rynkową wartość, a nie podwyższyła. Błąd Fishera wynikał z tego, że w roku 1929 wyceniał akcje na podstawie papierowych zysków z przeszłości. Na tym polega podstawowy problem pozytywistycznej metody, której tak bardzo wtórowali i do dzisiaj wtórują monetaryści. Stosując parametry (na przykład stopę procentową) z lat dwudziestych w odniesieniu do 1929 można było faktycznie dojść do wniosku, że akcje są niedowartościowane. Ale jeśli tylko uznamy, że te parametry były zafałszowane przez politykę pieniężną, to okazuje się, że sprawa nie jest tak oczywista.

Dla Hayeka nie było istotne to, że oficjalny i centralny wskaźnik cen dóbr konsumpcyjnych nie idzie wyraźnie w górę. W dodatku wysoki wzrost produktywności sprzyjał realnej presji na spadek cen – stąd zwiększenie podaży pieniądza zostało zakamuflowane w postaci w miarę stabilnych cen dóbr konsumpcyjnych. Z jednej strony działały czynniki monetarne (zwiększenie ilości pieniędzy prowadziło do presji na wzrost cen), z drugiej czynniki realne (większa produkcja powodowała obniżanie cen). W efekcie ceny nie skoczyły w górę. Monetaryzm Fishera natomiast był zbudowany na założeniu, że jak długo nie ma wyraźnych wzrostów cen, tak długo w zasadzie sprawy mają się dobrze.

Jego idee musiały oczywiście zbankrutować w roku 1929, kiedy stracił swój majątek i stał się wielkim dłużnikiem. Wraz z nim zbankrutowało również naiwna monetarystyczna wiara w to, że stabilne ceny są dowodem na dobrą kondycję gospodarki. Szkoła austriacka wyraźnie w opozycji do tego pokazywała, że stabilność gospodarki nie ma związku z tym jak bardzo stabilnie zachowuje się koszyk wyliczany przez rząd.

Lata 90. pod wieloma względami przypominają lata dwudzieste. Magiczna różdżka Alana czyniła cuda, a wielkim orędownikiem jego polityki został na przykład guru współczesnego monetaryzmu Milton Friedman, mający obsesję na punkcie „ogólnego poziomu cen”, wyliczanego przez urzędników, których rzekomo tak nie lubił. W 2003 r. Friedman, udzielił wywiadu Henri’emu Lepage’owi. Stwierdził w nim, że austriacka teoria jest „kiepska”, ponieważ „nie przystaje do faktów”. W owym czasie wnioskował, że gospodarka amerykańska opiera się na solidnych fundamentach. Jako dowód na to przytaczał „słabą inflację”, niskie bezrobocie, rosnącą produktywność i brak finansowego kryzysu; banki zdawały się nie mieć żadnych kłopotów.

Wydaje się zatem, że Friedman, tak samo jak kiedyś jego mistrz Irving Fisher, zachłysnął się pozorami prosperity, której fundamentami były: inflacja, redystrybucja pieniędzy w stronę kręgów finansjery i zafałszowane statystyki. Nieuchronną konsekwencją takiej prosperity jest korekta. Aby to zrozumieć, należy porzucić pozytywistyczne podejście i naiwną wiarę w statystyki – no ale czy można tego wymagać od ekonomisty, który stał się symbolem pozytywizmu w ekonomii. Wszak to Friedman opublikował jeden z najczęściej cytowanych esejów w historii myśli o wymownym tytule Methodology of Positive Economics.

Niestety, opinie Friedmana o boomie lat 90 i rzekomo dobrej kondycji gospodarki amerykańskiej w roku 2003 okazały się zupełnie nietrafione, o czym przekonujemy się dzisiaj. I po raz kolejny obserwujemy ideologiczne bankructwo monetaryzmu, przynajmniej tego naiwnego, dla którego priorytetem są statystyczne obserwacje koszyka cenowego.

Milton Friedman zasłynął jako popularyzator tezy, że „nie ma darmowych obiadów” (wbrew krążącej opinii nie on jest jej autorem). I chociaż w odniesieniu do polityki fiskalnej niewątpliwie tak uważa (ponieważ każdy wydatek budżetowy musi zostać sfinansowany przez kogoś), to w odniesieniu do polityki pieniężnej zdaje się o tym zupełnie zapominać. Tutaj Friedman mógłby powiedzieć „nie ma darmowych obiadów z wyjątkiem przypadku, gdy nie widać, kto ten obiad gotuje”. I tak w polityce pieniężnej opartej na „stabilizacji koszyka cen” wierzy w to, że gospodarka może czerpać bardzo duże korzyści z drukowania pustego pieniądza. Jeśli to zdaniem Friedmana przynosi korzyści i obiady, to skąd się te obiady biorą? Czy faktycznie drukowane spadające z nieba pieniądze ot po prostu przynoszą wyższy dobrobyt i więcej obiadów dopóki wyliczane przez rząd statystyki nie zaczną nam przeszkadzać? Niestety, kierując się pozytywistyczną logiką, Friedman zupełnie zapomina, że mimo iż od razu nie widać, kto obiad gotuje, to jednak ktoś musi go gotować, więc ten obiad też nie może być darmowy.

Hayek, gdyby żył, daleki byłby od optymizmu Friedmana z lat 90. Z pewnością przestrzegałby przez niebezpieczeństwami polityki pieniężnej, a w sierpniu tego roku z lekkim uśmiechem na twarzy mógłby stwierdzić, że miał rację.

Manipulacje statystyczne i dlaczego amerykańska gospodarka jest od pięciu lat w kryzysieChociaż austriacka teoria nie przywiązuje dużej wagi do tego, jaki wychodzi „ogólny poziom cen” (ponieważ ważniejsza jest analiza mikro), to z punktu widzenia mainstreamu ten poziom jest bardzo ważnym wskaźnikiem. W wyniku wpływu pozytywizmu Friedmana na ekonomię głównego nurtu na pierwszy plan makroekonomii wysuwa się właśnie wskaźnik CPI, czyli ogólny poziom cen dóbr konsumpcyjnych. Wyliczanie tego koszyka nie jest jednak proste, chociaż teoria za tym stojąca wydaje się sensowna. Pieniądz ma wpływ na ceny, jego większa ilość powoduje wzrost cen. Cały problem polega jednak na tym, że każde dobro jest inne i różnych dóbr nie da się łatwo sprowadzić do wspólnego mianownika. Stąd ekonomiści wymyślili, że będą liczyli ważoną średnią cen przy użyciu statystycznie konsumowanego przez ludzi koszyka. Zmiany cen tych dóbr w dobranym koszyku będą ładnie uśrednione i to pokaże wyliczany wskaźnik inflacji, którym tak bardzo przejmują się
monetaryści.

Jednakże od razu pojawia się problem, jak dokładnie taki koszyk wyliczać. Oczywiście wszystkie makroekonomiczne dane mają swoje ułomności, lecz w przypadku liczenia średniej ważonej jest to szczególnie widocznie. Mierzenie podaży pieniądza też może rodzić pewne dylematy, lecz dylematy znacznie mniejsze od tych związanych z wyliczaniem średniego koszyka. Nie ma tak naprawdę żadnego uniwersalnego sposobu liczenia takiego koszyka. To, co się w nim znajduje jest kwestią w dużej mierze arbitralną. Pojawia się też problem nadawania wag poszczególnym jego składnikom. W zależności od tego, jakie dobra umieścimy w takim koszyku i jaką im przypiszemy wagę, otrzymamy wyższą bądź niższą inflację. Umiejętny dobór dóbr (albo umniejszanie ich wag), które drożeją, albo umieszczanie w koszyku tych, które drożeją mniej lub tanieją (albo zwiększanie ich wagi), prowadzi zatem do oficjalnego obniżania wskaźnika inflacji. Zaskakujące jest to, że monetaryści mogą bardzo poważnie traktować wskaźnik, którym daje się łatwo manipulować – tym łatwiej, że manipulacji tych dokonuje między innymi państwo, które czerpie korzyści z fałszowania statystyk.

Na szczęście dzięki internetowi wykrycie rządowych manipulacji jest dziś łatwiejsze niż parę lat temu. Wielkie brawa należą się Johnowi Williamsowi. Redaguje on stronę Shadow Goverment Statistics, na której ujawnia machinacje dokonywane w cieniu oficjalnej rządowej księgowości. Najnowsze dane o „inflacji” w Stanach mówią o ponad 4%. Tymczasem jak pokazuje strona shadowstats.com, zgodnie z metodą liczenia z początku lat 90 (przed Clintonem) wzrost cen wynosi 8% czyli dwa razy więcej:

Co więcej, jeśli zastosujemy metody z początku lat osiemdziesiątych, to okaże się, że wzrost cen wynosi 12%, a więc trzy razy więcej niż wskazują na to dzisiejsze statystyki:
W świetle tego, że Bernanke, podobnie jak Greenspan, bez opamiętania pompuje w gospodarkę pieniądze bardzo prawdopodobne jest, że rzeczywiste wzrosty cen lepiej odzwierciedlają indeksy przedstawiane przez shadowstat.com. Nie zapominajmy, że Fed zdecydował się podjąć szokujący krok i zaprzestał publikowania danych o wzroście podaży pieniądza M3 (czyli tego agregatu, który obejmuje dolary drukowane i wysyłane zagranicę).Musimy sobie zdawać sprawę z tego, że fałszowanie oficjalnych statystyk inflacji jest nie tylko oszukiwaniem społeczeństwa w sprawie rzeczywistych spadków siły nabywczej. Liczenie zmian cenowych jest przecież kluczowe dla urealniania produktu krajowego brutto, a w konsekwencji pokazywania faktycznego wzrostu gospodarczego. Jeśli wydrukujemy mnóstwo pieniędzy i dojdzie do wzrostu cen, to zaksięgowany przez nas PKB okaże się ogromny. Cóż za imponujący wzrost! Rozsądny ekonomista od razu oczywiście interweniuje i zwraca uwagę, że to tylko wzrost nominalny, nie uwzględniający wzrostu cen. Do wyliczenia „prawdziwego” wzrostu należy ten nominalny PKB „urealnić”, zdyskontować, podzielić przez „deflator”. Im większe są wzrosty cen, tym faktyczny realny PKB będzie mniejszy. Im bardziej ukryjemy wzrosty cen, tym wyższy będzie wzrost gospodarczy przedstawiany w oficjalnych statystykach. Oczywiście rząd nie omieszka z tej furtki skorzystać.

I tak na przykład zgodnie z wyliczeniami shadowstats.com okazuje się, że od 2001 gospodarka amerykańska tak naprawdę się nie rozwija. Mamy kurczenie się PKB, a rzekomy wzrost, w który każe wierzyć rząd, to skutek ukrywania prawdziwych wzrostów cen, które wyżarłyby rzekome przyrosty, to fikcja produkowana na papierze za pomocą statystycznych manipulacji:

Widzimy zatem, że od przełomu wieków Stany wcale nie uciekły od nieuchronnej korekty, a jedynie ją opóźniały, produkując dodatkowe niebezpieczne problemy w postaci piętrzenia się długu zarówno publicznego, jak i prywatnego. Potwierdza to w istocie wzrost kursu euro i znaczny spadek kursu dolara. Okazuje się bowiem, że średnio na giełdzie amerykańskiej zarabia się tylko w dolarach. Tymczasem jeśli ktoś przyrówna Dow Jones do uncji złota albo euro, to okaże się, że na inwestycjach w Stanach się traci. Zyskuje się tylko w dolarach, ale co to za zyskiwanie, skoro wynika tylko i wyłącznie z drukowania bez opamiętania.W istocie jeśli bank centralny zaczyna dziko pompować pieniądze w rynek finansowy, skutkuje to wzrostem kursów papierów wartościowych. Jeśli jednak uwzględni się poprawkę na to, że kurs dolara spada na rynkach międzynarodowych, to wzrosty okazują się redystrybucyjną sztuczką księgową, w której nowe pieniążki wpływają na giełdę kosztem posiadaczy zielonych papierków. Nie jest to jednakże żaden realny wzrost, lecz agresywna dewaluacja. Posługując się taką logiką, można by dojść do wniosku, że republika niemiecka po pierwszej wojnie światowej również miała imponujące wzrosty kursów akcji. Pytanie tylko, czy rzeczywiście był to powód do radości.

Zresztą w nieco szokującym wystąpieniu Ben Bernanke, odpowiadając na uwagi Rona Paula, napomknął, że nie jest ważne, czy dolar bardzo traci na wartości, bo przecież liczą się tylko ceny dóbr w kraju wyrażone w dolarach. Nie byłoby nic zaskakującego w tej wypowiedzi, gdyby padła z ust polityka, ale wypowiedziana przez szefa banku centralnego wywołała u wielu ekonomistów dreszcz przerażenia. Drukarz z krwi i kości.

Koniec boomu czyli: drukować, albo nie drukować – oto jest pytanie

Jedną z bardziej palących kwestii współczesnej teorii ekonomii jest kwestia końcówki boomu w przebiegu cyklu koniunkturalnego (jeśli ktoś chce wnieść coś produktywnego do teorii ekonomii, to serdecznie zapraszam do zajęcia się tą tematyką, bowiem momentu końca teorii jeszcze nie osiągnęliśmy). Z jednej strony wiele teorii pokazuje, że taki moment musi nastąpić, ale w zasadzie nie ma sposobu, który byłby w stanie ten moment dobrze określić i przewidzieć. Wiemy natomiast co się dzieje w momencie, w którym boom zaczyna przechodzić w fazę recesji i upłynniania nieopłacalnych inwestycji. Bank centralny staje wtedy przed wyborem – albo dopuścić do recesji i korekty, albo pompować płynność w system tak, aby fikcyjnie zaksięgowana prosperity trwała dalej.

Hayek, w duchu Knuta Wicksella, wybitnego reprezentanta szkoły szwedzkiej, wskazywał także, że polityka banku centralnego w pewnym momencie musi być coraz bardziej agresywna, aby podtrzymać boom. Innymi słowy, bajeczna propozycja a’la Friedman o stałym przyroście podaży pieniądza (co roku na przykład o 4%) okaże się dla systemu niewystarczająca, ponieważ nakręcona fikcyjnymi zyskami gospodarka będzie adaptować się do takiej polityki, a przez to utrzymanie boomu będzie wymagało coraz to większych przyrostów ilości pieniądza. Nie jest to nawet ściśle Hayekowska teza, ponieważ możemy odnaleźć jej ślady w głównym nurcie. Znajdziemy ją w Lucasowskiej historii o „niespodziankach pieniężnych” i „racjonalnych oczekiwaniach”; we Friedmanowskiej „adaptacji inflacyjnej” czy też w nowo-keynesistowskiej strukturalistycznej analizie u Phelpsa. Wszyscy trzej autorzy tych analiz to nobliści; każdy z nich posługuje się nieco odmienną argumentacją. Chociaż analiza Hayeka jest dużo lepsza niż analizy owych trzech noblistów (a ponadto została opracowana kilkadziesiąt lat wcześniej), to możemy z pewnym uproszczeniem przyjąć, że prowadzi do podobnych konkluzji. Inflacyjna gospodarka wymaga nie tylko ciągłego przyrostu podaży pieniądza, lecz rosnącego przyrostu podaży pieniądza.

Konsekwencje tego wydają się dość jasne. Skoro podaż pieniądza nie tylko rośnie, ale nawet rośnie jej rośnięcie, to w końcu muszą zacząć coraz wyraźniej wzrastać ceny dóbr konsumpcyjnych (nie mówiąc o cenach dóbr produkcyjnych, które rosną jeszcze gwałtowniej). I w pewnym momencie bank centralny zauważy, że inflacja liczona widocznymi wzrostami cen zaczyna wymykać się spod kontroli. Na początku można ją ukrywać, fałszować, manipulować statystykami, lecz nie da się w dłuższym okresie uciec przed konsekwencjami polityki inflacyjnej – poziom życia musi zacząć spadać, a ceny za kupowane przez ludzi dobra muszą wzrosnąć.

W tym momencie bank centralny staje przed problemem „albo recesja, albo dalsza rosnąca inflacja”. Jeśli chce zwalczyć rosnące ceny, musi zahamować maszynę drukarską i przestać zwiększać podaż pieniądza. To ma jednak określone konsekwencje w postaci recesji i w końcu upłynnienia nieracjonalnych inwestycji. Owo upłynnienie może się okazać niełatwe, ponieważ presja rynków finansowych i niektórych kręgów może być tak ogromna, że bank centralny jednak zdecyduje się dalej tę płynność dostarczać. To oczywiście nie zatrzyma wzrostów cen, a nawet ich nie ustabilizuje – wprost przeciwnie, doprowadzi do ich eskalacji.

W skrajnych przypadkach bank stanie nawet przed alternatywą „deflacja, albo hiperinflacja”. Jeśli odstąpi od dostarczania płynności sektorowi bankowemu, to może spowodować opłakane skutki dla całej architektury finansowej – szczególnie patrząc na dzisiejszą sytuację, gdzie tyle nieopłacalnych inwestycji na rynku nieruchomości zostało skumulowanych przez ostatnie lata. W efekcie wiele instytucji będzie musiało upaść, a przy dzisiejszym perwersyjnym systemie bankowym może to pociągnąć za sobą bankructwa banków, żądania wypłat i kolejki pod bankami znane z przeszłości. Doskonale obrazuje to sprawa Northern Rock, o której jeszcze cztery lata temu Friedmanowi się nawet nie śniło.

Kiedy błędne inwestycje są tak wyraźnie skumulowane, że postawienie na recesję może oznaczać efekt domina, wtedy bank centralny może być bardziej skłonny do kontynuowania druku pieniądza. Dokładnie zresztą tak zachowuje się Bernanke. Efekt domina i zawalenia się systemu nie jest wynikiem tylko tego, że bank centralny drukował pieniądze. Jest wynikiem tego, że cały dzisiejszy system finansowy opiera się na chwiejnych podstawach, które kryją się w mrocznej naturze „systemu rezerw cząstkowych”, gdzie ponad połowa pieniędzy to zapisane gdzieś wirtualne obietnice, które nie mogą zostać zrealizowane.

Tak więc w szczególnych przypadkach próby przejścia na scenariusz recesyjny mogą zażegnać groźbą deflacyjną. Pamiętajmy, że solidna deflacja to tak naprawdę okres 1929-1933. Niektórzy ekonomiści sugerują dzisiaj, że USA zmierza właśnie w tę stronę. Wydaje się jednak, że tak się nie stanie z dwóch powodów. Po pierwsze, szefem Fed jest Bernanke, który wyraźnie dawał do zrozumienia: my do 1929 nie dopuścimy. Odrzucał scenariusz nie interweniowania i zarzekał się, że zrobi wszystko, aby banki nie bankrutowały, a podaż pieniądza nie spadała. Po drugie zaś, dużo ważniejsze, nie należy zapominać, że w 1929 mieliśmy częściowy standard złota – można było pozbyć się papierków, drukowanych przez rząd i banki, a przerzucić się na prawdziwy pieniądz, złoto. Tymczasem dzisiaj nie ma już nawet częściowego standardu złota. Za depozyty i rachunki w bankach możemy co najwyżej wypłacać papierowy pieniądz, a ten przecież nie jest rzadki jak złoto, tylko może być bez trudu generowany przez bank centralny. Bank, który zarzeka się, że nigdy do takiej sytuacji nie dopuści. Cóż to oznacza? A oznacza to, że będzie drukował te pieniądze i dostarczał płynność w razie kryzysu finansowego – zapewne do czasu kiedy farba drukarska na banknocie osiągnie cenę wyższą od ceny wyrażonej jego nominałem, co przy aktualnym tempie inflacji wcale nie jest wykluczone.

Nie zapominajmy o podstawowym teoremacie definicyjnym centralnego bankiera. Słownik powinien informować nas, że szef banku centralnego to renomowany ekonomista, który sprawia wrażenie posiadania tajemnej wiedzy, dostępnej tylko zamkniętym kręgom gospodarczym, który operuje z prawnego punktu widzenia skomplikowanymi narzędziami finansowymi, podczas gdy w gruncie rzeczy jego rola sprowadza się tylko do dokonywania prostego wyboru: drukować pieniądze, czy nie drukować. Jak słusznie zauważył Jim Rogers, legendarny inwestor amerykański, który już pozbył się swoich dolarów, obawiając się, że zupełnie utracą wartość – Bernanke jest osobą, którą całe życie uczyliśmy drukowania pieniędzy. Teraz, kiedy już jest na stanowisku, jedyne co robi, to drukuje pieniądze. Zresztą niewiele innych rzeczy może zrobić. Kiedy pojawia się problem płynności na rynku, Big Ben natychmiast się zjawia i jest gotów dostarczyć kolejnych pieniędzy. Skutkiem jego działań jest znaczny spadek wartości dolara.

Niektórym jest bardzo trudno uwierzyć w to, że dolar może skończyć swój marny żywot tak samo jak inne inflacyjne waluty w historii. Świat jednak nigdy nie przestaje zaskakiwać, ponieważ nie ma czegoś takiego jak koniec historii, o którym mógł opowiadać Fukuyama albo zwolennicy „nowej ekonomii”. Jeszcze niedawno niektórzy nie byliby skłonni uwierzyć, że dolar spadnie poniżej 4,5 złotego. Z kolei na początku wieku XX też pewnie mało kto wierzył, że po 95 latach dolar straci więcej na wartości niż będzie miał lat.

W analizie historycznej popełnia się często błąd polegający na przyjęciu fałszywej perspektywy prezentyzmu. Oceniając określone decyzje i kroki, uwzględnia się ich konsekwencje i następstwa, które pojawiły się po paru miesiącach czy latach. Kiedy jednak chcemy dokonać rzetelnej analizy minionych zdarzeń, musimy się wczuć w sytuację
ludzi w dawnych czasach, którzy nie wiedzieli dokładnie, co się wydarzy w przyszłości. Gdy rozważamy przypadek republiki weimarskiej i wielkiej niemieckiej hiperinflacji wydaje nam się absurdalne, że ktoś mógł poprowadzić do tak zabójczej polityki. Tymczasem w czasie, gdy zwiększano inflację i ciągle dostarczano płynności systemowi bankowemu, dla wielu ludzi nie było to wcale tak oczywiste. Bank wierzył w to, że jest zbawicielem, a nie jeźdźcem apokalipsy.

Czy rzeczywiście może dojść do upadku dolara i hiperinflacji, która zniszczy amerykańską gospodarkę? I dlaczego w ogóle Fed miałby sprzyjać tak katastrofalnym decyzjom, które do tego poprowadzą? No cóż – w pewnym momencie Ben może natrafić na mur. Być może spełniając swoją obietnicę, że nigdy nie dopuści do deflacji i bankructw, będzie musiał drukować tak dużo pieniądza, że wywoła hiperinflację i krach walutowy. A taki scenariusz nie jest wykluczony. Popatrzmy chociażby na zachowanie Jima Cramera, analityka rynku, sprzed kilku miesięcy, zarejestrowane w poniższym klipie, szczególnie od 1:30:

Bernanke musi ciąć stopy! Bernanke musi się obudzić! Nie ma czasu na teoretyzowanie! On nie ma zielonego pojęcia, jak tragicznie wygląda sytuacja! Oni nic nie wiedzą, oni powariowali! Fed śpi!

W odpowiedzi na te okrzyki prezenterka zwróciła uwagę, że drukowanie pieniędzy wywoła Armageddon. Na co Cramer odpowiedział, że już mamy Argamgeddon. W gruncie rzeczy oboje mają rację. Cramer mówi o nieuniknionych bankructwach i nadchodzącym okresie upłynniania inwestycji. Dlatego żąda reakcji i dostarczania płynności. Prezenterka jednak widzi drugi koniec kija – dostarczanie płynności poprowadzi do dalszych wzrostów inflacji i powrotu klimatu stagflacji. Wróciły nieróżowe lata siedemdziesiąte.

Obserwując zachowanie Cramera można lepiej zrozumieć, jak centralny bankier, który panicznie boi się deflacji i nie chce przejść do historii jako kolejny Hoover, może się złamać i w szczytnym celu dostarczać kolejne pieniądze na rynek, by po niewczasie zorientować się, że muzyka, która temu przygrywa to nie słodkie kawałki Jesus Christ Superstar, tylko akt trzeci Die Walküre Ryszarda Wagnera.

Kto z Austriakiem walczy od Austriaka zginie

Warto tu zwrócić uwagę na wypowiedź Tylera Cowena, krytyka austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego, wybitnego amerykańskiego ekonomisty, który trzy lata temu napisał na swoim blogu, że gdyby był zwolennikiem teorii Hayeka, dokonałby następujących spostrzeżeń/predykcji:

Uznałby, że azjatyckie banki centralne kupując dolara zakłócają kurs waluty i solidnie obniżają stopy procentowe.
Uznałby, że gospodarka amerykańska ma „nadinwestycje” w sektorach nieeksportowych, szczególnie w nieruchomościach.
Uznałby, że nagromadzono ogromny dług, zarówno publiczny jak i prywatny.
Uznałby, że ten trend nie może iść w nieskończoność. Oznaczałoby to, że gospodarka amerykańska potrzebowałaby rosnących zastrzyków pieniędzy, co nie mogłoby rzecz jasna zostać osiągnięte.
Uznałby, że dolar zmierza w stronę pogrążenia, gospodarka będzie musiała przestawić się w stronę eksportu, co nie będzie szokiem łatwym do zniesienia.
Zainwestowałby w opcje sprzedaży T-bond futures i zrobił niezłe pieniądze.
Uznałby, że Monetary Nationalism and International Stability, kosztujący 70 dolarów to sekretny traktat naszych czasów.

Dziś traktat Hayeka kosztuje znacznie więcej (na szczęście Instytut Misesa szykuje wznowienie jego druku, więc efekt podaży powinien wyraźnie zmniejszyć cenę). Azjatyckie banki faktycznie solidnie dewaluowały walutę, a rządowe papiery tracą na wartości (nie jest do końca jasne, co miał na myśli z futures­­). Szczególnie prawdziwe okazały się uwagi o długu, boomie budowlanym i o tym, że dolar będzie musiał zapłacić za to określoną cenę i że prowadzona przez ostatnie lata polityka banku centralnego będzie prowadziła do kryzysu. It’s Hayek’s time again!

Czy można sobie wyobrazić większą ironię losu? – wybitny krytyk danej teorii sugeruje, że jeśli wierzyłby w tę teorię, to dokonałby konkretnych przewidywań, a następnie te przewidywania okazują się poprawne.

Zapomniał tylko dodać, że złoto powinno systematycznie zyskiwać na wartości – ten barbarzyński relikt, znienawidzony przez światowe banki centralne tak bardzo, że uzgodniły plan wyparcia go z rynku. Mimo stosowania zafałszowanych, skandalicznych wręcz, standardów księgowości tylko po to, by w księgach próbować zwiększać ilość faktycznego złota (i obniżać przez to rynkową wartość) złoto ponownie wspięło się do poziomu ośmiuset dolarów za uncję. Póki co ma przed sobą świetlaną przyszłość. Praktycznie przez całą historię ludzkości ten wdzięcznie brzęczący metal był zawsze pieniądzem.

Podsumowanie

Wszelkie imperia upadają, ponieważ prowadzą agresywną politykę zbudowaną na inflacji. Nie sposób pominąć roli inflacji w dziejach Wielkiej Brytanii i Rzymu. Kiedyś nikt nie mógł uwierzyć, że te imperia w końcu upadną. Tylko niektórym wydawało się to nieuniknione. W końcu stało się oczywiste. Ktoś kiedyś powiedział, że każda niewygodna prawda przechodzi trzy okresy. Pierwszy to okres kompletnego ignorowania, drugi okres zaprzeczania, trzeci okres uznawania za oczywistość. Wygląda na to, że jeśli chodzi o prawdę o papierowości dolara, to w chwili obecnej powoli wkraczamy w fazę trzecią. Czym to się skończy, wkrótce się przekonamy.

Artykuł zaczęliśmy od Hazlitta, zatem zakończmy go również jego słuszną uwagą o tym, że żadna inflacja w historii nie osiągnęła nic ponad dewaluacje pieniądza, redystrybucję zysków i strat, dezorganizację produkcji i gospodarczą demoralizację. Tak było zawsze, niezależnie od tego, czy zaczniemy od Rzymu, czy Johna Lawa i jego fałszerskiego schematu. I w podręcznikach do historii dzisiejszy okres będzie kiedyś oceniany zapewne tak samo.

Amerykanie z narodu kredytodawców stali się kredytobiorcami netto. Rząd amerykański beztrosko emitował dług publiczny i sprzedawał go za granicę. Jednocześnie eksportował dolary, niejednokrotnie pomagając sobie agresywną polityką zagraniczną i neokolonializmem. W efekcie Amerykanie pożyli sobie na koszt wszystkich innych krajów, „eksportując inflację”. Stąd wielki deficyt bilansu, który został sfinansowany prasą drukarską. Nadszedł jednak czas zapłaty i znowu jesteśmy w długim okresie – dało o sobie znać podstawowe prawo ekonomii, zgodnie z którym „nie ma darmowych obiadów”. Ktoś jednak teraz będzie musiał zapłacić rachunek. Tylko kto? Już w tej chwili w USA pojawiają się głosy, żeby usztywnić urzędowo ceny mieszkań, albo odsetki od kredytów. Sam Greenspan popiera wprowadzenie polityki fiskalnej, która przerzuciłaby obowiązek spłaty kredytów na budżet państwa. Mises, gdyby żył, znowu by tryumfował – gdy określona polityka ponosi fiasko, rząd natychmiast podejmuje kolejne, równie nieskuteczne próby rozwiązania nabrzmiałych problemów (które spowodują kolejne problemy, a poprzednich nie rozwiążą). Wszystko to dzieje się oczywiście kosztem ogółu społeczeństwa. Jedynie wąska grupa finansistów czerpie korzyści z takiej polityki rządu. Kto wie – jeśli jednym ze sposobów rozwiązania problemów gospodarczych będzie znowu wojna, to być może Stany Zjednoczone zaczną znakować dolary spoza kraju i traktować je jako bezwartościowe (zmniejszenie inflacji poprzez konfiskatę zagranicznego majątku)?

Daleki jestem od chęci szerzenia pesymistycznych wizji. Zwłaszcza że dzisiaj pesymistami są nawet Samuelson czy Krugman, a poza Goldman Sachs mało kto wierzy w to, że dolar przestał tracić na wartości. Nie sztuka być teraz pesymistą prorokiem. Należy jednak mieć świadomość, że sytuacja jest poważna. Niewykluczone, że na poprzedniego prezesa Fed będziemy mówić Alan „Weimar” Greenspan. Może się okazać, że kiedy Bernanke wejdzie do skarbca Fed, nie zastanie tam ani rezerw, ani pracowników, tylko karteczkę z napisem „Ben, nie zapomnij zgasić światła”.

Nie możemy tu pominąć roli pozostałych banków centralnych. Wszystkie bowiem mają tak naprawdę interes w tym, aby bronić dolara, gdyż jego upadek odbiłby się bardzo negatywnie na światowej gospodarce. Partia komunistyczna w Chinach cały czas dzielnie drukowała yuana po to, aby zaniżać jego wartość w stosunku do dolarów (kupowała dolary i inwestowała w dolarowe aktywa, w tym w dług publiczny). Miało to na celu klasyczną merkantylistyczną politykę wspierania eksportowych firm chińskich, w których zasiadają koleżkowie komuniści (czyżby coś jednak było w tym, że marksista musi ostatecznie skończyć jako keynesista?). Niedawno amerykańskie „władze” przypominały medialnymi bańkami o tym jak bardzo los Chin od nich zależy („popatrzcie, możemy ukrócić wasz eksport w każdej chwili – wystarczy, że pokażemy ludziom, że robicie koraliki z pigułek gwałtu”). Chiny dobrze rozumieją, że bankructwo Ameryki jednak nie będzie im na rękę (przynamniej w obecnej sytuacji). W Europie też nie otwarto by szampana. Stąd istnieją bardzo poważne bodźce dla centralnych bankierów do tego, aby się wspierać w sytuacjach kryzysowych i bronić przed upadkiem waluty. Właśnie dlatego powstało UE razem z euro, dlatego stworzono MFW, BŚ, właśnie dlatego USA chcą budować superpaństwo NAFTA z walutą Amero i właśnie dlatego wypowiedziano wojnę złotu, którą póki co banki centralne tak spektakularnie przegrywają.

Najbliższe lata będą decydujące. Okaże się, czy los tonącego jest przesądzony i czy znajdą się chętni do jego ratowania. Jeśli zaś chętnych nie zabraknie, to czy przypadkiem tonący nie pociągnie ze sobą na dno wszystkich tych, którzy udają, że potrafią gotować darmowe obiady.

Jedno jest pewne. Nadchodzi kolejna lekcja zdrowej ekonomii. Pytanie, kto i czego będzie się w stanie z niej nauczyć?

Mateusz Machaj
22 grudnia 2007

***

Tekst pochodzi ze strony Instytutu Misesa

2 thoughts on “Mateusz Machaj „Nadchodzi kolejna lekcja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *