mała inflacja czyli jeszcze cichszy podatek
“No politician ever lost an election by creating inflation”
[żaden polityk nie przegrał jeszcze wyborów przez wzniecanie inflacji]
Richard Nixon
Wow! Dziękuję serdecznie wszystkim Drogim Czytelnikom za tłumne odwiedziny w naszej witrynie i wiele cennych kontrybucji w ostatnich kilku dniach. DwaGrosze biją rekordy popularności a autor nadal nie jest pewien jej przyczyn… Nagły wzrost zainteresowania ekonomią? przecież to nudne! Na dodatek każdą tezę, oraz jej zupełnie przeciwną, można łatwo udowodnić, w razie konieczności – empirycznie! Nie propagujemy też żadnych odkrywczych teorii, a jedynie staramy się przygotować przedpole do bardziej sensownych dyskusji o inwestowaniu, zasadniczym fokusie tego bloga. Polega to głównie na odfiltrowaniu z dostępnej wiedzy pewnej warstwy bullshit i zwyczajowej mowy-trawy, wynikającej głównie z doraźnych potrzeb politycznej poprawności, oraz na sprawdzeniu czy to co pozostaje trzyma się jeszcze kupy. Czyli ekonomia na zdrowy chłopski rozum.
Pójdźmy zatem dzisiaj za ciosem i dokończmy temat inflacyjny z poprzedniego odcinka. Zdefiniowaliśmy tam formalnie inflację jako przyrost “money and credit” (money suppy). Jest rzeczą oczywistą że przedstawiony wcześniej schemat działania fractional banking jest wybitnie inflacyjny. Jest w nim wzrastający komponent “money”, czyli gotówki, i dosłownie eksplodujący komponent “credit”.
Mając monopol na generowanie pieniądza z powietrza banki centralne i ich banki członkowskie korzystają z niego pełną parą. Całkowita “money and credit” wzrasta cały czas, obecnie wynosząc wszędzie w rejonie 16-20% rocznie, przy wzroście GDP w okolicach 2-5%. Jak więc jest możliwe aby oficjalna inflacja była z rzędu pojedyńczych procent i mogła być stale “niska”? Proste – inny przekręt!
Jest to możliwe dzięki kilku rzeczom. Po pierwsze nie cały wzrost “money and credit” musi od razu iść w ceny mleka czy chleba. W zależności od wielu czynników prowadzonej polityki większość z tego pojawia się przede wszystkim w cenach rozmaitych aktywów, wzrost cen których czasem przekształca się w “bańkę”. Teraz zaczyna więc być jasne skąd się biorą hossy na NASDAQ, WIGu, czy też w nieruchomościach, zwłaszcza w sytuacjach gdy czynniki fundamentalne raczej by za nimi nie przemawiały. Na pewno nie na podstawie samego wzrostu zarobków… Jest na to nawet eleganckie określenie – “asset inflation”. Niestety, nie tak popularne jak na to zasługuje. Podważa bowiem mit w który tak chętnie chcemy wierzyć – że jesteśmy “bogatsi” bo mieszkania się zdublowały w cenie w ciągu kilku lat! Gdyby tak było – powtórzmy bez znieczulenia – Zimbabwe byłoby Szwajcarią.
Fig.1 Agregat monetarny M3 w latach 2003-2008. Źródło: www.shadowstats.com
Grafik z Fig.1 powyżej przedstawia tempo wzrostu całkowitej podaży pieniądza (money supply), mierzonej agregatem monetarnym M3 (czerwona linia). Zauważmy że opadający grafik oznacza jedynie mniejsze tempo wzrostu, NIE kontrakcję. Z grafika wynika że tempo wzrostu M3 (USA-US$) gdzieś do połowy 2005 kształtowało się w okolicach 6% rocznie. W marcu 2006 FED zaprzestał jednak publikowania M3 co dobrzy ludzie ze źródła na szczęście rekonstruują dalej– stąd czerwony grafik przechodzi w tym momencie w granatowy.
Teraz wiadomo dlaczego FED zrezygnował z publikacji M3 – bo by ujawnił dramatyczny wzrost tempa przyrostu masy pienieżnej M3. Ciekawe przy tym że wzrost agregatu M2 (który wchodzi w M3 i obejmuje depozyty gotówkowe i generalnie rzeczy które mogą być łatwo w nie zmienione) też rośnie ale znacznie łagodniej i jest nadal publikowany. Czyżby ktoś być może antycypował dwa lata temu obecne problemy z derywatywami /subprime? Tak czy inaczej, wzrost M3 (który obejmuje w sobie M2 plus inne rzeczy) rzędu 16% rocznie jest dość dramatyczny… Złota, dla porównania, przybywa rocznie mniej niż 2%. Czytelnik może wyciagnąć w tym miejscu własne konkluzje…
Drugim faktorem “niskiej” inflacji jest to że przez lata uporczywej propagandy banki centralne wmówiły masom simplistyczną jej definicję jako po prostu “wzrost cen”. Akcentowanie bieżących cen a nie ilości pieniądza który je na dłuższą metę definiuje jest oszustwem podobnym do reklam w których akcentuje się 50% „zniżkę” czegoś nie mówiąc nic o cenie.
Faktem jest że tak naprawdę Modalskiemu na ulicy jakiś wskaźnik M3 czy M33 jednakowo zwisa i powiewa. Z chlebem jest trochę trudniej ale też jak mu podskoczy o 20 gr to raczej ujdzie uwadze, byleby nie za często. A benzyna to cóż, siła wyższa. Modalski wie oczywiście z TV i gazet że to robota OPEC, na którą M3 i banki centralne nie mają żadnego wpływu… Aby go jednak dodatkowo uodpornić i nie denerwować niepokojącymi wieściami ze składu inflacyjnego koszyka dla pewności usuwa się kluczowe komponenty rosnących cen. Raz są nimi dublujące się w cenie nieruchomości, bo do koszyka wchodzą akurat stojące w miejscu czynsze. Innym razem eliminuje się energię czy żywność, bo ich ceny są zbyt “wolatylne”. (które to stwierdzenie samo w sobie jest curiosum a jak często jest powtarzane?). Słowem, wyrzuć rzeczy rosnące w cenie i – voila – nie ma inflacji. Coś trochę jak w tym żarcie o radzieckim uczonym co to wyrywał musze nogi, jedna po drugiej, komenderując aby nadal chodziła. W końcu konkluduje: po wyrwaniu ostatniej nogi mucha traci słuch…
Do masażu wskaźnika inflacji (CPI, poniżej) na wszystkie strony dochodzi również długoletnie manipulowanie ceny złota w dół przez banki centralne, o czym nie raz pisaliśmy już na tym blogu. Cel tej operacji jest prosty – zneutralizować i zaciemnić jedyny obiektywny punkt odniesienia do którego Modalski mógłby zauważony wzrost cen odnieść. Hej, jak się chleb w cenie zdublował ale złoto stoi w miejscu to pewnie tak źle nie jest… pewnie tylko jakiś strajk piekarzy… Łatwiej jest w tej sytuacji powielać bez przerwy oficjalne nonsensy o “łagodnej inflacji” rzędu 1-2% oraz zaciemniać prawdę bzdurami o inflacji “core” czy “bazowej”, podczas gdy podaż pieniądza rośnie wielokrotnie szybciej. Galopującej inflacji nie zauważą jedynie ci którzy nigdzie nie mieszkają, nic nie jedzą i nie zużywają energii. Wszyscy inni raczej powinni.
Fig.2 Inflacja CPI 1980-2008. Linia granatowa-używając recepty z lat 80-tych, linia czerwona-używając obecnej recepty. Źródło: www.shadowstats.com
Powróćmy raz jeszcze do dobrych ludzi z www.shadowstats.com. Grafik z Fig.2 powyżej przedstawia oficjalną inflację (wg definicji wzrostu cen) na poziomie konsumenta, czyli wzrost cen mierzony indeksem CPI (consumer price index). Grafik granatowy przedstawia inflację taką jaka by była gdyby liczyć ją wg. starych recept CPI z lat 80-tych, grafik czerwony przedstawia wartość inflacji podawanej obecnie do wierzenia, po intensywnym masażu CPI przez rządowych speców. Jak widać, mały makijaż czyni czasem cuda. W tym przypadku zrywająca czapkę z głowy 12% inflacja przemienia się w łagodny zefirek inflacji 4 procentowej! Łatwo można tu sobie wyobrazić jakie ma to znaczenie dla państwowych biurokratów – ból w krzyżu jakim jest dla państwa taka na przykład rewaloryzacja emerytur czy innych świadczeń jest przy inflacji 12% i 4% nieporównywalny!
Podane grafiki i rozważania odnoszą się do danych z USA. Nie wykluczone że w konkretnych warunkach polskich to i owo wygląda nieco inaczej, czego jednak zgłębiać na razie nie będziemy. Inflację na przykład mierzy u nas GUS a nie BLS (Bureau of Labor Statistics). Najprawdopodobniej też wrzuca do swojego koszyka rzeczy trochę inne niż BLS. Jak zwykle, chodzi nam tutaj głównie o istotę rzeczy, a nie o szczegóły. Jeżeli jednak ktoś chciałby bronić PL jako oazy finansowego umiarkowania i “niskiej” inflacji to chętnie posłuchamy argumentów…
Okay, podsumujmy ten odcinek nie bawiąc się w polityczno-poprawne ceregiele. Inflacja jest w systemie fiat money i drukowania papierowego pieniądza bez ograniczeń zjawiskiem nieodzownym, planowanym i oczekiwanym. Wbrew ogłupiającej masy retoryce“walki z inflacją” jest ona mile widzianym sprzymierzeńcem rządów. Podobnie bowiem jak gigantyczny podatek eroduje ona majątek właścicieli oszczędności a nagradza dłużników. W tym przede wszystkim państwo któremu znacznie prościej jest spłacić swoje zobowiązania, między innymi odsetki od własnego długu. Rewaloryzaja rent i emerytur? A po co? przecież ceny stoją w miejscu! Tak zwana “walka z inflacją” jest zatem jedynie grą pozorów, obliczoną na wykazanie że bank centralny jest “czujny” i że nie dopuści jedynie może do najbardziej rzucającego się w oczy hiperinflacyjnego zdebazowania krajowej waluty. Inaczej Modalski mógłby się jeszcze wystraszyć i dać posłuch herezjom typu kupna złota… 😉
Doświadczenia ostatnich kilku dekad wskazują że mając monopol drukowania pieniądza z powietrza banki centralne wszędzie reagują na każdy problem zwiększaniem “liquidity”, czyli zwiększania tempa wzrostu podaży pieniądza. W okresach spokojniejszych natomiast to eufemistyczne “drukowanie pieniądza” może być wolniejsze. Zawsze jednak z okładem przewyższa naturalne tempo wzrostu GDP. Historia ostatnich kilku dziesiątków lat to prawie wszędzie uniwersalne pasmo inflacji. Raz mniejszej, raz większej, zawsze “zwalczanej”, nigdy nie zwalczonej.
A o deflacji porozmawiamy następnym razem…
cynik9
9 styczeń 2008 r.
***
Tekst był wcześniej opublikowany na blogu dwagrosze
Zezwolenie na przedruk dotyczy wyłącznie witryny liberalis.pl.
Ogólne zasady przedruku można odnaleźć bezpośrednio na blogu dwagrosze.