Filip Paszko: „USA – impresje prawyborcze”

Za nami Wielki Wtorek, kiedy to do urn wybrali się wyborcy (czy może „prawyborcy”) z 24 Stanów. Dodając, że i wcześniej w kilku stanach odbywały się wstępne głosowania, mamy za sobą półmetek amerykańskich prawyborów. Wszystko to i kilka wpisów nt. prawyborów na Salonie 24, skłoniło mnie to dorzucenia swoich 3 groszy w temacie. Może tekst nie będzie krótki, ani przyjemny w czytaniu, mam jednak nadzieję, że jak ktoś szuka pogłębionej analizy, tutaj ją znajdzie.

Prawybory? A co to?

Najprościej rzecz ujmując prawybory w USA są pierwszym (i chyba kluczowym) elementem elekcyjnym w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych. W wyniku głosowań w poszczególnych stanach, kongresy Demokratów i Republikanów (przez delegatów) nominują swoich kandydatów.

Prawybory jako takie występują w dwóch rodzajach. Pierwszym z nich są primaries i to na nich na razie się skupię. Primaries są bardziej bezpośrednie, co przekłada się na ich popularność (ok. 80% przypadków). W wielu primaries do głosowania potrzebna jest legitymacja partyjna, choć zdarzają się przypadki, gdzie nie ma takich wymagań. Najczęściej głosuje się na konkretnego kandydata, który później stara się o poparcie partii, są jednak stany, gdzie oddaje się głos na delegata, który zgłasza poparcie dla kandydata na prezydenta.

Jeżeli to wydaje się skomplikowane, to jeszcze gorzej jest z drugim rodzajem prawyborów. Caucuses, bo tak się nazywają, rozpoczyna zebranie wszystkich członków partii z danego okręgu (dystryktu). Tam wybierani są przedstawiciele do poszczególnych rejonów, którzy to tworzą reprezentację większego okręgu. Następnie wybierają oni kolejny szczebel w drabinie stanowej. I tak w koło Macieju, czyli aż do wybrania delegatów do wyborów ogólnokrajowych. Cała drabina caucuses ma najczęściej mniej, niż 5 szczebli.

Co ciekawe, nawet sam system prawyborów różni Demokratów i Republikanów. Demokraci są zdecydowanymi zwolennikami systemu proporcjonalnego i właśnie w ten sposób odbywa się większość primaries. U Republikanów znacznie częściej można spotkać system winner takes all. Warto też zauważyć, że skład Demokratów na konwencje różni się od republikańskiego systemu. U Republikanów sprawa jest o tyle prosta, że istnieje tylko jeden rodzaj delegatów stanowych. U Demokratów możemy rozróżnić pledged delegates i unpledged delegates. Czym oni się różnią? Już sama nazwa na to wskazuje: delegaci zobowiązani (pledged) są zobligowani do głosowania na kandydata, wybranego w odpowiednim stanie. Sami delegaci również są wybierani. Z kolei delegaci „luźni” są niezależni i ich głos zależy tylko od własnych sympatii i antypatii. Delegatów niezależnych jest w skali kraju ok. 20%, a składają się na nich członkowie Senatu i Izby Reprezentantów, gubernatorzy i byli prezydenci (oczywiście wszyscy z ramienia demokratów).

Właściwe prawybory rozpoczynają się wraz z otwarciem „okna prawyborczego”, co odbywa się zawsze w pierwszy wtorek lutego. Jest to tzw. Wielki Wtorek (byliśmy tego świadkami trzy dni temu). Tradycyjnie jednak w dwóch stanach prawybory odbywają się wcześniej: są to Iowa (caucuses) i New Hempshire (primary). Tegoroczna kampania prawyborcza jednak jest inaczej zorganizowana. Przed Wielkim Wtorkiem odbyły się jeszcze prawybory w Wyoming (caucuses), Michigan, Nevadzie, Florydzie i Południowej Karolinie (primaries).

Liczba delegatów z poszczególnych stanów jest uzależniona głównie od liczby ludności i popularności kandydatów w innych wyborach. Co jednak ciekawe, Demokraci i Republikanie mają różne ilości delegatów w poszczególnych stanach. Ogólnie można przyjąć, że liczba delegatów republikańskich jest dwukrotnie mniejsza, od liczby Demokratów. Do najobfitszych stanów zaliczyć można Kalifornię (w 2004 roku Demokraci: 444 delegatów, Republikanie: 173), Nowy Jork (kolejno: 284 i 102), Teksas (232 i 138) i Florydę (201 i 112). To tyle istotnych informacji o istocie prawyborów. Przyjrzyjmy się teraz sytuacji obu partii.

Demokraci

Postanowiłem zacząć od spojrzenia w sytuację obozu Demokratów, gdzie kandydatów jest mniej. Poza tym – sytuacja jest sama w sobie dosyć ciekawa. Oglądając polskie media, donoszące o prawyborach, można odnieść wrażenie, że Amerykanie głosują między Barackiem Obama, a Hillary Clinton. Z rzadka można jeszcze usłyszeć, że istnieje ktoś taki, jak McCain. Oczywiście z pominięciem tego, że walka u Republikanów jest dużo bardziej złożona, niż u Demokratów. Ale do tego jeszcze wrócimy. Skupmy się teraz na obozie Demokratów. W zasadzie możemy wyróżnić tutaj dwoje kandydatów, którzy mają szanse na nominację partyjną. Co prawda – o ile mi wiadomo – Hunter, czy Richarson się nie wycofywali, ale stanowią oni tak wąski margines, że nie mają nawet co myśleć o głosie elektorskim. Pominę więc ich w tej analizie i skupię się na Baracku i Hillary.

Zacznijmy może od młodszego kandydata, jakim jest Barack Hussein Obama (jun.). Urodzony w Honolulu na Hawajach 4 sierpnie 1961 roku, obecnie jedyny ciemnoskóry senator. Jego ojciec, Barack Obama senior urodził się w Kenii, matka zaś jest 100%-ową Amerykanką. Nie może przez to się opierać na elektoracie, jako nigger, co z pewnością przysporzyłoby mu sympatyków. Jego kariera polityczna rozwija się dosyć dynamicznie. Już w 1996 roku został wybrany do stanowego senatu Illinois. Co prawda w 2000 roku nie udało mu się zostać członkiem Izby Reprezentantów (w wyborach wewnątrzpartyjnych przegrał z Bobby’m Rush’em, współzałożycielem Czarnych Panter). Z mandatu stanowego senatora zrezygnował w 2004 roku, kiedy został wybrany do Senatu Stanów Zjednoczonych. Od 2007 roku Obama jest przewodniczącym podkomisji ds. europejskich w komisji spraw zagranicznych. Jest to dosyć ważne, biorąc pod uwagę twierdzenie Obamy, jakoby Kanada miała prezydenta.

Co można powiedzieć o politycznych poglądach Obamy? Przede wszystkim jest zadeklarowanym przeciwnikiem wojny w Iraku. Mylny byłby jednak wniosek o tym, jakoby Obama był przeciwnikiem imperialistycznej polityki Stanów Zjednoczonych. Obama nie widzi nic złego w interwencjach, dlatego też popiera międzynarodowe misje. Głosował za USA PATRIOT Act. Jest młody, co paradoksalnie może mu tylko pomóc. Jest zwolennikiem powszechnej i obowiązkowej opieki zdrowotnej (co wprowadzał w swoim stanie jako senator stanowy). Jest zdecydowanie najbardziej na lewo w porównaniu z innymi kandydatami (co i tak w perspektywie Polski ustawia go na takim PeOwskim lewym skrzydle). Uważa, że Bush’owskie obniżki podatków powinny zostać cofnięte. Zamierza też cofnąć przywileje dla potentatów i korporacji. Obama jest przeciwnikiem powiększania deficytu i wzrost wydatków zamierza finansować podnoszeniem podatków.

Obama otrzymał poparcie wielu znanych osobistości, tak aktorów, jak i polityków. Poparła go żona Arnolda Schwarzenegera i John Kerry. Jego sztandarowe hasło to „We can belive In change”. Po Internecie krąży filmik, na którym znani aktorzy śpiewają to hasło (osobiście nie widziałem, opieram się tutaj na doniesieniach prasowych).

Poza Obamą wśród Demokratów jest jeszcze Hillary Rodham Clinton. Była pierwsza dama, urodzona 26 października 1947 roku jest pierwszą w historii kobietą, która została wybrana senatorem ze stanu Nowy Jork z Partii Demokratycznej. Podejrzana o udział w spotkaniach grupy Bliderberg.

Hillary głosowała za interwencją w Iraku (choć później zmieniła poglądy i ostro krytykowała interwencję) i USA PATRIOT Act. Ogólnie rzecz biorąc dosyć centrowa, jeśli chodzi o Demokratów (przynajmniej oficjalnie – podczas kampanii nie przyznaje się do swojej wielkiej troski o środowisko naturalne). Angażuje się (na razie tylko w wywiadach) w walkę z globalnym ociepleniem. Jednak większość Amerykanów dalej jej nie chce poprzeć. Przeciwko niej przemawia fakt, że jest częścią establishmentu, który już aż nazbyt daje się Amerykanom znać. Hillary, cokolwiek by nie mówiła, ma ogromny elektorat negatywny: wg różnych sondaży, ok. 40% Amerykanów zarzeka się, że nie odda na nią głosu. Z drugiej strony… w Polsce też mało kto miał głosować na Prawo i Sprawiedliwość. To jednak wcale nie jest takie pewne, biorąc pod uwagę ostatnich kilkanaście lat w Ameryce. Walka o władzę – można odnieść wrażenie – rozgrywała się między rodziną Bushów i Clintonów. Amerykanie mogą powiedzieć „dość”.

Hillary to pragmatyczna kobieta. Co prawda porażka w Iowa, nieznaczna, ale jednak porażka, mogła jej zepsuć start, ale odbiła sobie w New Hempshire. Niektórym wydaje się, że jej druzgocąca porażka w Południowej Karolinie (gdzie uzyskała 27% głosów, przy 55% Obamy) pozbawiła ją najmniejszych szans na nominację, jednak nie jest to prawdą. Trzeba wziąć pod uwagę, że Południowa Karolina to stan, gdzie zdecydowaną większość stanowią Murzyni. Oni, co było jasne, nie głosowali na Hillary. Tutaj ukazała swój pragmatyzm – na te prawybory nawet nie pojechała, tylko wysłała męża (który ze swojego zadania – zepsucia wizerunku żony – wywiązał się znakomicie). Wszystko to miało spowodować mobilizację jej elektoratu i uśpienie wyborców Obamy przed decydującą bitwą. I, jak się okazało, miała rację, co ukazało wyraźne zwycięstwo na Florydzie (29.01).

img104/2758/usastatespopulationdensqh0.png
kliknij na mapkę, by powiększyć.

Co prawda Obama wygrał w dwóch stanach więcej, jednak to na korzyść Hillary przemawiają stany z największą liczbą delegatów (Nowy Jork, Kalifornia i Floryda).

Na koniec warto dodać, że Hillary dysponuje na razie ok. 1000 głosów delegatów, przy ok. 100 mniej Obamy. Mimo wszystko sytuacja nie jest wcale klarowna (do nominacji potrzeba ok. 2200 głosów delegatów).

Republikanie

U Republikanów sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana. Wycofał się już Giuliani, wycofał Thompson. Mimo to uważam, że warto im poświęcić chwilkę (a przynajmniej Rudy’emu). Na początku jednak powiem, że sytuacja wcale nie jest tak klarowna, jak próbują to przedstawić media. Co prawda McCain zdobył poparcie Rudy’ego i Arnie’go, wcale jednak to nie oznacza, że zwycięstwo ma w kieszeni. Do bardziej szczegółowego opisania szans poszczególnych kandydatów przejdę później, teraz tylko zasygnalizuję, że prawdopodobnym jest, że wyrośnie mu spory rywal.

Przejdźmy jednak do Rudolph’a Giuliani’ego. Ten były burmistrz Nowego Jorku urodził się 28 maja 1944 roku. Sławny się zrobił po 11.09. Warto jednak pamiętać, że wszystkie jego reformy w rzeczywistości są autorstwa pana Williama Brattona, które sobie Rudy bezczelnie przywłaszczył. Nie chce sobie jednak przywłaszczyć wielu afer, które za jego kadencji były dosyć częste.

Mówi się o nim „republikanin tylko z nazwy”, a to w związku z jego poglądami na wiele spraw obyczajowych, typu aborcja, czy rozwody. Popiera politykę Busha, chce zwiększenia wydatków na wojsko i większej aktywności militarnej Stanów Zjednoczonych. Był zwolennikiem „szarpnięcia cuglami”, jak byśmy to ocenili po polsku. Popiera zwiększenie praw policji, USA PATRIOT Act i inne. Dzieli świat na czarny i biały. Muzułmanów uważa za wrogów, których trzeba zwalczać i powstrzymać (co w związku z jego poglądami dot. aktywności militarnej nie wróży najlepiej). Wycofał się i poparł Mccain. Powszechnie uważa się, że to słabe wyniki skłoniły go do wycofania się, ale chyba większy wpływ na tę decyzję miały słabe finanse wyborcze.

W każdym razie poparł Johna McCain. Republikański senator z Arizony przyszedł na świat 29 sierpnie 1936 roku. Zdecydowany zwolennik polityki Busha. Popiera wypady militarne do Iraku, jest zwolennikiem agresji na Iran. Wielki militarysta, co jest poniekąd usprawiedliwione jego wietnamską przeszłością. Weteran wojny w Wietnamie, został odznaczony. Jako ranny mógł Wietnam opuścić przedwcześnie (głównie ze względu na konotacje rodzinne), jednak postanowił zostać razem z resztą. Na potwierdzenie jego nastawienia militarnego można przytoczyć twierdzenie o tym, że „jak będzie trzeba, to USA będą siedzieć w Iraku nawet 100 lat”. Był zwolennikiem dosłania kontyngentu do Iraku, czym wybijał się ponad innych. Jest zwolennikiem cięcia podatków, jednak jego militarystyczne nastawienie budzi obawy, że wydatki będzie finansował deficytem i rosnącą inflacją.

Wszystkie jego poglądy każą się spodziewać, że – jeśli wygra – zostanie drugim Bush’em. Dziwi więc wielkie poparcie dla niego, biorąc pod uwagę poparcie dla Bush’a, rysujące się w granicach 30%. Jest jednak jedna sprawa, która powoduje, że jego szanse maleją – jest najstarszym kandydatem i może okazać się najstarszym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych. Warto zwrócić uwagę na to, że uważa Putina za prezydenta Niemiec.

Mitt Romney jest kolejnym kandydatem, na którego warto zwrócić uwagę. Urodzony 12 marca 1947 roku pochodzi z Michigan, ale politykiem został ze stanu Massachusetts. Mitt jest mormonem. Mimo, że Massachusetts jest jednym z najbardziej demokratycznym stanem, jako jego gubernator postulował wprowadzenie tam kary śmierci. Pomysł jednak nie przeszedł: skrytykowali go zarówno Demokraci, jak i część Republikanów. Najbogatszy z kandydatów, z majątkiem wycenianym na ponad 200 mln. $ (a przy okazji strasznie zadłużony). Z sukcesem zorganizował zimowe Igrzyska Olimpijskie w Salt Lake City, co było dobrą trampoliną dla kariery politycznej.

Jego poglądy nie dają się łatwo sklasyfikować. Z jednej strony popiera karę śmierci, z drugiej – jest zwolennikiem powszechnego i obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego. Nie wypowiada się zbyt wyraziście na tematy gospodarcze, odkładając ją na dalszy plan. W ogóle jest dosyć „mętny” i unika jednoznacznych odpowiedzi. Nawet w temacie militarnym ciężko jest określić jego poglądy: sprawy rozstrzygania o wojnie i pokoju chce konsultować z prawnikami. Wcale nie najlepiej stoi z kasą na kampanię, ale może to nadrabiać prywatnymi środkami, więc ciężko liczyć, że się wycofa. Tym bardziej, że w Wielki Wtorek wygrał w paru stanach i ma dosyć duże poparcie. Do jego wad należy przynależność do establishmentu.

Innym kandydatem jest Mike Huckabee. Urodzony 24 sierpnia 1955 roku w Hope (jak Bill Clinton). Jest byłym gubernatorem Arizony. Jest baptystą. Wygrał w Iowa, gdzie większość społeczeństwa to religijni farmerzy. Z czarnego konia jego notowania wzrosły i wygrał w kilku stanach. Ma dosyć miękkie stanowisko wobec imigrantów. Przeciwnik powiększania deficytu, co może być zaletą. Warto na to jednak spojrzeć, biorąc pod uwagę jego poglądy na temat podatków, których nie zamierza obniżać. Może mieć wiele zalet czysto „ludzkich”: zabawny, „fajny”. Zdecydowany i całkowity przeciwnik aborcji. Ostatnimi czasy odcina się od Busha i jego polityki (co może mu pomóc w niektórych stanach). Jest zdecydowanie mniejszym militarystą od Mccain’a, czy Giuliani’ego.

Ostatnim kandydatem, a przy okazji zupełnie pomijanym w mediach jest Ron Paul, urodzony 20 sierpnia 1935 roku. Antyimperialista – konsekwentny przeciwnik wojny w Iraku i Afganistanie. Jest zaciekłym konstytucjonalistą – sprzeciwia się jakiemukolwiek rozrostowi aparatu władzy. Nadwyżki (to, czego nie wyda) z pensji senatora konsekwentnie zwraca do Skarbu Państwa. Nie korzysta z przywilejów władzy. Bardzo stabilny w poglądach, domaga się redukcji instytucji rządowych do minimum. Paul jest minarchistą i aż dziw, że startuje z ramienia Republikanów. Domaga się wycofania Ameryki z wielu ponadnarodowych struktur, co może trącać izolacjonizmem. Chce zlikwidować deficyt, ciąć wydatki, obniżać i likwidować podatki. I ma na to szczegółowy i realny pomysł. Niebezpieczny dla mainstreamu, więc konsekwentnie pomijany w jakichkolwiek wzmiankach. Nawet w Ameryce się go cenzuruje. Chce powrócić do standardu złota. Zdecydowanie najlepiej zorientowany na gospodarkę kandydat – a przy okazji najlepiej się na niej znający. Czasem wydaje się dosyć prostolinijny: głównie poprzez szczerość – zawsze mówi to, co myśli. Robi to prosto i zwięźle. Nie miesza, nie plącze się. I pomyśleć, że to są jego wady. Polityka nie jest zajęciem dla idealistów, a do takich Paul z pewnością się zalicza. Przez swoje poglądy odpadł już w przedbiegach. Ale notorycznie zdobywa poparcie i kolejne głosy delegatów. Ma duże poparcie społeczne, o czym świadczy ilość wpłat na jego fundusz wyborczy (19.5 mln.$ od osób prywatnych, które mogą wpłacać max 200$ jednorazowo – przy 6.5 mln.$ McCain’a…). Zdecydowanie mój faworyt. Pisać o nim mógłbym osobną notkę, a teraz ograniczę się do tego. W zasadzie ciekawie napisał o nim Qatryk.
img255/6241/republikaniemu0.png

kliknij na mapkę, by powiększyć.
Jak widać na mapce walka powinna rozstrzygnąć się między McCain’em i Romney’em. Co prawda McCain wygrał na Florydzie, w Kalifornii i Nowym Jorku (dzięki czemu może już teraz liczyć na ok. 650 delegatów, przy 1200 niezbędnych do nominacji). Warto jednak zauważyć, że niecałe 250 delegatów ma już Romney, a 200 Huckabee. Gdy doda się do tego jeszcze ok. 45 delegatów Paula, może wyjść z tego ciekawa walka. Oczywiście przy założeniu, że ostatnia dwójka się wycofa i odda poparcie Romney’owi.

W zasadzie wszystko powinno rozstrzygnąć się 20 lutego, kiedy to blisko 20 stanów urządza prawybory u siebie. Szykuje się ciekawy luty.
_____________________________

Tekst był pisany wczoraj, więc należy się drobne uaktualnienie. Otóż z wyścigu do fotela prezydenckiego wycofał się Mitt Romney. W uzasadnieniu swojej decyzji stwierdził, że „nienawidzi przegrywać” i „kocha Amerykę”. Przyznam, że troszkę zbiła mnie z tropu ta decyzja – wydawało mi się, że troje kandydatów może połączyć siły i stanowić pewną przeciwwagę dla McCain’a. Sądziłem, że nadaje się do tego Romney, który miał spore poparcie społeczne. Ale Romney’a już nie ma. Więc chyba McCain nie ma już konkurencji.

A jakie są wasze typy na przyszłość?

Filip Paszko
8 luty 2008 r.

***

Tekst został wcześniej opublikowany na blogu smootny-clown

2 thoughts on “Filip Paszko: „USA – impresje prawyborcze”

  1. Najfajniej by było, jakby zrezygnował jeszcze Huckabee. Wtedy Paul byłby jedyną przeciwwagą dla McCaina i może dałoby się coś ugrać, a przynajmniej zdobyć rozgłos jako główny i to mający szanse oponent. Poza tym jak mają głosować delegaci, których kandydat zrezygnował?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *