Na bielejącym szkielecie żywcem pożeranej przez różnorakie szkodniki Europy, pojawił się w końcu strzęp dobrych wiadomości. Unia Europejska wycofała się z planu wprowadzenia prawa „zakazującego dyskryminacji homoseksualistów”, jak czytamy na internetowej stronie „Wprost” .
Ulga to niewielka, zwłaszcza że dyrektywa unijna 2000/78/WE z dnia 27 listopada 2000 r. obowiązuje nadal, cały czas krępując ręce pracodawcom. Głośno i wyraźnie trzeba bowiem powiedzieć, że problemem podstawowym w dzisiejszej debacie o homoseksualizmie i pokrewnych odstępstwach od normy jest nie uwolnienie mniejszości, ale zniewolenie większości tego, co nazywamy społeczeństwem.
Pogrobowcy wielkiej rewolucji antyfrancuskiej powołują się cały czas na hasła widniejące na sztandarach tejże, mając nadzieję na utrwalenie w powszechnej świadomości ich całkowitej zgodności. Tymczasem sprawa przedstawia się zupełnie odwrotnie.
Pomijamy już stojące na samym końcu „braterstwo”, które jest hasłem w tym wypadku nic nieznaczącym. Problem polega na całkowitej sprzeczności wolności z równością, jeżeli definicję tej pierwszej ustalimy na drodze logicznego rozumowania. A taka, wbrew zamierzeniom „nowoczesnych liberałów”, jest tylko jedna, określana zazwyczaj mianem „negatywnej”.
Twórca omawianej definicji a zarazem prekursor klasycznego liberalizmu, John Locke, wychodził od aksjomatu samoposiadania, to znaczy prawa każdego człowieka do własnego ciała i jego „przedłużeń”, stanowionych przez wytwory jego pracy. Właściwe brzmienie nadał jej natomiast Fryderyk August von Hayek, określając ją po prostu jako brak przymusu – niewolnictwa.
Na mocy tej definicji, każda ingerencja w decyzje prywatnego właściciela jest jego zniewoleniem, niezależnie od tego, jak bardzo trudzili by się zwolennicy tzw. „wolności pozytywnej” w uzasadnianiu jego zbawiennych dla ludzkości skutków. Wystarczy, że łamie się wolność jednej osoby w oparciu o aksjomat samoposiadania (self-ownership), przeciwna koncepcja wolności traci swoją ważność.
Przepisy zakazujące „dyskryminacji” ze względu na cokolwiek nie tylko zatem nie „dają wolności dyskryminowanym”, ale przeczą wolności „dyskryminujących”. Dając ogłoszenie o pracę, w którym zaznaczam, że nie życzę sobie zatrudniania osób preferujących nienaturalne praktyki seksualne, flanelowe koszule, słomkowe kapelusze i perfumy firmy X, w żaden sposób nie przyczyniam się do zmiany istniejącego obszaru wolności dla tych osób.
Kiedy natomiast ktoś postanowi, że czegoś takiego w ogłoszeniu zawrzeć nie mogę, to tym samym łamie on moją wolność – nie mogę kierować się w swoim działaniu przesłankami, jakie uznaję za stosowne. Mogę mieć głębokie przeświadczenie, że osoby lubujące się w słomkowych kapeluszach pracują dużo mniej wydajnie od innych i jest moim prawem żywić takie przekonanie. Mało tego, noszenie słomkowych kapeluszy może mnie po prostu razić estetycznie, wobec czego mam prawo nie dopuszczać do sytuacji dla mnie dyskomfortowych pod względem estetycznym.
Zupełnie analogicznie jest z kwestią homoseksualizmu, do oceny moralnej, estetycznej – jakiejkolwiek – zabrania mi się prawa. W imię równości rzecz jasna, choć pojęcie równości jest tutaj podobnie niejasne. Ludzie są równi pod tym względem, że wszystkich bez wyjątku czeka śmierć. Pod żadnym innym. Warto o tym pamiętać zwłaszcza wówczas, kiedy media zaczną z okazji zbliżających się w Krakowie dni perwersji wszelakich tworzyć zwyczajową propagandę na rzecz „uciśnionych”.
Olgierd A. Sroczyński
23.04.2008
***
Tekst został wcześniej opublikowane na blogu autora
A ja jednak twierdzę, że powinniśmy się zająć poważnymi sprawami, zamiast rozpaczać nad pajacami z tabliczką „stop pedałowaniu”.
Prowadź zatem mistrzu w stronę spraw poważnych.