Swego czasu, również na tym blogu, pisałem o inflacji. Nie wiedzieć czemu, teraz postanowiłem wrócić do tego tematu. Może dlatego, że wtedy ująłem pewien specyficzny aspekt zjawiska, a może dlatego, że codziennie widzę w brukowcach tytuły typu: „Ropa bije kolejne rekordy. Wraca inflacja”, czy: „Wzrost emerytur dopiero za rok, inflacja szaleje już teraz”. Jakkolwiek by nie było, uważam, że warto skupić się na inflacji raz jeszcze, tym razem bardziej całościowo (aczkolwiek nie zupełnie naukowo i z pominięciem wielu aspektów, czego wymaga wpis internetowy).
Inflacja zjawiskiem cenowym
Potocznie inflację utożsamia się ze wzrostem cen dóbr. Tak zresztą inflację ujmuje Główny Urząd Statystyczny. Powiem szczerze, że nijak nie przekonuje mnie taki pogląd. Może wynika to z jego wewnętrznej sprzeczności? Skąd bowiem ludzie biorą pieniądze na zakup coraz droższych towarów i usług? Skoro drożeją wszystkie towary, jedynym sposobem na to (w myśl takiej teorii inflacji) jest oszczędzanie w zakupach innych towarów i usług. Jednak teoria ekonomiczna uczy nas, że spadek popytu na dany towar powoduje w konsekwencji spadek jego ceny. A jednak skądś ludzie biorą te pieniądze na pokrycie coraz to większych wydatków.
Ktoś może mi zarzucić, że inflacja niekoniecznie oznacza wzrost wszystkich dóbr. Ale skoro zatem tak jest, oznacza to również, że dopuszczamy współistnienie zarówno inflacji, jak i deflacji.
Przyjmijmy jednak, że inflacja jest zjawiskiem cenowym, a ludzie jakimś cudem kupują tyle samo droższych towarów, posiadając niezmienione zasoby gotówki. Zróbmy więc krok w tył i poszukajmy przyczyn wzrostu cen. Zasadniczo istnieje kilka jego powodów. Od wzrostu popytu, aż po wzrost cen dóbr wyższego rzędu. Jeśli za przyczynę inflacji uznamy wzrost popytu na towary, to powracamy do pytania, skąd ludzie mają pieniądze na zakup większej ilości dóbr? Lub inaczej: dlaczego wzrost cen odbywa się tylko o pewien procent, a nie o dwukrotnie większy? Co stoi na przeszkodzie? I dlaczego w ślad za rosnącym popytem, nie idzie rosnąca podaż? Możemy też stwierdzić, że przyczyną wzrostu cen jest chciwość przedsiębiorców. Ale w takim razie powstaje pytanie, czemu przedsiębiorcy mogą sobie pozwolić na podwyżkę jedynie o pewien procent, a nie o większy? Jeśli za wzrost cen winimy związki zawodowe, które domagają się coraz to wyższych podwyżek, pada pytanie takie samo, jak przy chciwości przedsiębiorców.
I jak to jest, że w XIX wieku ceny spadały, a teraz rosną? Czy wcześniej przedsiębiorcy byli mniej chciwi, niż obecnie? Konia z rzędem temu, kto posiada jakieś dane na ten temat!
Zasadniczo rzecz ujmując możemy stwierdzić, że spadek cen jest naturalnym dla rozwoju gospodarczego. Przyczyną tego może być choćby rozwój technologiczny. W Stanach Zjednoczonych w XIX wieku ceny spadały. Spadały też w dwudziestoleciu międzywojennym. Ceny rosną dopiero od drugiej wojny światowej. Dlaczego? Czyli: co sprawia, że ceny mogą rosnąć? I czym w ogóle jest cena? Najkrócej rzecz ujmując, cena to ilość pieniędzy, jaką kupujący płaci za dany towar. Cena rynkowa jest ceną „równowagi”, między stronami (kupującym i sprzedającym). Jeśli zwiększy się ilość danego towaru, to skutkiem tego będzie niższa cena. Jeżeli wzrośnie ilość gotówki w portfelach konsumentów – cena wzrośnie.
To ostatnie zdanie jest kluczowe dla dalszej analizy.
Inflacja zjawiskiem monetarnym
W gospodarce rynkowej, która się rozwija naturalną koleją rzeczy jest wzrost produkcji. Wiąże się to na przykład z rozwojem technologicznym, który pozwala usprawnić produkcję, zwiększając ją, lub po prostu obniżając koszty. To wszystko powoduje spadek cen. A skoro tak jest, to powstaje pytanie, co powoduje, że w rozwijającej się gospodarce ceny rosną? Jak już powiedzieliśmy, cena zależy od stosunku popytu do podaży. Gdy rośnie podaż, cena spada, gdy rośnie popyt, cena rośnie. Co jednak się takiego dzieje, że 1) rośnie podaż i 2) rosną ceny? Jedyną rozsądną odpowiedzą na to pytanie musi być odpowiedź: popyt rośnie w tempie szybszym, niż podaż. I tak też się dzieje (tutaj dokonuję dużego uproszczenia, pomijając wzrosty cen ropy i ich wpływ na ceny dóbr na rynkach światowych; mam nadzieję, że wybaczycie). Musimy sobie zdać sprawę, że wysokość ceny jest odwrotnie proporcjonalna do podaży towaru i wprost proporcjonalna do popytu na ten towar. Popyt wzrasta wtedy, gdy człowiek dysponuje „ponadplanową” gotówką, którą może przeznaczyć na zaspokojenie swoich potrzeb.
I tak oto dochodzimy do kluczowego momentu w naszej analizie – podaży pieniądza. Przyczyną wzrostu cen jest wzrost popytu, przyczyną wzrostu popytu jest wzrost podaży pieniądza. Ergo? Przyczyną wzrostu cen jest wzrost podaży pieniądza. I tutaj powinniśmy uściślić sprawę, przypomnieniem, że w XIX wieku podaż pieniądza również rosła, jednak wzrost produkcji zupełnie niwelował jej skutki, stąd możemy mówić, że w XIX wieku ceny realne spadały.
Jeśli dalej jednak upieramy się, że przyczyna inflacji (rozumianej tutaj potocznie, jako wzrost cen) leży po stronie podaży, musimy też przyznać, że ilość towarów na rynku musiałaby systematycznie maleć. Dzieje się tymczasem odwrotnie. I stąd właśnie wyprowadzamy twierdzenie, że przyczyn wzrostu cen musimy szukać po stronie popytu. Na popyt z kolei, jak już zauważyliśmy, decydujący wpływ ma podaż pieniądza. I to jest właśnie inflacja. Dopiero jej skutkiem jest wzrost cen.
Pozostaje nam jeszcze do rozwiązania kwestia odpowiedzialności. Kto jest odpowiedzialny za wywoływanie inflacji, czyli innymi słowy: kto kontroluje podaż pieniądza? Oczywiście sprawa powinna być tutaj oczywista. Podaż pieniądza „kontroluje” rząd, pod postacią banku centralnego. Ma on wyłączność na produkowanie „uniwersalnych środków płatniczych”. To rząd należy winić za stały wzrost cen. Pozostaje nam jeszcze sprawa tego, w jaki sposób bank centralny tego dokonuje. Drukowanie bilonów i wybijanie monet nie jest bowiem głównym zadaniem. Zdecydowanie bardziej wyrafinowanym mechanizmem jest stosowany system rezerw cząstkowych.
Rezerwy cząstkowe
By system ten działał skutecznie, niezbędnym było ustanowienie waluty papierowej, na miejsce walut opartych na towarze (złoto, srebro, etc…). Ten „prawny środek płatniczy” służył następnie do budowania piramidy z pieniędzy wirtualnych.
Sprawa po krótce wygląda tak, że wkładając pieniądze do banku, mamy gwarancję wypłaty gotówki na żądanie. Wymagałoby to od banku, by zachowywał wszystkie nasze pieniądze w jakimś sejfie i czekał, aż my sobie zechcemy je odebrać. Sęk jednak w tym, że bank tych pieniędzy nie przechowuje. Istnieje pewna obowiązkowa rezerwa, którą bank musi zachowywać, tak od wszelkiego złego. W Polsce, o ile mnie pamięć nie myli, jest to 5%. Oznacza to, że wkładając do banku 1000 złotych, mamy gwarancję, że bank je nam wypłaci, kiedy tylko będziemy chcieli, chociaż rezerwa, którą musi trzymać wynosi 50 złotych. Resztę bank „inwestuje”. By ująć rzecz prościej: wkładamy do banku 1000 złotych, bank następnie inwestuje 950 zł, jednocześnie gwarantując nam, że jak tylko będziemy chcieli, on nam odda całą sumę.
Dokonajmy w tym miejscu pewnego wyjaśnienia. Wszystkie banki komercyjne podlegają bankowi centralnemu, którego funkcję w Polsce sprawuje Narodowy Bank Polski. W oparciu o rezerwy banków komercyjnych NBP ustala całkowite rezerwy. Następnie w oparciu o całość tych rezerw banki komercyjne tworzą piramidę, poprzez pomnożenie tychże w stosunku 20:1. Jeśli rezerwy NBP wzrosną i 10 miliardów złotych, to banki zwiększają podaż pieniądza o 200 miliardów. Dodajmy tutaj, że pod nazwą pieniądza rozumiemy nie tylko wybite monety i wydrukowane bilony, ale również depozyty na żądanie. Dopiero to wszystko tworzy całkowitą podaż pieniądza i oznaczane jest w statystykach bankowych mianem M3. Dlaczego bankom uchodzi to na sucho? Gdyby tylko popadły w tarapaty, bank centralny natychmiast ruszyłby im z pomocą. One dają gwarancję wypłacalności klientom, natomiast im taką gwarancję daje bank centralny. A skąd on ją bierze? Z maszyn drukarskich.
A w jaki sposób bank centralny może zwiększyć swoje rezerwy, a zarazem całkowitą podaż pieniądza? Najczęściej stosowaną metodą są zakupy na otwartym rynku. Zasadniczo polega to na tym, że NBP kupuje aktywa na określoną sumę, dajmy na to 100 milionów. Jakaś firma zyskuje od NBP czek na 100 mln. złotych. Następnie ta firma deponuje swój czek w banku, dzięki czemu rezerwy banków w NBP wzrosły o 100 milionów złotych. Tym samym wzrosła podaż pieniądza o 100 milionów. Pozostaje do rozwiązania zagadka, skąd bank centralny miał te 100 milionów? Otóż, co jest najśmieszniejsze, a zarazem najbardziej przerażające – on ich nie miał. Po prostu wystawił czek na samego siebie. [analogiczna sytuacja, tylko na mniejszą skalę, by łatwiej było zrozumieć: rząd mówi Kowalskiemu, że będzie on miał monopol na druk banknotów. Kowalski więc może wystawiać na siebie czeki w ilości, jakiej tylko zapragnie. Tymi czekami płaci za wszystkie transakcje. Ci, którzy otrzymali czek od Kowalskiego, zdeponowali go w swoim banku. Bank zwiększa więc swoje rezerwy u Kowalskiego na wysokość czeków. Dopiero, gdy właściciele czeków upomną się o swoje pieniądze, Kowalski musi uruchomić maszynę drukarską. Ale nic nie szkodzi, jemu nic się nie stanie. A na dodatek wydał „pieniądze” przed wzrostem cen…].
Ale największy przekręt dopiero się zaczyna. Bank komercyjny powiększa swoje rezerwy w NBP o 100 milionów. I na tej podstawie banki komercyjne zwiększają całkowitą podaż pieniądza o 2 miliardy złotych.
Tak oto działa mechanizm inflacji. Nieustannie zwiększana podaż pieniądza, zarówno wirtualnego, jak i rzeczywistego, nie dość, że powoduje wzrost cen, to na dodatek prowadzi do kryzysów gospodarczych, zwanych cyklami koniunkturalnymi. Ale to już temat na inny wpis.
Filip Paszko
04.06.2007 r.
***
Tekst został wcześniej opublikowany na blogu autora
Warto jeszcze było zaznaczyć że badanie inflacji jako takiej jest wielce trudne, bo wiąże sie zazwyczaj z preferencyjnie wybieranym koszykiem dóbr z których mierzy się poziom cen.
Bardzo „dobrą” strategią Greenspana było np. wyłączenie ropy z koszyka i produktów, których cena zbyt dynamicznie rosła 🙂
A o tym Greenspanie to nie słyszałem:D
Co do metod badania inflacji to zgoda, z zastrzeżeniem, że w Polsce koszyk dóbr to ok. 2 tys. produktów. Co nie zmienia faktu ułomności tegoż.
A mógłby mi ktoś wytłumaczyć po co bankowi centralnemu rezerwy skoro może sobie nadrukować? Ogólnie biorąc nie rozumiem paragrafu 3-ciego od końca. Czy ktoś mógłby mnie prostaczkowi wyjaśnić te operacje na otwartym rynku?
Cóż, tego to ci nie wyjaśnię perfekcyjnie, ale może jak się pokaże Jędrzej, albo inny ktoś, co to z ekonomią jest na ty.
Ja akurat zwracałbym uwagę na to, że bank centralny nie tworzy rachunków indywidualnych; tym zajmują się tylko banki komercyjne. Bank Centralny jest niejako bankiem banków. On zabezpiecza je przed upadkiem.
Gdyby banki nie miały rezerw, byłyby kompletnie niewypłacalne. Bilony drukuje tylko bank centralny i nie jest to jak powiedzenie „stół bez nóg”. Jednak czynnik czasu ma niebagatelne znaczenie.
OK, dzięki za zwrócenie uwagi na możliwe opóźnienia – faktycznie jakąś tam rezerwę wypadałoby NBP mieć by nie było chwilowego braku pieniądza. Co do tego że bank centralny jest „bankiem banków” to było dla mnie jasne. Pozostaje kwestia tych operacji na otwartym rynku. Dzięki.
Ja do części 1 dodam od siebie wzrost ilości dóbr substytutów, które odciągają część popytu od innych dóbr im podobnych (subiektywna ocena każdego człowieka które dobra są podobne) powodując spadek cen tamtych dób. Więc nawet przy założeniu, iż ludzie maja wiecej kasy wiec rosnie popyt jest nie do konca prawdziew gdyz rosnie podaż (nie ma popytu bez podaży) i rosnie ilośc dóbr na rynku.
Rozważania o potrzebie zabrania zabawek bankowi centralnego czytuję czasami. Chodzi o 100% rezerwę na złożone depozyty. Są lepiej lub gorzej uzasadnione, ale uznanie forumowiczów posiadają. Nie czytałem do tej pory rozważań na temat zmian negatywnych jakie w gospodarce takie zmiany wprowadziłyby.
Jeśli bank musiałby na każdy depozyt utrzymywać 100% rezerwę, to nie będzie mu się opłacało tych depozytów przyjmować, bo nie tylko na nich nie zarobi ale jeszcze straci. Deponentów, którzy zechcą złożyć nieoprocentowany depozyt w banku będzie bardzo niewielu.
Możliwości kredytowe banku zmaleją do wysokości kapitałów, czyli o 90%.
Takie zmniejszenie ilości pieniądza w obiegu spowoduje kolosalne zmiany.
Wzrośnie niebotycznie koszt kredytu, przez co wyhamuje gospodarka kolosalnie, bo o 90% zmniejszą się inwestycje.
Deponenci w większości swe rezerwy schowają w skarpecie, co o tyle w początkowym okresie nie będzie przykre że będziemy mieli do czynienia z deflacją.
Wszystko złoży się na olbrzymią recesję, co najmniej taką jak podczas kryzysu w USA w latach 30 tych, kiedy zmniejszenie podaży pieniądza było zaledwie kilkuprocentowe. Dochód narodowy spadł o 75%.
I co dale z tą 100% rezerwą?
1. Kryzysy miały miejsce w historii w czasach, gdy obowiązywały inne systemy monetarne od obecnego. Obecny system jest odpowiedzią na powstałe ówcześnie kryzysy, zatem nie wiązałbym genezy cyklów koniunkturalnych z obecnym systemem. Cykle koniunkturalne są naturalnym zjawiskiem. Popyt nakręca podaż i w pewnym granicznym momencie popyt się załamuje. Na skutek załamania popytu bankrutują przedsiębiorstwa, bo nie mogą odzyskać zainwestowanych pieniędzy. Głębokość i częstość występowania kryzysów zależy od systemu monetarnego ale nie fakt ich występowania.
2. Inflacja w dobie kryzysu – ciekawe… 🙂 Ograniczenie produkcji i spadek zatrudnienia powinny spowodować zmniejszenie popytu, a co za tym idzie spadek cen, a dalej spadek produkcji i tak do pewnego krytycznego momentu… (zwykły naturalny cykl). Mamy jednak tzw. politykę antycykliczną, której celem jest utrzymanie pewnego poziomu produkcji i zatrudnienia ale kosztem jest inflacja na skutek zwiększonej podaży pieniądza. Problemem nie jest zakup obligacji przedsiębiorstw ale zakup obligacji rządowych, bo to oznacza zadłużenie społeczeństw i odłożenie problemu na później, co jednak wróci jak bumerang ze zdwojoną siłą nie w tym, to w następnym pokoleniu.