Jan M. Fijor ”Fabryka cukierków”

Przy remoncie wiaduktu na warszawskiej Woli, na 21 snujących się po placu budowy robotników, pracuje jeden, reszta pali lub dyskutuje o sporcie. Nie krępuje ich nawet rosnąca kolejka samochodów usiłujących minąć remontowany odcinek. Mój listonosz dostarcza listy raz w tygodniu, albo i rzadziej, a mimo to nie zawahał się pójść na strajk. Po latach odreagowywania instynktów z epoki prl, chamstwo i arogancja wracają do polskich przedsiębiorstw i instytucji. Spada morale i dyscyplina pracy w budownictwie, na poczcie, w służbie zdrowia, a nawet w szkolnictwie i handlu. W efekcie spada wydajność pracy. To są skutki istnienia prawa pracy, ignorującego interes pracodawcy, a zwłaszcza irracjonalnych regulacji państwowych w dziedzinie zatrudnienia. Ich rezultatem jest m.in. wzrost kosztów pracy i drożyzna. Politycy w trosce o reelekcję strzelają nam znowu w stopy.

Król jest nagi?

Mamy ponad 11 procent rejestrowanych bezrobotnych. Ludzie ci rzekomo nie mogą znaleźć pracy. Gros z nich to pracownicy pozbawieniu kwalifikacji, lub mający kwalifikacje w dziedzinach, na które nie ma popytu. Urzędy pracy alarmują: mimo rosnących nakładów na szkolenie w poszukiwanym zawodzie, mimo licznych kursów kwalifikacyjnych, liczba zarejestrowanych bezrobotnych nie spada. Co więcej ilość ofert pracy w zawodach, w których bezrobotni przeszli przeszkolenie, a równocześnie gwarantujących minimum 1700 zł miesięcznie netto, przewyższa ilość zarejestrowanych bezrobotnych.
A więc nie ma ludzi do pracy. I to nie tylko pracowników wykwalifikowanych. Brakuje również pracowników do wykonywania najprostszych czynności, a jednocześnie zasiłkom w różnej formie podlega blisko 1 milion Polaków. Taka sytuacja powoduje spadek dyscypliny i wydajności pracy, a także wymusza na pracodawcach konieczność wzrostu płac, za co płacimy wszyscy. Nie mówiąc o tym, ile kosztuje podatnika.
Paradoks? Skądże znowu! Pracowników brak, ponieważ faktyczne bezrobocie wynosi nie 11,1 procent, jak podaje GUS za I kwartał 2008, lecz gdzieś w granicach 7,5 procent, albo i mniej, jak czuje prof. Janusz Czapiński w swoim raporcie o stanie Rzeczpospolitej.
W tej sytuacji problem bezrobocia powinien być już dawno passe. Ale nie jest. Dlaczego? Ponieważ uznanie bezrobocia za niebyłe oznacza konieczność likwidacji tysięcy stanowisk, służących do walki z bezrobociem. Walka z bezrobociem więc trwa, front trzyma się dzielnie, a podatnik płaci. Najpierw zasiłki dla bezrobotnych, którzy nie chcą iść do pracy, na administrację, która pilnuje, żeby do tej pracy nie poszli, wreszcie, za wyższe ceny produktów, będące skutkiem braku rąk do pracy.
Politykom to nie wystarczy. Nie dość, że trzykrotnie liczą nam za walkę z bezrobociem, którego właściwie nie ma, to na dodatek śmieją nam się w twarz, produkując nowych bezrobotnych. Przecież emerytury pomostowe to nic innego, jak zasiłek za chęć rezygnacji z pracy. Pretekstem do tego są tzw. czynniki szkodliwe. Wystarczy, że jakiś związek zawodowy wykrzyczy, że jego członkowie pracują w warunkach szkodliwych dla zdrowia, a już rządzący wpisują ich na listę zawodów uprzywilejowanych, czyli uprawnionych do wcześniejszej emerytury. Tak, jakby to rząd wybierał ludziom zajęcie, wbrew ich woli. Nikt przy tym nie sprecyzował, co oznacza termin: szkodliwość.
Życie jest szkodliwe – jak pisał niegdyś Stanisław Lem – bo się od niego umiera.
Zresztą, jeśli komuś szkodzi jedzenie mięsa, to powinien zrezygnować z mięsa, a nie z jedzenia. Zakładając, że coś takiego jak obiektywna szkodliwość pracy istnieje.
Setki tysięcy zdrowych, wykwalifikowanych ludzi bez cienia żenady porzuca pracę, przechodząc na utrzymanie obcych im ludzi. Ci emeryci z wyboru myślą, oczywiście, że to im się należy, albo że pieniądze płaci im jakieś mityczne państwo. Ten rodzaj myślenia to spuścizna półwiecza komunizmu. Zamiast więc, żeby im politycy wyjaśnili, że państwo pieniędzy ma tylko tyle, ile zabierze swoim obywatelom i to tym pracującym, udają, że rozdają przywileje z dobroci serca. Niektórzy, jak np. pan Andrzej Lepper, czy ostatnio p. Ewa Kopacz, sprawiają wrażenie, jakby oni te pieniądze dawali od siebie, z jakiejś własnej, prywatnej kasy. No, bo jakże inaczej wyjaśnić, zachowanie ministrów od finansów i od zdrowia, którzy z dumą i satysfakcją oświadczyli Polakom, że oto oddłużyli szpitale i w temacie: zdrowie jest już gites?

Racjonalizatorzy

Nie wszyscy polityki są cyniczni. Czasem trafi się człowiek energiczny i oddany sprawie. Takim politykiem jest minister Michał Boni, przedstawiany jako „uczciwy, znający się na zagadnieniach pracy ludzkiej ekspert”.
Jakie bezrobocie? – ryknął minister Boni – Gdzie? Nam raczej brakuje rąk do pracy! Król jest nagi.
I wymyślił program „50+”, polegający na przywracaniu do pracy tych wszystkich, których jego koledzy z rządu lub z ławek poselskich wysłali na wcześniejszą emeryturę. Zamiast napisać na kolegów z rządu i ławek poselskich doniesienie do prokuratury, minister jeździ po Polsce i pociesza pracodawców, że już wkrótce pracownicy na rynku będą. Nie zraża go wcale absurdalność sytuacji, bo on też wie, że celem działalności polityka nie jest zadowalanie obywateli, lecz elektoratu. Im bardziej go zadowoli, tym elektorat chętniej go wybierze. Minister Boni wie, że przy takiej polityce – on i jego obóz – może liczyć nie tylko na głosy bezrobotnych na zasiłkach i urzędników frontu walki z bezrobociem, ale i urzędników frontu aktywizacji zawodowej, wczesnych emerytów, zakwalifikowanych do grupy specjalnej troski, oraz tych wszystkich, którzy skorzystają na subsydiach z kasy programu „50+”. Zupełnie przyzwoity wynik, zważywszy, że uzyskany został z powietrza, wyłącznie dzięki pomysłowości rządzących.
Przypomina mi to działalność pewnego dyrektora – racjonalizatora z przemysłu cukierniczego z czasów PRL, który doszedł do wniosku, iż zawijanie cukierków w drogi importowany pergamin, a następnie w celofan, nie ma sensu, bo wystarczy tylko celofan. Dzięki wyeliminowaniu pergaminu, fabryka cukierków, którą dyrektor kierował oszczędziła kilkaset tysięcy złotych dewizowych, którymi podzieliła się z wynalazcą. Ledwie nasz racjonalizator otrzymał ciężko zarobione honorarium, pojawił się nowy problem. Okazało się bowiem, że pakowanie cukierka bezpośrednio w celofan nie ma sensu, bo celofan się do cukierka przylepia, nie wygląda to ładnie, a co gorsza wpływa na spadek sprzedaży i wzrost ilości braków. Dyrektor wpadł więc na kolejny genialny pomysł. Postanowił między warstwę celofanu a cukierek wprowadzić warstwę… pergaminu, chroniąc w ten sposób cukierek przed przyklejeniem się do celofanu. Za jednym zamachem zmniejszył ilość braków, zwiększył sprzedaż i zainkasował sowite honorarium.
Dzięki swojej kreatywności nasz bohater dożył w dostatku późnych lat. Pomyśleć, dokąd by zaszedł, gdyby – tak jak obecny rząd – miał pod sobą cały przemysł. Pocieszające jest to, że mimo sukcesów w racjonalizacji produkcji, fabryka cukierków wraz z otaczająca ją rzeczywistością legły w końcu gruzach.
Nie na długo, jak się okazuje.

Jan M Fijor
11.06.2008 r.
***
Tekst był wcześniej opublikowany na stronie autora

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *