Mateusz Machaj: Czy istnieje rynek praw własności? Komentarz.

Słuchanie obu stron opowieści przekona cię, że opowieść to coś więcej niż dwie strony
Frank Tyger

W swoim bardzo ciekawym, wnikliwym i ważkim tekście Krzysztof Brejnak zwrócił uwagę na arcyważną problematykę definiowania praw własności i określenia tak zwanego „optymalnego” rozwiązania społecznego. W jego tekście jednak pojawiły się pewne istotne nieścisłości, które sprawiają, że nie do końca tak naprawdę wiemy, kiedy mamy „rynek”, a kiedy go nie mamy. Dlatego pokusiłem się o pewne uzupełnienie.

Szczególnie uderzyły mnie dwa stwierdzenia Autora. Pierwsze, mówiące o tym, że dla społecznej efektywności nie ma znaczenia pierwotne rozmieszczenie tytułów własności. I drugie, bezpośrednio z tym związane, że taki rynek (bez względu na owe rozmieszczenie) wybierze zawsze rozwiązanie społecznie optymalne. Autor przekonuje nas do tego przykładem rzeki, której fauna zostaje zanieczyszczona przez ścieki produkowane w fabryce obok. Mówi przy tym, że rybak powinien po prostu zapłacić fabryce za to, żeby zmniejszyła produkcję i zanieczyszczenie, a wtedy osiągniemy lepszą społecznie sytuację. Skoro bowiem smaczne i zdrowe ryby są społecznie pożądane, to opłaca się je sprzedawać. Jeśli tak, to w koszcie należy uwzględnić (przez rybaka) zapłacenie fabryce za zmniejszenie produkcji.
Opisywał to dokładnie Ronald Coase, którego publikacje doprowadziły do rozwoju „paradygmatu praw własności” w ekonomii. Powiedzmy, że ludzie chcą kupować zdrowe ryby i wydawać na nie pieniądze w wysokości 1000 dolarów. Powiedzmy też, że trzeba by zapłacić fabryce za zaprzestanie zanieczyszczeń 500 dolarów (bo powiedzmy tyle fabryka straci zysków przez zmniejszenie produkcji). Wtedy rybakowi opłaca się zapłacić 500 dolarów, ponieważ i tak zyska 1000 na sprzedaży ryb (netto 500). A co jeśli na przykład rekompensata musiałaby wynieść 2000 dolarów (fabryka na zmniejszeniu produkcji traciłaby znacznie więcej)? Nasz Autor stanowczo podkreśla:

Skoro spodziewane korzyści nie dorównują koniecznym do poniesienia kosztom, to znaczy ni mniej, ni więcej, a tylko to, że już znajdujemy się w „optimum społecznym”

Czyżby faktycznie tak wyglądała sytuacja? Czy faktycznie kwestia praw własności powinna być rozstrzygana w tak brutalny ekonomiczny sposób (wielu słusznie krytykuje ten nurt, nazywając go „ekonomicznym imperializmem”)? Czy faktycznie powinniśmy dopuszczać logikę, że kto zarabia więcej na używaniu danego zasobu, to powinien być jego właścicielem (zgodnie z tym rozumowaniem dopuszczalne byłoby okradanie studentów w pubach, którzy przepijają pieniądze, i inwestowanie ich w nowe technologie)? Czy etyka i określenie praw własności podlega suchemu pieniężnemu kalkulowaniu? Autor wyraźnie inspiruje się tutaj szkołą instytucjonalną, która powstała wokół słynnych publikacji Coase’a. Popatrzmy chociażby jak bardzo ten paradygmat narusza zasady subiektywizmu ekonomicznego. Zmieńmy trochę sytuację i załóżmy, że rozmawiamy o terenie, który należy do jakiejś staruszki, wywieszającej sobie pranie i suszącej je na słońcu. Tymczasem fabryka emituje zanieczyszczenia, które opadają na białe prześcieradła, przez co te zostają zniszczone. Jak miałaby wyglądać kalkulacja w tej sytuacji? Mielibyśmy porównać ile staruszka jest gotowa zapłacić firmie rekompensaty za zaprzestanie produkcji do tego ile fabryka by na tym zaprzestaniu straciła? A co jeśli staruszka nie ma pieniędzy? I dlaczego w ogóle staruszka miałaby płacić za to, żeby fabryka zaprzestała emitowania zanieczyszczeń?

Wszystkie te pytania wynikają tak naprawdę z tego, że kluczowe dla gospodarowania, wbrew temu co twierdzi Autor, jest określenie pierwotnych praw własności i tego, od którego momentu zaczyna się kształtować rynek. Pytanie nie brzmi, kto ile zarabia na czym, czy rybak zarabia dużo na sprzedaży ryb, ile wynosi rekompensata, ile firma by straciła na zmniejszeniu produkcji, czy też czy występują w analizie koszty transakcyjne (które zostały w przykładzie Autora pominięte – w końcu wymienione przez niego „telefonowanie” i targowanie są też elementem kosztowym, który zaburza mechaniczną kalkulację). Jest to kompletnie nieistotne, albo przynajmniej drugorzędne, dla decydowania o tym jak powinna wyglądać gospodarcza organizacja społeczeństwa. Pytanie poważne brzmi tak naprawdę, kto jest właścicielem? Innymi słowy, pytanie brzmi czy rzeka należy do fabryki, czy do rybaka, bez względu na system cenowy i potencjalne kalkulacje. Jeśli rzeka należy do fabryki, to rybak nie ma nic do gadania, jeśli chodzi o jej zatrucie – może próbować przekupić właściciela. Jeśli rzeka należy do rybaka, to fabryka powinna natychmiast na jego żądanie (a nie próby przekupienia) zaprzestać zatruwania bez jakiegokolwiek płacenia z jego strony. Każdy z tych dwóch scenariuszy poprowadzi do zupełnie innych rezultatów. Podobnież w przykładzie ze staruszką. Jeśli ziemia należy do niej, to ma prawo na niej wywieszać swoje pranie i natychmiast podać do sądu każdą fabrykę, która zaczyna emitować dym na jej teren. Jakiekolwiek kalkulacje to sprawa całkowicie drugorzędna. Pierwotna dystrybucja tytułów własności jest tutaj absolutnie kluczowa. Zauważmy, że określenie czy ziemia należy do starszej pani będzie decydowało o wszystkim. Ustalenie, co do kogo należy będzie decydowało tak naprawdę o tym co kto może oferować.
Popatrzmy także na inny przykład. Jeśli faktycznie nie ma znaczenia początkowe rozmieszczenie tytułów własności, jak twierdzi Autor, to zgodnie z tą tezą każdy system jest optymalny i nie ma w tym ani odrobiny przesady. Obojętnie czy jest to socjalizm, wolny rynek czy anarchosyndykalizm. Także dzisiejszy system – często na przykład narzekamy na to, że w Polsce są wysokie podatki, nie jesteśmy w stanie prowadzić swobodnej działalności gospodarczej etc. Ale przecież nie chodzi per se tylko o te elementy, lecz tak naprawdę o to, że dzisiejsze państwo jest instytucją niesprawiedliwą.

Wyjaśnimy, o co chodzi na prostym przykładzie. Państwo zabrania dzisiaj działać swobodnie i konkurować i nakłada wysokie podatki. Ale przecież analogicznie ktoś mógłby w ten sam sposób narzekać na to, że wprowadzam dokładnie takie same ograniczenia w moim budynku. To ja decyduję, kto i w jaki sposób może działać w moim budynku, co więcej to ja ustalam procentowe potrącenia, opłaty za działanie w moim budynku. A zatem z punktu widzenia czystego ograniczania działań i nakładania procentowych obciążeń nie różnię się niczym od instytucji państwa. A jednak w nurcie liberalnym nikt nie narzeka na takie działania w przeciwieństwie do działań państwowych, które są ciągle atakowane.

No właśnie, dlaczego?

Dlaczego właściciel budynku może ograniczać działalność w nim i nakładać kontrybucje, podczas gdy takie samo działanie urzędnika państwowego jest traktowane jako wykroczenie i działanie złe?

Odpowiedź może być tylko jedna. Ponieważ kluczowa jest pierwotna dystrybucja praw własności i to jak owe prawa własności były nabyte. Gdyby państwo, jako instytucja, było faktycznie umową społeczną (co nie występuje i praktycznie jest niemożliwe), wtedy nikt nie mógłby specjalnie mówić o tym, że państwo jest niesprawiedliwe, gdyż traktowalibyśmy je w kategoriach zwykłej umowy. Tak jednak nie jest, ponieważ państwo opiera się na niesprawiedliwej pierwotnej dystrybucji praw własności.
Można cały system Trzeciej Rzeczpospolitej postrzegać przez pryzmat właścicielstwa – opozycja w 1989 wraz z komunistyczną władzą, uznając siebie za akcjonariuszy spółki PRL zorganizowała walne zgromadzenie, na którym podjęto decyzje, jakie zmiany następują w spółce. Jaki system
polityczny zostaje przyjęty, jakie będą zobowiązania osób się w nim znajdujących, jak będą wybierane władze, jaka będzie rola społeczeństwa, jak będzie kształtowane prawo i co będzie można w tym prawie zmieniać. Podobną rzecz można zrobić w całkowicie prywatnej spółce. Podstawą krytykowania tego systemu (spółka PRL zmieniona w spółkę III RP) jest stwierdzenie, że owa pierwotna dystrybucja praw własności jest niesprawiedliwa. Należy dojść do wniosku, iż sytuacją nieoptymalną społecznie jest rozwiązanie, w którym ludzie z władzy przyznają sobie pierwszeństwo we władaniu zasobami społecznymi, które winny być sprawiedliwie zdenacjonalizowane.

To właśnie niesprawiedliwe określenie początkowych tytułów własności poskutkowało dzisiejszym niewydolnym systemem. Arcyważne jest zrozumienie tego faktu. Dokładnie tak samo, jeśli starsza pani posiada ziemię, to moment, w którym przyznaje się fabryce prawo do zanieczyszczania już oznacza społeczną nieefektywność bez względu na to, jaka jest cena środków dezynfekujących, czy rekompensata. Pierwotne rozmieszczenie tytułów własności jest fundamentem społecznej efektywności.
Spójrzmy na sytuację konkurencji między dwoma firmami. Jedna zarabia mniej z powodu istnienia siedziby drugiej, więc postanawia odpalić pocisk ziemia-ziemia w celu zniszczenia konkurenta. Moglibyśmy tutaj sparafrazować Autora:

Cały dowcip polega na tym, że w najlepszym interesie właściciela firmy bombardowanej powinno leżeć zniwelowanie „strat bojowych” i dążenie do „optimum”. Postawmy się na chwile w jego sytuacji. Wiemy, że gdyby nie pocisk ziemia-ziemia nasze produkty szybciej by były produkowane, były większe i lepiej się sprzedawały, jednym słowem moglibyśmy je drożej sprzedać osiągając wyższy zysk. Wiemy też, że nie znajdujemy się w optimum społecznym (to nasze założenie). Skoro tak, to istnieje taki poziom emisji rakiet ziemia-ziemia (niższy od obecnego), a co za tym idzie taki poziom bombardowania, przy którym nasze zyski wzrosną bardziej niż spadną zyski tamtego zakładu. Po przeprowadzeniu powyższego – przyznajmy – niezbyt skomplikowanego rozumowania, właściciel bombardowanej siedziby powinien już trzymać w ręku słuchawkę od telefonu i umawiać spotkanie w sprawie ograniczenia przez fabrykę wystrzeliwania rakiet za rekompensatą.(…)
A może, jeżeli jednak występuje, to koszt sfinalizowania operacji rekompensat przekracza płynące z niej korzyści. (…) Skoro spodziewane korzyści nie dorównują koniecznym do poniesienia kosztom, to znaczy ni mniej, ni więcej, a tylko to, że już znajdujemy się w „optimum społecznym”.
(…)
Co istotne, nie ma znaczenia w jaki sposób zasoby zostaną rozdysponowane na początku. Nie ma znaczenia, czy firma ma początkowo prawo do wystrzeliwania rakiet czy też druga firma dysponuje prawem do niebombardowanej siedziby.

Popatrzmy na jeszcze inny skrajny przykład, aby dostrzec błąd tego typu rozumowania. Powiedzmy, że dochodzę do władzy i dokonuję oficjalnie pełnej denacjonalizacji majątku… przekazując go w całości w moje ręce. Staje się prywatnym właścicielem wojska, policji, praktycznie wszystkich szpitali, większości szkół, budynków administracyjnych, terenów publicznych (w tym dróg) itd. Stawiam przy tym ultimatum ludziom, że mogą zostać w kraju, w którym to ja stanowię prawo, decyduję o koncesjonowaniu działalności gospodarczej i procentowym potrącaniu ich pensji. Lub też ci ludzie mogą wyjechać zagranicę. I ultimatum mogę to postawić i wyegzekwować wcale nie za pomocą karabinu i pałki. Wystarczy, że zastosuję siłę ekonomiczną wynikającą z tego, że posiadam praktycznie wszystkie szlaki transportowe w Polsce („nie przejdziesz do sklepu po chleb, jeśli nie podpiszesz umowy, że mogę opodatkować twoją pensję na 50% – a jak ci nie odpowiada, to wyjedź w kraju, gdzie ktoś inny posiada tereny; wolność umów musi być!”). I od tego momentu mówię „niech żyje wolny rynek, hulaj dusza – każde rozwiązanie od teraz oparte na zasadzie swobody umów jest społecznie optymalne”. Chyba jasne jest, że coś jest nie tak z tym rozumowaniem? I bynajmniej nie ta część, która mówi o tym, że wolne kontrakty są rzeczą społecznie korzystną. Lecz właśnie ta część, którą wypowiedział Krzysztof Brejnak, jakoby pierwotne rozmieszczenie tytułów własności nie miało wpływu na społeczną efektywność. Wprost przeciwnie. Ma i to ogromną.

Mateusz Machaj
***
Tekst był wcześniej opublikowany w serwisie Liberator

6 thoughts on “Mateusz Machaj: Czy istnieje rynek praw własności? Komentarz.

  1. „Wtedy rybakowi opłaca się zapłacić 500 dolarów, ponieważ i tak zyska 1000 na sprzedaży ryb (netto 500).”

    Przepraszam, ale na tej zasadzie, to mi się opłaca zapłacić haracz państwu, bo mi się to bardziej opłaca niż siedzenie w więzieniu… i jak tu ufać libertarianom, kiedy ich ideologia (niestety niebezpiecznie neoliberalna) popiera rozwiązania w stylu, „zapłacę ci, bys nie nadepnął mi na odcisk”. Kolejny raz wychodzi, że zły to może być tylko urzędnik, a kapitalista – do rany przyłóż, zawsze, wszędzie. Argh!

    Jeszcze co do wcześniejszego artykułu, pana Brejnaka:
    A ja myślę, że optimum społeczne jest też osiągane w krajach trzeciego świata. Niech już ta oklepana coca-cola zatruwa wodę lokalnej społeczności. Jak nie mają pieniędzy, żeby zapłacić koncernowi… to pewnie im zanieczyszczenia nie przeszkadzają! Zdecydowanie, tak musi być.

  2. „Mówi przy tym, że rybak powinien po prostu zapłacić fabryce za to, żeby zmniejszyła produkcję i zanieczyszczenie, a wtedy osiągniemy lepszą społecznie sytuację.”

    Cud, miód i libertariańskie orzeszki. Ja na ten przykład zapłacę Państwu haracz, bo bardziej dla mnie zadowolające jest pozbycie się paru banknotów, niż siedzenie w więzieniu. Czy cała ta ideologia opierać się ma na przekonaniu, że mam ludziom płacić, żeby mnie nie truli? Byle to byli kapitaliści, bo przecież wiadomo – kapitalista, miś troskliwy, truje cię dla ogólnego dobra. To tylko Państwo, jak cię truje, to naprawdę.

    I jeszcze, co do pana Brejnaka.
    Ja uważam, że optymalne rozwiązanie społeczne najlepiej się sprawdza w krajach trzeciego świata. Niech już ta oklepana coca-cola zatruwa rzeki lokalnej społeczności. Jak nie mają z czego zapłacić – ich sprawa. Pewnie im te ścieki nie przeszkadzają.

  3. eee… zdaje się że właśnie Machaj z takim podejście tym artykułem polemizuje i obala je. Problemy z czytaniem ze zrozumieniem, czy jak?

  4. Tekst Mateusza Machaja jest jednocześnie wpisem i jako komentarz do wpisu. Może z tego wynikają jakieś problemy? Zgaduje tylko.

  5. “Wtedy rybakowi opłaca się zapłacić 500 dolarów, ponieważ i tak zyska 1000 na sprzedaży ryb (netto 500).”

    To wygląda jak 50 % podatek dochodowy na fabrykę, która zmniejsza wartość własności rybaka. Czyli rybak nie tylko sprzedaje gorszy towar za niższą cenę to jeszcze musi się dzielić by w ogóle mieć, co łowić.

    Według mnie to fabryka zabrała rybakowi jego styl życia, czysty staw i ryby, więc to ona, jako agresor powinna albo poprosić go o zgodę albo po fakcie wypłacić odszkodowanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *