Premier Kaczyński na odchodne przestrzegał nową władzę przed wejściem do strefy euro. Rada to życzliwa, czy podstęp?
Ceny wzrosną
Strach przed euro niejedno ma oblicze.
Najczęstszym argumentem przeciwko wspólnej walucie europejskiej jest strach przed wzrostem cen po wejściu do strefy euro. Wprawdzie w liczbach bezwzględnych ceny nie wzrosną, bo parytet euro jest wielokrotnością parytetu złotego (obecnie ok. 3,6 do jednego), ale jednak wzrosną! Czy aby na pewno?
Wzrost cen zależy w dużym stopniu od nas, konsumentów. Jeśli pozwolimy się biznesowi oszukać, to nas oszuka. Teoretycznie, cena po przejściu ze złotówek na euro powinna być identyczna. W Niemczech, gdzie indeks wymiany wynosił 1,956 DM za ! euro, coś co kosztowało 3,92 DM powinno kosztować 2 euro. Jeśli jakiś sklep przeliczył 3,91 DM na 2,20 euro, a Hans Grubner to zaakceptował (bo ma trudności z rachowaniem), to jego strata. Głównie dlatego ceny podstawowych produktów konsumpcyjnych i usług w Austrii i w Niemczech wzrosły o ok. 9 proc., we Włoszech o 13 proc., a w Grecji aż o 20 proc. Tym bardziej, że nikt nie protestował, gdy politycy ustalali tak absurdalne kursy; dokładny przelicznik marek niemieckich (DM) na euro wynosił 1.95583 DM za jedno euro, w Finlandii było to 5.94573 marek fińskich za jedno euro, a w Irlandii aż 0.787564 funta za euro. Nikt by nie stracił, gdyby zamiast tych sześcio czy siedmiocyfrowych dziwolągów, kurs wymiany wynosił odpowiednio: 2 DM do 1 euro, 6 marek za 1 euro, czy 0,8 funta za euro. Po prostu mataczenie handlowców przy zmianie cen byłoby znacznie trudniejsze. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w Polsce zrobić inaczej i wymienić euro równo po, na przykład, po 3 złote zza euro. W chwili wejścia do strefy euro (2009/2010?) taki będzie najprawdopodobniej kurs złotego.
Pamiętajmy też, że swoboda z jaką biznes zmienia (podnosi) ceny na niekorzyść konsumentów jest pochodną ignorancji i aktywności obywatelskiej tych ostatnich. Im więcej konkurencji, tym trudniej ceny podnosić. Im więcej wolności gospodarczej, tym więcej konkurencji. Zwolennicy ingerencji politycznej w godziny pracy handlu czy w swobodę otwierania nowych placówek mogą sobie, i niestety innym, pluć z tych powodów w brodę.
Patriotyzm – zagrożenie suwerenności
To kolejny paradygmat przeciwników waluty europejskiej. Pieniądz straci swój polski, patriotyczny charakter. Stracimy suwerenność.
Odkąd sięgam pamięcią, a nawet dalej, dolar amerykański był w Polsce zawsze bardziej pożądany niż złoty polski. Zmieniło się to dopiero ostatnio i to wcale nie z powodu utraty suwerenności przez USA, lecz wręcz przeciwnie. Pieniądz jest bowiem tak silny, jak silna jest nasza gospodarka, jak bardzo będziemy przedsiębiorczy i prorozwojowi. Zresztą pieniądz, to nie banknot czy moneta, lecz to, co za ten banknot czy monetę można kupić. To jaka będzie ich siła nabywcza zależy od stosunku władzy do gospodarki. A tu nie ma powodu do upierania się przy „polskości”. Trudno bowiem w całej Europie znaleźć polityków bardziej wrogo do ludzi biznesu nastawionych od większości naszych polskich parlamentarzystów.
To, że pieniądz w Polsce podlegać będzie europejskiemu, a nie polskiemu bankowi centralnemu nic nie znaczy, a jeśli znaczy, znaczy tyle samo dla naszych odwiecznych wrogów Niemców, Czechów, Litwinów i innych nacji. Narodowy Bank Polski zasadniczo nie różni się od ECB, czyli swego odpowiednika europejskiego, a jeśli nawet, to i tak obowiązują go dyrektywy Unii Europejskiej i bez wyjścia z Unii tego nie zmienimy. Statystycznie, im więcej bankierów, tym więcej mądrych bankierów. Nasz system bankowy jest wciąż w powijakach. Jest przy tym mocno upolityczniony, co grozi nie tylko ograniczeniami konkurencji na rynku usług bankowych, lecz także kartelizacją i korupcją sektora bankowego. Zresztą już nie jest dobrze. Przedsiębiorcy, którzy starają się o kredyt wiedzą dobrze o czym mówię. Nie bójmy się prawdy: o sitwę znacznie jest dziś łatwiej w banku polskim niż w jakimkolwiek „europejskim”. Wszelkie mafie mają z reguły charakter jednonarodowy.
Konkludując, uważam, że wejście pod skrzydła europejskich instytucji bankowych, zwiększenie konkurencyjności i transparencyjności polskich banków może być dla ich krajowej klienteli tylko korzystne. A to czy bank jest własnością Polaka, Węgra, czy nawet Niemca nie ma żadnego znaczenia tak długo, jak długo mamy do czynienia z bankami prywatnymi. Jeśli już chcemy być suwerenni, powinniśmy domagać się prywatyzacji wszystkich banków!
Kto straci, kto zyska?
Przejście na euro było wszędzie traktowane jak „wymiana pieniędzy”, której towarzyszyły tak znane zjawiska, jak: utrudnienia w ilości wymienianej waluty, ograniczenia w czasie, kiedy taka wymiana będzie możliwa, a także strata (konfiskata?) tej części pieniędzy, które nie miały „należytego” pochodzenia. Tak będzie i w Polsce. Nie twierdzę, że to jest dobre, bo każde ograniczenie wolności jest złe, ale restrykcje i szkody odczuje jedynie niewielki ułamek społeczeństwa. Będą to głównie osoby posiadające pieniądze z nielegalnego źródła, na przykład z kradzieży, z korupcji politycznej, a także „pracze” pieniędzy – przemytnicy, handlarze bronią, narkotykami etc. Dla zwykłych zjadaczy chleba wymiana złotych na euro nie stanowi zagrożenia utratą majątku. Ot, formalność, do której można się na czas przygotować.
Stracą też posiadacze kantorów, którym właściwie pozostanie dolar, waluty lokalne (ukraińska, rosyjska) oraz w pewnym stopniu funt brytyjski i frank szwajcarski i banki, które za przewalutowanie pobierają dziś potężny, niekiedy sześcioprocentowy haracz. Skorzysta więc biznes, który nie tylko płaci za wymianę, ale przede wszystkim za rabunkowe wręcz opłaty za przelewy w obcej walucie. Zniknie ryzyko kursowe. Ma to dziś duże znaczenie przy decyzjach kredytowych. Wrośnie konkurencja między bankami, co powinno zaowocować potanieniem kosztów kredytu. Łatwiej i nieco taniej będzie podróżować, a przede wszystkim dojdzie do wyrównania się cen…w dół. Już dzisiaj Polacy płacą więcej (choć często o tym nie wiedzą) za: wakacje zagraniczne, owoce tropikalne, benzynę, odzież, alkohole, lekarstwa i wiele innych towarów. Niewiele jest towarów na polskim rynku, które sprzedawano by w krajach Unii drożej! Znając ceny zagranicą łatwiej nam będzie wywierać nacisk na handel. Efekt demonstracji ma w życiu i w gospodarce ogromne znaczenie. Otwarcie na Zachód w epoce Gierka, wsparte dostępem do informacji i Internetu spowodowało skuteczną presję na zmianę systemu.
Inflacja i gospodarka
Tzw. eksperci gospodarczy obawiają się też, że wraz z obcą walutą przyjdzie do nas inflacja. Coś takiego już dziś jest możliwe i nie wymaga wcale zmiany waluty. Odbywa się to za pośrednictwem wymiany handlowej.
Co prawda, sterowanie kosztem pieniądza przez bank centralny, jak i monopol rządu na bicie waluty sprzyjają tendencjom inflacyjnym, ale w równym stopniu odbywa się to pod kuratelą NBP, co ECB. Polityką monetarną państwo członkowskich rządzą jednolite dyrektywy co do wielkości inflacji i poziomu deficytu budżetowego. Natomiast poszerzenie strefy euro wpłynąć może na zwiększenie szacunku do tej waluty i jej stabilności. Im większy jest zasięg jakiegoś pieniądza, tym większym respektem darzą go jego posiadacze. Mimo iż ok. 63 procent zasobów dewizowych świata tezauryzowanych jest wciąż w dolarze amerykańskim, udział ten topnieje z roku na rok. Jeśli nawet następny prezydent Stanów Zjednoczonych nie będzie tak rozrzutny, jak George W. Bush, to i tak reputacja i prestiż dolara ucierpiały bezpowrotnie. Euro, nie tyle z powodu własnej siły, co słabości dolara staje się z roku na rok walutą coraz bardziej światową, ale właśnie to jest źródłem siły waluty europejskiej. Pamiętajmy, że 7 lat temu za 1 dolara trzeba było zapłacić blisko 1,3 euro, dzisiaj zaledwie połowę tego.
Obawa następna, to zwiększenie naszej podległości wobec unijnej biurokracji. Przejście na euro niczego tu nie zmieni. Nasza biurokracja jest może mniejsza, ale za to mniej sprawna. Zmiana standardów walutowych odbije się najprawdopodobniej na skurczeniu się szarej strefy i zmniejszeniu poziomu korupcji, co tylko na krótką metę nie jest dobrą wiadomością. Korupcja w warunkach nadmiernych regulacji, takiej jaką mamy obecnie w Polsce, jest wprawdzie dobrodziejstwem, ale znacznie lepsza jest deregulacja i brak korupcji. Mimo wszystko unijny parlament i KE są z gospodarczego punktu widzenia bardziej wolne niż nasz Sejm i rząd. Czy to jest wyraz poparcia dla biurokracji unijnej? Skądże znowu! To jedynie wybór mniejszego, a niekiedy też przejaw zdrowego rozsądku.
Stare hinduskie przysłowie mówi, że „nawet dobre rady pochodzące z ust nieprzyjaciół są niebezpieczne”. Nie ma więc sensu przestróg odchodzącego premiera brać serio. Tym bardziej, że przecież nie posiada on nawet własnego konta bankowego.
Jan M Fijor
20.11.2007 r.
***
Tekst był wcześniej opublikowany na stronie autora