Filip Paszko „IPN a Ludwik Papaj; przyczynek do dyskusji”

Minął już jakiś czas od opublikowania przez Ludwika niezbyt mądrego tekstu, dotyczącego Instytutu Pamięci Narodowej. Jakkolwiek kompletnie się z autorem nie zgadzam, tak nie wszcząłem dyskusji, a jedynie się jej przyglądałem. I chyba dobrze zrobiłem, bo poza jednym, czy dwoma rzeczowymi komentarzami, całość sprowadzała się do rozmów o tatusiu i mamusi kolegi Ludwika. Nie, żeby mnie to coś obchodziło, czy w teczkach jest coś na jego rodzinę, czy nie; prawdę mówiąc lata mi to koło pędzla (jak zresztą większości komentujących tamten tekst). Sęk w tym, że zniżamy się do poziomu fekaliów (fekalii?). Nie wziąłem udziału w dyskusji dlatego, że najnormalniej w świecie nie jest to poziom, na którym chciałbym się wymieniać argumentami. Dlatego sobie sprawę na spokojnie przemyślałem i oto wysmażam właśnie na żywca ten tekst.

Każdy, kto czytał choćby 2 moje teksty wie, że zawsze staram się znaleźć takie rozwiązanie konkretnego problemu, które trzymałoby państwo zdala od niego. Nie inaczej jest w sprawie Instytutu Pamięci Narodowej. Rozumiem, że tutaj sprawa jest wyjątkowo skomplikowana, a i mam nadzieję, że po lekturze poniższej i Wy zrozumiecie mój punkt widzenia. W każdym bądź razie chciałbym na wstępie jeszcze zaznaczyć, że mój pogląd na tę kwestię nie jest wykrystalizowany i opiera się na kilku luźnych przemyśleniach. Proszę więc nie zwracać uwagi na co głębsze nieścisłości i nie rugać mnie za to – zwyczajnie nie miałem czasu ogarnąć się i nad tym dłużej pomyśleć. Jakkolwiek uważam, że warto wyrazić swoje zdanie. [i zupełnie nie przejmuję się pewnym cytatem, który brzmi: „błogosławieni, którzy nie mając nic mądrego do powiedzenia, nie dają nam słownego dowodu na to”].

Przejdźmy więc do rzeczy. Stanowczo nie zgadzam się z Ludwikiem, jeśli chodzi o spalenie akt. Co prawda nie wierzę w żadne wielkie układy, czy sieci (kto wie, może takowe istnieją, a ja po prostu za mało wiem na ten temat; to chyba jak z każdą teorią spiskową), zauważam natomiast pewną rzecz. Otóż, pomijając wszelkie bariery biurokratyczno-prawne, wydaje mi się, że istnieją pewne bardzo liczące się grupy nacisku (nie lobbyści!), którzy nie chcą zmiany gospodarczego status quo. I nie chodzi tutaj o to, że rolnicy nie chcą stracić dopłat, a panie urzędniczki na poczcie – posad. Tutaj rzecz idzie o wielką kasę. Kasę, której w życiu nie widziałem na oczy, i której – niestety – prawdopodobnie nie zobaczę na swoim koncie bankowym (paskudny bowiem ze mnie materialista i za nic mam transcendentne wizje). Tutaj chodzi o cały rynek. O ten skostniały, sztywny i utrudniający życie rynek, który otacza parasolem ochronnym największych, nie pozwalając dotrzeć na szczyt maluczkim, w tem i mnie. Dlatego polski rynek nie jest demokratyczny w misesowskim sensie, ani nawet w arystotelesowskim. Jest oligarchiczny. W potocznym sensie. Jest sobie klika, która da komuś (bo przecież nie sobie) rękę uciąć, byle tylko nie doszło do tego, że byle ziomuś będzie mógł sobie otworzyć firmę w dwa dni, handlować ropą z ogródka i dobijać do bram wielkich. A po co ja to piszę?

Ano po to, że gros tychże „oligarchów gospodarczych” swoją pozycję zdobyło w sposób hm… niezbyt oczywisty. Nie zgadzam się z Korwinem, że ustawa Wilczka i Rakowskiego pozwoliła wszystkim zobaczyć, czym jest wolny rynek. Ona pozwoliła zobaczyć partyjnym i koleżkom partyjnych, jak wygląda polityka ograniczonej liberalizacji. Wszak to partyjni mieli na czym się uwłaszczać. Partyjni – i ci kupieni przez nich. Ustawa Wilczka była szwindlem, który pozwolił partyjniakom jeszce bardziej odbić się od reszty, wbrew ich proegalitarnym „przekonaniom”. Ale wszak tylko osioł poglądów nie zmienia, czyż nie? Wracając do sedna: większość z dzisiejszych tuz gospodarczych to stety-niestety albo tewu, albo esbe. Taka jest smutna rzeczywistość.

Prawdę mówiąc nie interesuje mnie, jak SB zgarniała swoich szpicli. Czy ich zastraszała, czy szantażowała, czy po prostu kupowała. Bo i nie na tym cała rzecz polega. Zasadniczmy problemem jest to, że brak jest uczciwości. Nie tych z regime’u; ich to jestem w stanie ogarnąć. Wyjaśnię to tak: gdy mówię o kimś, że jest moim przyjacielem, a okazuje się, że obmawia mnie za plecami, czuję się oszukany i kończę znajomość. Gdy kupuję płacę za 4 kilogramy ziemniaków, a dostaję 3 – czuję się oszukany i więcej tam nie kupię. I tak właśnie większość tychże tewu okłamuje swoje środowisko. Tu nie chodzi o mnie, że się obużam, że ktoś gadał i za to dostawał jakieś wczasy, czy inne duperele. Chodzi po prostu o elementarną uczciwość. Każdy człowiek może popełniać błędy. Ale tylko wielki człowiek potrafi się do nich przyznać.

Dlatego też spalenie akt nie jest najlepszym pomysłem. Nie oznacza to jednak, że podoba mi się obecna sytuacja. Osobiście wolałbym, aby wszystkie akta były jawne. Momentalnie skończyłoby się hakowanie. To byłby jak szybki prosty: na początku trochę by bolało i przymroczyło, może nawet nos by się złamał. Ale w ostatecznym rozrachunku zdecydowanie oczyściłoby to atmosferę.

No a teraz: co zrobić z IPN? Zlikwidować. I tutaj zgadzam się z Ludwikiem. Chociaż ja mam na myśli coś zupełnie innego. Osobiście najbardziej by mi chyba odpowiadała sytuacja, gdzie w posiadanie akt weszłyby różne inne organizacje, czy to prywatne, czy to publiczne. Muzea, archiwa, etc… O co mi tym razem chodzi? Oczywiście, że o moje pieniądze. Ludwik sobie wyliczył, że to kosztuje tyle, co dziesięć szkół i ileś tam szpitali. A mnie to nie interesuje. Prawdę mówiąc chciałbym, żeby rząd trzymał się zdala od moich pieniędzy i nie tworzył z nich ani ipeenów, ani szpitali, ani nieczego innego. W każdym bądź razie: mój pomysł w skórcie prezentuje się tak: zlikwidować IPN i otworzyć akta. Ot i wszystko? Jasne? Jasne. Proste? Zajebiście trudne. Ale: soyons realistes, demandons l’impossible!

Filip Paszko
7 lipiec 2008

Tekst pochodzi z bloga autora smootny-clown.salon24.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *