Siódmy grudnia 1976 roku. Trzy małżeństwa – Viking i Anna Maria Kjeldsen, Arne i Inger Busk Madsen, oraz Hans i Ellen Pedersen – otrzymują decyzję Trybunału Praw Człowieka w sprawie skarg, jakie złożyli w latach 1971-72 przeciwko rządowi Danii.
Oburzeni rodzice stwierdzali, że narzucony przez państwo duńskie obowiązek tzw. edukacji seksualnej jest sprzeczny z Artykułem 2 Protokołu nr 1 do Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności z 1952 roku, głoszącym że „(…) państwo uznaje prawo rodziców do zapewnienia wychowania i nauczania zgodnie z ich własnymi przekonaniami religijnymi i filozoficznymi.”
Jak nietrudno się domyślić, Trybunał sprawę odrzucił, stwierdzając w uzasadnieniu nie tylko brak naruszenia wymienianych w skardze artykułów, ale również potrzebę zaistnienia „pluralizmu światopoglądowego”, któremu rodzicielska edukacja, przedstawiająca jeden punkt widzenia na sprawy seksu i moralności, miałaby szkodzić.*
Pluralizm światopoglądowy jest jednym z najlepiej sprzedających się sloganów demokracji, przy czym jego wartość – jak to w przypadku sloganów bywa – jest w gruncie rzeczy żadna. Wiele osób rozumie pojęcie pluralizmu jako odnoszące się do zbiorowości, gdzie każdy jej członek ma „prawo” do żywienia takich przekonań, na jakie ma aktualnie ochotę, zgodnie z liberalną zasadą, że zbiorowość nie może jednostki dominującymi zwyczajami i obyczajami „tyranizować”.
W istocie rzecz ma się zupełnie inaczej – chodzi nie o to, żeby w obrębie jednej zbiorowości współistnieć mogli obok siebie absolutyści różnych opcji, ale o to, żeby demokratyczne społeczeństwo składało się z samych relatywistów. Innymi słowy, nie mamy „prawa” reprezentować jakiegokolwiek światopoglądu, łaskawie dozwalając na istnienie obok nas opcji światopoglądowych z nim przeciwnych – musimy uznać nie tylko, że wszystkie systemy wartości są warte tyle samo (czyli nic), ale również to, że właśnie takie stanowisko jest świętą, jedyną prawdą, poza którą nie ma zbawienia.
Konieczny związek demokratycznych „praw człowieka” z tak pojętym pluralizmem widać bowiem nie tylko na przykładzie tzw. edukacji seksualnej, ale chociażby przy okazji decyzji zabrzańskiej prokuratury w sprawie „pikniku pod swastyką” sprzed roku, którą zniesmaczone były główne autorytety walki o tego typu prawa – m.in. Zbigniew Hołda i Marcin Kornak. W świetle ideologii prawnoczłowieczej nie ma bowiem rozgraniczenia na sferę moralną i prawną, prywatną i publiczną – człowiek ma być od początku do końca ułożony tak, jak zażyczyli sobie włodarze i ideologowie.
Podobnie w momencie, kiedy w imię pluralizmu uczyć się będzie dzieci katolików prawidłowego stosowania środków antykoncepcyjnych i równoważności modelu rodziny tradycyjnej ze związkiem homoseksualistów, nie będzie się to odbywało w imię „pluralizmu”, ale narzucenia demokratycznego moralnego relatywizmu.
Jeżeli bowiem konsekwentnie stosować zasadę tolerancji dla odmiennych światopoglądów, to dlaczego nie zezwolić katolikom na obywanie się bez umiejętności używania prezerwatyw? Jak mówi jeden z władców Huxleyowskiej rzeczywistości, Mustafa Mond, „wolność jest nieefektywna i przykra; wolność to okrągły kołek w kwadratowej dziurze”. I w tę kwadratową dziurę prawnoczłowieczyzmu i demokratyzmu właśnie wpadliśmy.
Tekst pochodzi z bloga autora dieuleroi.salon24.pl