Na przestrzeni dziejów zmienia się stosunek ludzi do wielu czynności. Czasem na lepsze, czasem na gorsze. Powyższe zdanie dotyczy również wychowania i sposobu nauczania.
Przeczytałem ostatnio rozdział „O wychowaniu dzieci”, znajdującym się w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” [1]. Jest to dzieło autorstwa księdza Jędrzeja Kitowicza (ok. 1727-1804), w którym spisał on i ukazał wielu aspektach obyczajowość mieszkańców Rzeczypospolitej tamtych czasów. Nie zaniedbał również edukacji.
Panowanie króla Augusta III Sasa (w latach 1733-1763) to już ostatnie lata hegemonii Kościoła w edukacji, wzmożonego działania jezuitów i pijarów. Hegemonia ta miała za ostatniego króla Polski znacznie osłabnąć, by w dziewiętnastym wieku w ogóle zaniknąć…
Mimo tych zmian, jednak również później, po osiemnastym wieku utrzymywała się jeszcze dyscyplina. Natomiast nie wiem czy istniał jeszcze tak ciekawy wynalazek jak to, co Kitowicz nazywał „emulacyją”, czyli współzawodnictwem. Był to drugi, obok dyscypliny, ważny aspekt nauczania. Tak pisze nam o nim sam Autor:
Nie dosyć było na usilności profesora, chcącego dla swojej sławy i zasługi wlać umiejętność tego, co uczył w uczniów; nie dosyć było przez kary, wyżej opisane, przymusić gnuśnych, ażeby się koniecznie uczyli. Starali się jeszcze po wszystkich szkołach nauczyciele sztucznymi a jak najskuteczniejszymi sposobami zapalić w studentach taką chęć do nauki, która by ich nie dla bojaźni kary, ale dla punktu honoru do onejże pobudzała. Wymyślono tedy emulusów, po polsku zazdrośników, dzieląc całą szkołę na pary, jednego przeciw jednemu, wyrzuciwszy ostatniego, jeżeli nie miał pary, który uniknął emulacji, ale miał za to pilniejsze nad innych na siebie oko profesora. Ci tedy emulusowie przesadzali się we wszystkim jedni nad drugich, a który nad swoim przeciwnikiem bądź w lekcji, bądź w jakim zapytaniu znienacka zadanym, bądź w pisaniu okupacyi otrzymał górę, za sądem magistra profesora miał wolność karać zwyciężonego przeciwnika; co bardziej gniewało i wstydziło, niż bolało, zatem do oddania za swoje przez przesadzenie w nauce pobudzało. Druga emulacyja była powszechna: jednej połowy szkoły przeciw drugiej połowie.
Jedna strona szkoły nazywała się : Pars Romana, i ta była starsza. Druga strona zwała się: Pars Graeca, i ta była młodsza. Żadna strona nie czyniła rzetelnego awantażu ani szkody; jeden punkt honoru, wbity studentom w głowę, przydawał okrasy jednej stronie, a ujmował drugiej: nad każdą stroną na ścianie w tyle ławek wisiała tablica z napisem strony, której służyła, to jest: Pars Graeca, Pars Romana.
Jeżeli jedna strona popisała się lepiej w lekcji szkolnej nad drugą albo na zadane pytanie od profesora odpowiedziała lepiej niż druga, albo przeciwnej stronie zadała taką trudność, iż jej owa strona rozwiązać nie umiała, a zadająca strona rozwiązała ją sama z pochwałą profesora, tedy w takowym i tym podobnym razie profesor zwyciężającej stronie nadawał pochwały: decem laudes, centum laudes, quinquaginta laudes, mille laudes. Otóż takie laudes strona od profesora biorąca zapisowała na swojej tablicy, zbierając je przez cały tydzień lub miesiąc według obfitości lub niedostatku. Gdy przyszła sobota albo ostatni dzień miesiąca, rachowały się z sobą strony; mająca więcej rugowała z ławek mającą mniej, przesiadając się na jej miejsce, a swego stronie zwyciężonej ustępując; i to był cały zysk wygranej.
Która strona wygrała, zawsze się pisała Pars Romana, a która przegrała, musiała przyjmować imię Partis Graecae, chociażby przed przegraniem była Pars Romana. Profesorowie te sta i tysiące, którymi tak suto szafowali, jedni nazywali laudes, a drudzy errores, jakoby przeciwnej strony. Co na jedno wychodziło i nic nie czyniło, a przecie ambicyją w studentach do pierwszeństwa podżegało.[2]
Jak wynika z tekstu, wtedy stawiano na rywalizację, co miało pozytywny wpływ na uczniów. Warto zauważyć, że dzisiaj, gdy standard nauczania nieustannie spada, odeszło się od zasady hierarchii i rywalizacji na rzecz równości. W Polsce nie jest pod tym względem jeszcze najgorzej, gdyż nadal istnieją przynajmniej oceny, ale z tego co słyszałem, w Szwecji z osobistego oceniania ucznia już się odeszło na rzecz tworzenia samych grupowych projektów, w których najważniejsze jest to, że się je robi.
A w osiemnastym wieku najlepszym uczniom nadawano stanowiska – jak pisze Kitowicz – „Honory także szkolne byty niemałym bodźcem do nauki. Te zaś były następujące: dyktator, imperatores, audytorowie, auditor auditorum, censor.”[3] Nie były one dawane „na zawsze” – np. pozycja dyktatora była bardzo prestiżowa, ale i bardzo łatwo było ją utracić, a pomyłka dyktatora kierowała go do oślej ławy. Trzeba więc się było starać cały czas[4]. Taka dynamika i konkurencja na jakość i chęć nauki wpływała również dodatnio. Dziś konkurencja zbyt zachęcająca nie jest – testy są tak skonstruowane, by każdy zdał, a zbytnio wybijającym się nadawane są „tytuły” – ale „kujona”, „nadgorliwca” i „pupilka”, nawet jeśli nie bezmyślnie zakuwa (co nie jest wielkim osiągnięciem), ale samodzielnie i odkrywczo myśli.
Prócz marchewki stosowano też metodę kija. Między innymi występowała chłosta i to czasami dość ciężka[5], choć dostosowana do wieku karanego. W dzisiejszych czasach taka chłosta na pewno wzbudziłaby oburzenie i ja się za nią nie opowiadam – zwracam uwagę na fakt, że nie zaniedbywano instytucji kary. A kara z samej definicji winna być dotkliwa – nie może to być, jak dziś bezwartościowa uwaga do dzienniczka (ale nie musi to być i chłosta). Dobrze byłoby znaleźć sposób na dzisiejszą łobuzerię w szkołach niższych – mogłoby to być wydalenie ze szkoły czy wcześniejsza pełna odpowiedzialność karna. Pomysł do rozważenia w innych artykułach.
Dobrą karą było stosowanie „oślej ławy” – coś takiego występowało jeszcze w wieku dwudziestym.
(…)się źle uczył, to poszedł „ad scamnum asinorum” [tj. do oślej ławy – przyp. mój]. Była to ława przy piecu, tak nazwana dla tych , którzy się uczyć nie chcieli; a jeżeli i taka degradacja nie pomagała gnuśnemu, wdziewano mu na głowę słomianą koronę; na ostatni zaś bodziec do nauki oprowadzano go w takiej koronie po wszystkich szkołach, wołając za nim: „Asinus asinorum in saecula saeculorum” [tj. „Osioł nad osłami na wieki wieków” – przyp. mój] . Do której ostatniej a nieznośnej hańby ledwo kiedy przychodziło, bo jeżeli który doszedł korony słomianej, już się tak pocił i mozolił z książką wszystkimi siłami, że do oprowadzenia nie przyszedł i wkrótce się z ławicy oślej wydobył, abdykowawszy słomianą koronę kołkowi, na którym ona zawsze wisiała, wiele razy głowy do niej nie było. Zapatrywali się na nią leniwi do nauki jak na straszydło, chętni zaś jak na figiel dla śmiechu wymyślony.[6]
Jak widać – coś takiego działało ku mobilizacji.
Ćwiczono również retorykę w dialogach i udawanych sejmikach[7].
Inną zaletą był brak przymusu nie tylko nauczania, ale i przebycia nauki szkolnej do końca. Każdy mógł się zatrzymać na tym poziomie, jaki mu odpowiadał – nie trzeba było przejść wszystkich klas, stąd część na przykład – w tym Kitowicz – zatrzymywała się na tzw. „retoryce”[8]. Dla promocji do następnej klasy trzeba było napisać „exercitium de promotione”, która dla uczniów była pewnym wyzwaniem, choć sama nie była czynnikiem decydującym – jeśli ktoś wcześniej dobrze sobie radził i dowiódł swej wartości – mógł przejść wyżej przy gorzej napisanej pracy. Oszustwa łatwo wykrywano[9].
Warto wspomnieć o instytucji dyrektorów, którzy spełniali funkcję inną niż dzisiaj. Towarzyszyli oni grupom studentów, pomagali w nauce, przepytywali, pilnowali; byli po prostu najemnymi opiekunami[10]. Do doglądania studentów powołano też niezbyt wśród nich popularną funkcję – „cenzora” – jednego z kolegów, który ich obserwował i w razie potrzeby donosił o psotach[11].
Szkoły osiemnastowieczne nie były szkołami bez wad – i w nich wybuchały bójki, kłótnie, zdarzały się niesprawiedliwości (jak przy systemie „nota lingue” dla ćwiczenia łaciny zakazującego słowa po polsku pod karą chłosty – otóż symbol „nota lingue” można było łatwo podrzucić innym[12]). Rozbestwieni przywilejem królewskim sądzenia tylko przez szkoły studenci atakowali swoich wrogów(choćby byli możnymi panami!) za jakieś złe postępki – prawdziwie uczynione lub nie, a ci musieli się z nich wykupywać[13], bić Żydów[14], w Warszawie ośmielili się nawet odbić skazanego więźnia – dyrektora[15].
O tych występkach trzeba pamiętać, ale trzeba pamiętać o dyscyplinie i „emulacyi” – tych dwóch czynnikach, których dzisiaj brakuje. Dodatkowo brakuje również współzawodniczenia ze szkołami, które kiedyś, gdy w większości były prywatne i oddolnie organizowane różniły się od siebie – rzeczywiście występowało. Dziś z takiej międzyszkolnego współzawodnictwa pozostały tylko jakieś śmieszne konkursy sportowe, które do nauki nie mobilizują i uwagi zbytnio nie przyciągają…
Dzisiejsza łagodność połączona z przymusem edukacji pozwala na trzymanie w murach szkoły łobuzów, którym nic nie można zrobić, a którzy terroryzują klasy (kto przeszedł przez gimnazjum, ten wie co mam na myśli). A brak rywalizacji wpływa ujemnie na poziom nauczania.
Zamiast tworzyć wciąż nowe reformy i sięgać po „przyszłościowe” pomysły warto czasem sięgnąć po metody z przeszłości (przynajmniej w niektórych aspektach). Nie mówię, że szkoły powinny wyglądać zupełnie jak za czasów Kitowicza – dziś podstawą nie jest już nauka łaciny z Donata i trzeba o tym pamiętać. Czy jednak sama „emulacyja” jest przestarzała? Wielu ludzi zgadza się co do faktu, że to konkurencja mobilizuje. Warto do niej powrócić. Warto powracać do źródeł, ze wszystkich okresów, które niejedną ciekawą rzecz nam powiedzą…i może pozwolą rozprawić się choć z częścią dzisiejszych problemów.
PS. „Opis…” Kitowicza znaleźć bardzo łatwo w wielu wydaniach, dostępny jest również w internecie na stronie: http://monika.univ.gda.pl/~literat/kitowic/index.htm#spis
Rozdział „O wychowaniu dzieci” to tylko jedna z jego części i to wcale nie największa…
[1] W przypisach korzystam z następującego wydania: Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów za panowania Augusta III”, t. I. Wrocław: Ossolineum, 2003.
[2] J. Kitowicz, „Opis obyczajów za panowania Augusta III”, t. I, Wrocław 2003, s.89-91.
[3] Tamże, s. 91.
[4] O dyktatorze patrz s. 91-92 ww. dzieła.
[5] Tamże, s. 73-74.
[6] Tamże, s. 75-76.
[7] Tamże, s.101.
[8] Tamże, s. 77.
[9] Tamże, s. 101-102.
[10] Tamże, s 81; 83-84.
[11] Tamże, s. 94.
[12] Tamże, s.99-101.
[13] Tamże, s.104-105.
[14] Tamże, s. 106.
[15] Tamże, s.106-111.
Zbyt intensywne uczenie konkurencji, prowadzi do sytuacji, w której uczniowie nie chcą dobrowolnie dzielić się wiedzą, by ułatwić pracę „przeciwnikowi”, nie organizują też własnych kółek zainteresowań, itp… Niestety może to im zostawać już na całe życie. Ponadto na drodze buntu prowadzi paradoksalnie do dokuczania uczniom najlepiej się uczącym. Jest to i tak reakcja dużo lepsza od biernego przyjęcia i akceptacji takiej sytuacji.
Celem szkoły nie powinno być przekazanie określonej wiedzy dowolnym sposobem, a odpowiadanie na trudne pytania uczniów (na które nieraz, np. w informatyce łatwiej uzyskać jest odpowiedź na prowadzonych charytatywnie przez starszych kolegów kółkach, utrzymujących poziom wyższy od wiedzy nauczyciela, pomimo braku dotacji od państwa, przymusu i wewnętrznej konkurencji) i wspomaganie ich w rozwijaniu się w wybranych przez nich kierunkach, a te dla każdego ucznia mogą być inne.
Szkoła powinna być dobrowolna od początku do końca, więc każdy uczeń powinien móc wybrać, nie tylko, czy przychodzić do szkoły, ale też, czy przychodzić na lekcje konkretnych przedmiotów, czy dogłębnie zgłębiać określone zagadnienie. Wszelkie sprawdziany i klasówki jawnie sabotują tą ideę – sugerują, że to obowiązkiem ucznia jest się czegoś nauczyć, a nie obowiązkiem nauczyciela rozwiać wszelkie wątpliwości w określonej dziedzinie, to nauczyciele pracują wszak dla uczniów, a nie odwrotnie. Mogłoby być inaczej, jeżeli nauczyciel tworzyłby wszelkie sprawdziany wiedzy na prośbę uczniów (oczywiście nie więcej, jak dwa w tygodniu, bo to dużo pracy;) ) i nie przechowywał u siebie ich wyników. Można by edukować nie posłusznych urzędników niezdolnych do samodzielnej egzystencji, a odważnych wizjonerów, specjalistów, liderów, przedsiębiorców…
Problem łobuzerii w szkołach, to osobna sprawa. Po pierwsze uważam, że prawie całkowicie by zaniknął, gdyby szkoły nie były obowiązkowe. Po drugie, jeżeli jeden uczeń wyrządzi szkodę drugiemu, lub szkole, to powinien ją odpracować. Zamiatanie, by zarobić pieniądze na nową ławkę, czy drzwi, lub rozdawanie ulotek przez miesiąc, na pełny etat, by zarobek wypłacić uczniowi, którego się uderzyło, skutecznie oduczyłoby by takich zachowań. Choćby ponieważ ich efekt byłby zawsze odwrotny do zamierzonego. Warunkiem skuteczności takich metod, jest jednak wsparcie rodziców.
Podsumowując, wyrządzane szkody powinno się odpracowywać, a szkoła powinna być całkowicie dobrowolna.
Witaj ConrPL
Nadmiar konkurencji jest tak samo szkodliwy jak i jej brak.
A niektórzy tutaj mają na punkcie konkurencji takiego hopla, jak komuniści na punkcie sprawiedliwości społecznej.
Nie do wytrzymania jest życie w kolektywiźmie i „równości” co mogę poświadczyć jako że przeszedłem przez PRL-owskie szkoły.
Ale życie w świecie sobków i w stanie permanentnej wojny wszystkich ze wszystkimi ( i różnie przez różnych interpretowanej ) jest również nie do wytrzymania.
„Dzisiejsza łagodność połączona z przymusem edukacji pozwala na trzymanie w murach szkoły łobuzów, którym nic nie można zrobić, a którzy terroryzują klasy (kto przeszedł przez gimnazjum, ten wie co mam na myśli). ”
Nie tylko ci co przez nie przeszli, ale też ci co w gimnazjum uczyli. Mnie właśnie po jednym semestrze w gimnazjum odechciało się belfrowania raz na zawsze. I już belfrem nie jestem ładnych pare lat.
A moja serdeczna sympatia jest nauczycielem akademickim. Właśnie pierwsze roczniki gimnazjalne trafiły na studia. Jak oni się dziwią jak za rzut ogryzkiem w profesora wylatują ze studiów. No tak! Są pełnoletni. Obowiązek szkolny wygasł a studia przecież nie są obowiazkowe…
To na razie tyle,
„Celem szkoły nie powinno być przekazanie określonej wiedzy dowolnym sposobem, a odpowiadanie na trudne pytania uczniów (na które nieraz, np. w informatyce łatwiej uzyskać jest odpowiedź na prowadzonych charytatywnie przez starszych kolegów kółkach, utrzymujących poziom wyższy od wiedzy nauczyciela, pomimo braku dotacji od państwa, przymusu i wewnętrznej konkurencji) i wspomaganie ich w rozwijaniu się w wybranych przez nich kierunkach, a te dla każdego ucznia mogą być inne.”
Jeśli celem szkoły ma nie być przekazywanie określonej wiedzy, to czym, jak nie przekazywaniem wiedzy, jest rozwiewanie wątpliwości przez nauczycieli? 🙂
Secundo, zgadzam się, że nauczyciele winny pracować dla uczniów jako swoich klientów (i nawet jako cos więcej), ale taki siedmiolatek nie zawsze wie jaki sposób nauczania jest dla niego najkorzystniejszy dlatego w tym celu pojawiają się rodzice i opiekunowie, aby odpowiednio pokierowac owe dziecko, a gdy nadejdzie odpowiedni czas… dziecko przestanie być i dzieckiem i samo zacznie kierowac swoim życiem.