Jan M. Fijor: Skandynawia za mniej niż 500 euro (I)

Z całej tej wyprawy najtańszy jest prom. Płyniemy na trasie Gdynia – Karlskrona – koszt przewozu samochodu i dwóch osób to ok. 1100 zł, razem ze śniadaniem; rzecz jasna…szwedzki stół. Zatankowaliśmy w Gdyni po 4,75 zł za litr, co w stosunku do cen szwedzkich nam daje oszczędność rzędu 85 groszy na litrze.

Zanosi się na to, że wkrótce oszczędności będą jeszcze większe. Oto, grupka awangardowych motocyklistów spod znaku Szwedzkiego Stowarzyszenia Zielonych Motocyklistów, z Mattiasem Goldmanem na czele wymyśliła sobie, że już w 2021 roku szwedzcy kierowcy (wszyscy, nie tylko motocykliści) nie będą potrzebować paliw ropopochodnych, gdyż zamienione zostaną one na biogaz pochodzący z fermentacji krowich żołądków, ludzkiego kału, trawy, siana i innych wymyślnych surowców wzmocnionych alkoholem skonfiskowanym prze Tullverket (szwedzki urząd celny) przy próbach nielegalnego przewożenia go przez granicę, co jest ulubionym zajęciem Szwedów. Rocznie Tullverket konfiskuje ponad milion litrów różnych gorzał, brandy, rumów i szkockich. W ten sposób, blisko 80 tysięcy szwedzkich aut napędzanych jest dzisiaj przy użyciu biogazu i biopaliw. Barierą masowego wykorzystania już teraz jest…cena. Biogaz i biopaliwa są w Szwecji tańsze niż benzyna i diesel, ale tylko dlatego, że dotuje je państwo. Dotacje opłacane są z podatków. W ten sposób Szwed oszczędza wprawdzie na produktach Shella czy Amoco, traci jednak na pensje urzędnicze i fundusze dla oszalałych ekologów. Typowe myślenie socjalistyczne; proste, tanie rozwiązania zastąpić skomplikowanym i drogim, byleby tylko poprawić w ten sposób samopoczucie polityków. Ale Szwedzi się cieszą i raczej nie narzekają. Podobno taka jest konstrukcja psychiczna wszystkich Skandynawów. Na promie czytałem przedruk z New York Times’a listu pewnego amerykańskiego turysty, który kilka dni wcześniej, jak my, wybrał się w podróż po Skandynawii. Gdyby w Bostonie – pisał Jankes, zdumiony skandynawską tolerancją – było tyle problemów, co np. w Norwegii, doszłoby tam zapewne do nowej rewolty herbacianej (Boston Tea Party). Podobno nawet norwescy politycy dziwią się determinacji i spolegliwości swego elektoratu. Żeby tylko w złym momencie się z nią nie pogodzili.
My, w każdym razie staramy się rozkoszować myślą o spokojnym kraju i spotkaniu z przyjaciółmi, których odwiedzamy w pierwszej kolejności, oraz perspektywą dalszych wrażeń z pierwszej podróży po Skandynawii.

Na trasie z Karlskrony do Sztokholmu (ponad 550 km) wypalamy całą polską benzynę (ok. 55 litrów za 260 zł), odtąd jesteśmy zdani na droższe paliwo szwedzkie. Ponieważ nie dostosowaliśmy naszego pojazdu do korzystania z biopaliw (koszt ok. 1500 zł) płacić będziemy ok. 5,60 zł za litr benzyny szwedzkiej, 6,20 złotych norweskiej i 6,10 złotych duńskiej. Oszczędzamy jednak na alkoholu, który na wakacjach konsumuje się znacznie chętniej i częściej niż normalnie, bo w Szwecji kupno alkoholu to sztuka.
Jeśli ktoś nie ma szczęścia i nie mieszka w pobliżu jednej z wielu międzynarodowych linii promowych, bo tam istnieje niewielki czarny rynek, jedynym miejsce, w którym może kupić alkohol są sklepy sieci System Bolaget. Sklepów z trunkami jest niewiele i wszystkie są kontrolowane przez rząd. Nie dość, że jest ich na lekarstwo, jeden na kilkunastotysięczne miasto czy nawet region, to na dodatek alkohol jest tam potwornie drogi. Butelka czegoś mocniejszego kosztuje w Szwecji mniej więcej 3 – 4 razy drożej niż w Europie i drugie tyle co u nas. Dlaczego tak jest? Dlaczego nie może być tak jak w USA, czy Niemczech gdzie każdy, kto ukończył 21 rok życia, prawie o każdej porze doby, w dowolnym miejscu może kupić flaszkę i, jeśli nie robi tego w miejscu publicznym, opróżnić ją w całości, płacąc za trzy czwarte litra szkockiej, brandy, wódki czy dobrego wina równowartość stawki godzinowej lub – maksymalnie, tyle, ile zarabia za 2 godziny statystycznej płacy? Nikt tego jasno nie mówi, ale w kwestii alkoholu państwo Szwedom nie dowierza, traktując ich jak małe dzieci. Politycy szwedzcy, czyli przedstawicieli narodu, znając podłe i nieokiełznany pociąg Svensonów do alkoholu czuwają nad ich trzeźwością, gdyż pozostawieni samopas, mogliby sobie zrobić krzywdę.
Nie wiem co było pierwsze, kura czy sklepy antyalkoholowe, bo zarówno polityka handlu alkoholem jak i koncepcja państwa socjalnego pojawiły się mniej więcej równocześnie, pod koniec lat 50. ubiegłego stulecia, ten opiekuńczy, żeby nie powiedzieć rodzicielski stosunek (słowa kluczowe, to : rodzicielstwo i stosunek) sposób myślenia został w Szwecji upowszechniony na wszystkie dziedziny życia. Wolność ludzka wyparta została przez gwarancje bezpieczeństwa ze strony państwa, które ma do swych zwykłych obywateli coraz mniej zaufania, o czym świadczy także rosnąca ilość kamer inwigilujących Szwedów – od ruchliwych skrzyżowań, po intymne zakamarki miejskich toalet.
Jak to się dzieje, że Szwedzi potrafili wysublimować z tej ludzkiej mierzwy najlepszych synów i skierować ich do pracy w administracji rządowej – tego nie wie chyba nikt. Podobnie, jak słodką tajemnicą Svensonów pozostaje odpowiedź na pytanie: jak to się stało, że wśród zwykłej tłuszczy obywateli brakuje ludzi rozsądnych, opanowanych, nie pijących, nie grzeszących, znających skomplikowane meandry ludzkich losów, a nie brak ich wśród szwedzkich polityków, którzy chronią obywateli przed samymi sobą. Na szczęście to zaufanie się powoli kończy. Dla Larsa P., lekarza ze Sztokholmu było prawdziwym szokiem odkrycie, że i politycy mają swoje grzechy i niedoskonałości. Uświadomiła mu to Helena, nasza znajoma ze Sztokholmu, która mimo iż tryskającego zdrowia załatwiła sobie rentę inwalidzką, wykorzystując do tego celu skłonność badającego ją lekarza do alkoholu. Nie przeszkadza to Larsowi, zatrudniającego „na czarno” Helenę do opieki nad dziećmi, do wygłaszania cynicznych peanów pod adresem darmowej szkoły dla jego dzieci, darmowej służby zdrowia, czy urzędników dbających o dobro obywateli, którzy za symboliczną koronę udostępnili mu lokal komunalny, gdzie prowadzi prywatną praktykę.

Głucho wszędzie, pusto

Szwecja nie jest potęgą turystyczną. Nie sądziłem jednak, że jest tam pod tym względem tak źle. Zwłaszcza, że krajobrazowo jest to region interesujący, historię ma nietuzinkową i w ogóle jest egzotycznie.
Jest środek lata, druga połowa lipca. W tym czasie odbywa się prawie 75 procent europejskiego ruchu turystycznego. Na trasie do Sztokholmu trochę volvo i saabów na szwedzkiej rejestracji, ale raczej bardzo niewiele. A przecież znajdujemy się na południu Szwecji, gdzie zamieszkuje ponad 80 procent Szwedów. Natomiast nie ma prawie w ogóle samochodów z rejestracją zagraniczną. Na przestrzeni niespełna 600 kilometrów mijamy, lub mija nas, nie więcej niż 5 – 6 pojazdów z rejestracją niemiecką, angielską i hiszpańską. Trudno nam jeszcze wyciągać z tego faktu jakieś wnioski. Polaków na szwedzkich drogach nie ma wcale. Ostatnimi pojazdami z polską rejestracją były trzy motocykle trzech młodych par udających się „naszym” promem na ślub przyjaciele do Malmoe. My też jedziemy do przyjaciół, na północ od Sztokholmu.
A może Szwecja jest niegościnna? – przychodzi mi na myśl – albo, nie daj Boże, droga?
Wzdłuż drogi uderza nas spokój i porządek, brak jest jakichkolwiek billboardów czy szyldów reklamowych, domki w większości drewniane i ascetyczne. Zaskakująco skromne jak na kraj o tak wysokie stopie życiowej. Pierwszy postój robimy przy stacji benzynowej. Na zapleczu stacji odkrywamy przycupnięty w cieniu drzew niewielki sklep. Robimy pierwsze zakupy. Dreszcz niepewności przeszywa ciało. Woda sodowa kosztuje równowartość 5 zł, kanapki z sałatką z kurczaka po 20 zł, kupujemy jeszcze herbatniki i jabłka. Rachunek za ten skromny lunch: równe 100 zł. Da się wytrzymać. W dużo gorszej sytuacji wydaje mi się być kobieta stojąca w kolejce do kasy przede mną – za główkę zielonej sałaty, siatkę owoców cytrusowych, paczkę kawy i kawałek bekonu zapłaciła o połowę więcej. Wyobraźnia pracuje. Przed nami 2700 km, w tym połowa po Norwegii, o której cenach – nawet w Niemczech – krążą legendy. Mnożę w pamięci, dzielę, przełykam ślinę i pakuję towar. Czysta, pachnąca toaleta jest za to gratis. Kilkanaście kilometrów dalej, na polnej drodze przy zjeździe do lasu (normalnych parkingów, wzdłuż całej autostrady do Sztokholmu nie ma) zjadamy prowiant i ruszamy w dalszą drogę. Do celu podróży mamy wciąż ponad 250 km. Wszędzie porządek i spokój. Jednopasmowa jezdnia dwukierunkowej drogi szybkiego ruchu przedzielona jest stalowym parkanikiem, albo betonowym murem, żeby przypadkiem komuś nie przyszło do głowy wyminąć wolniej jadącego sąsiada. Odnotowuję ten fakt z zazdrością, zwłaszcza w kontekście polskich dróg, gdzie trwa nieustanne polowanie kierowcy wyprzedzającego na wyprzedzanego.
Krajobraz południowej Szwecji jest monotonny; zielone łąki, złote łany zbóż niezbyt imponującej wysokości i szara, prosta droga. Przed zaśnięciem przy kierownicy ratuje mnie stacja radiowa z ostrą muzyką rockową.
Przejazd przez piękną stolicę Szwecji zaskakująco spokojny. Zwykle wjazd do dużego, nieznanego miasta jest przyczyną stresu; poirytowani niezdarną jazdą przybyszów miejscowi kierowcy trąbią, pokazują środkowe place, klną. Nic z tych rzeczy. Szwedzi jadą spokojnie, są życzliwi i uczynni, a przy tym trzymają się przepisów, bo z miejscową policją nie ma podobno żartów. I chociaż pokonałem po szwedzkich drogach ponad 1300 km, nie widząc nawet jak wygląda szwedzki policjant, wszyscy mnie wszędzie ostrzegali: mandat za przekroczenie prędkości wynosi dwa tysiące i więcej złotych. Zresztą wcale mnie do przekraczania dozwolonych 100 – 120 km na godzinę nie ciągnęło. Jazda w granicach limitu jest wygodna, bezpieczna i znacznie szybsza niż w Polsce, która jest jednym wielkim odcinkiem jazdy specjalnej z absurdalnym wymuszaniem, bezpardonowym zajeżdżaniem, klaksonami i chamstwem. Skandynawowie jadą tyle, ile pozwala znak drogowy, a znak pozwala na ogół tyle, ile można w istniejących warunkach jechać. Nikt nie czuje się poszkodowany, czy upokorzony tym, że nie on, lecz ja mam akurat lepszy wóz, albo jadę wolniej niż on by sobie tego życzył. Jak to pogodzić z tym ich, trudnym do poskromienia ciągiem do alkoholu?
Jedynym zgrzytem w podróży przez miasto jest zanik sygnału GPS w tunelu. Okazuje się, że to sprytne urządzenie, które nas prowadziło przez prawie 3000 km jest momentami bezradne. Tym bardziej, że ten akurat tunel był zbyteczny. To nie jest moja opinia, tak uważają mieszkańcy północnej części Sztokholmu. I choć dróg można Szwedom pozazdrościć, również tamtejsi radni i inżynierowie ruchu nie są ideałami.

Polonia

Nasza przyjaciółką wyemigrowała do Szwecji jeszcze w czasach PRL, kiedy Polacy z fascynacją i tłumnie – na tyle, na ile pozwalała ówczesna polityka paszportowa MSW – penetrowali Skandynawię z zamiarem osiedlenia się tam na stałe. Dzisiaj prawie nikt takiego pomysłu nie ma. Wielu z emigrantów, zwłaszcza ci, którzy nie stracili jeszcze zmysłu niezależnego myślenia, pakuje manatki i wraca nad Wisłę. Do niedawna przenosili się do Stanów Zjednoczonych lub Kanady, ale nawet Ameryka straciła dziś swą atrakcyjność, stąd dobrą alternatywą pozostaje Polska. W końcu oszukujemy GPS i opłotkami dojeżdżamy pod blok komunalny, który jest naszą „destynacją”.
Ona jest Polką, on Austriak. Nie ma ich w mieszkaniu. Mimo iż jest sobota, pracują.
Pod nieobecność gospodarzy wita nas sąsiadka, Helena, Polka z Łodzi. Już po pięciu minutach rozmowy opowiada nam swój życiorys. Ma córkę, zamężną ze Szwedem, ale mieszkającą w Goa, w Indiach, gdzie prowadzą niewielki hotelik. Helena mieszka w Szwecji od 1975 roku, z czego 30 lat przeżyła w prowincjonalnym Lund. Trzy lata temu przeniosła się do stolicy, ale Sztokholm też jej nie rajcuje. Rok temu wybudowała w Polanicy segment, bliźniak, który wynajmuje turystom. Ma z tego więcej na rękę niż miała z pracy w księgowości szpitala w Lund. Chciała dociągnąć do emerytury, ale zabrakło jej cierpliwości. Od innej Polki dowiedziała się jak symulować nieuleczalną chorobę przewodu pokarmowego, dzięki czemu – plus skrzynka przemyconej z Polski i niebotycznie w Szwecji drogiej szkockiej – wyłudziła niedawno rentę inwalidzką. Kiedyś – tłumaczy – szwedzka renta człowieka urządzała, dzisiaj to jałmużna: ledwie 7500 koron . Nie ukrywa swego oburzenia. Przy miejscowych cenach – tłumaczy – jest to raptem tyle, co 1200 zł. w Polsce. Nędza!
Helena pracuje na czarno, jako opiekunka do dzieci u Larsa, lekarza ze Sztokholmu. Ona w ten sposób nie płaci podatku, a on „socialu”. Dochody ma niezłe, ale żyje jak mniszka. Ile może to oszczędza, bo chce jeszcze jeden „bliźniak” postawić i wracać. Mieszka za pół darmo w lokalu komunalnym wynajętym jej przez gminę, jako rencistka korzysta z gminnej pomocy żywnościowej, handluje wyłudzonymi od lekarza lekarstwami, podkradając to i owo w miejscowych supermarketach. Z dochodem miesięcznym w granicach 10-12 tysięcy złotych netto z wynajmu kwater będzie żyć w Polsce lepiej niż dyrektor szpitala, w którym pracowała. Dlatego liczy dni do powrotu. Szwecja, i owszem, to kraj elegancki, ludzie są uprzejmi, życzliwi, ale jednak depresyjni. Trudno im się dziwić – Helena kiwa głową ze zrozumieniem – za długie mają dni, za długie zimy, za dużo porządku, a za mało zwykłego normalnego życia.

CDN.,br.
Jan M Fijor
12.09.2008 r.

Wszelkie kopiowanie i wykorzystanie w celach publicystycznych dozwolone za każdorazową zgodą autora oraz za podaniem źródła

***
Tekst był wcześniej opublikowany na stronie autora

One thought on “Jan M. Fijor: Skandynawia za mniej niż 500 euro (I)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *