W ciągu ostatnich tygodni znów rozgorzała dyskusja na temat reformy edukacji. Po przedstawieniu przez Katarzynę Hall, Minister Edukacji Narodowej, planu tejże reformy, w mediach na nowo zaczęto przedstawiać argumenty za i przeciw. Zmiany w szkolnictwie są potrzebne – to nie ulega wątpliwości. Jednak szczerze wątpię, czy zaproponowany plan zmian idzie w dobrym kierunku. Także medialna dyskusja wokół planowanego pakietu reform nie dotyka, moim zdaniem, istoty problemu.
Po roku 1989 mieliśmy do czynienia z dwiema reformami. Pierwsza, która notabene dotyczyła też mojego rocznika, zmieniła programy nauczania (m.in. wprowadzono na listy lektur zakazane do tej pory książki takie jak Inny świat Grudzińskiego, Mistrz i Małgorzata Bułchakowa czy Folwark zwierzęcy Orwella) i zlikwidowała przymusową maturę z matematyki. Z perspektywy czasu, można tę reformę nazwać kosmetyczną.
Druga reforma, wprowadzona za rządów AWS-UW, której twarzą był minister Handke, zrewolucjonizowała system edukacji. Zmniejszono liczbę klas liceum z czterech do trzech, podstawówkę ograniczono do klas sześciu, stworzono trzyletnie gimnazjum jako „wypełnienie” między szkołą podstawową a średnią. Kolejną zmianą były testy na zakończenie podstawówki, na podstawie których dzieci kwalifikuje się do określonych gimnazjów. Po gimnazjum również wprowadzono testy i na podstawie ich wyników miała następować rekrutacja do liceów. W szkołach średnich wprowadzono system profili (humanistyczny, przyrodniczy itp.) mający wyspecjalizować młodzież w konkretnych dziedzinach (w domyśle – przygotować do studiów na określonych kierunkach). Zmiany dotknęły także matur. Rozszerzono liczbę przedmiotów, z których uczniowie mogą zdawać egzamin dojrzałości. Wyniki matur (w systemie punktowym) miały być brane pod uwagę przy egzaminach na studia wyższe.
Sam system na oko wydaje się być sensowny. Rezygnacja z egzaminów wstępnych na studia (które mogą być przysłowiową loterią) i branie pod uwagę jako podstawy rekrutacji wyników matur i ocen z przedmiotów kierunkowych, powinny nagradzać przy rekrutacji uczniów zdolnych i pracujących przez okres kilku lat. Czy tak stało się w rzeczywistości? Uważam, że nie. System gimnazjalny nie pełni funkcji nauczania, tylko przygotowuje do zdania testu końcowego.
To samo dotyczy programu w liceum. Od pierwszej klasy przerabiane są testy maturalne, a nie jest przekazywana prawdziwa wiedza. Uczenie pod kątem „prawidłowego” (zgodnego z narzuconymi przez Ministerstwo) rozwiązania testu maturalnego przynosi szkody młodzieży. Brak jest czasu na analizy zjawisk historycznych i społecznych, lektury na języku polskim traktuje się li tylko pod kątem przekazu we fragmentach określonych haseł. Nie ma czasu na refleksję, bo przecież już niedługo matury! Kolejnym horrendum jest ustny egzamin z języka polskiego (zwany prezentacją), na przygotowanie którego uczniowie poświęcają dużo czasu, zaś jego wyniki nie są brane pod uwagę przy rekrutacji na studia na zdecydowanej większości kierunków. Czy nie lepiej byłoby zeń zrezygnować lub nadać mu rangę przeliczalną na punkty pomocne przy próbie dostania się na wymarzoną uczelnię?
Następstwem reformy była likwidacja szkół zawodowych i marginalizacja techników. Nie muszę chyba szerzej wyjaśniać, do czego to doprowadziło. Brak jest na rynku pracy nowych roczników specjalistów od wielu dziedzin. Brakuje nowych pokoleń monterów, szwaczek, mechaników itp. Często takie prace, bez przygotowania merytorycznego, wykonują ludzie po studiach (sic!). Dochodzi do absurdów rodem z komedii Stanisława Barei (znam przypadek, gdzie osoba po zootechnice na Akademii Rolniczej pracuje na stanowisku polegającym na cięciu przewodów elektrycznych).
Kolejny problem dotyczy programów nauczania. Ze względu na stan mojej wiedzy oraz biorąc pod uwagę zainteresowania, mogę wypowiadać się tylko na temat niektórych z nich. W ostatnim czasie w moje ręce wpadła książka do historii do II klasy liceum (profil ogólny). Byłem przerażony fragmentarycznością przekazywanej wiedzy. Chaos, który w niej zobaczyłem napawa mnie głębokim pesymizmem. Moim zdaniem w takiej formie nie da się przekazać wiedzy na odpowiednim poziomie. Ale biurokraci w Ministerstwie wiedzą chyba lepiej…
Przechodząc do propozycji nowej reformy edukacji przygotowywanej przez minister Hall zacznę od kwestii podstawowej. Otóż do pierwszej klasy miałyby pójść już dzieciaki sześcioletnie. Pani minister tłumaczy, że to dobry krok, że podobne sytuacje mają miejsce w innych krajach Unii Europejskiej. Jednak nie wszystkie wzorce są godne powielania. Zabranie rodzicom dzieci rok wcześniej może przynieść negatywne skutki. W dzieciństwie bowiem uczymy się przede wszystkim od rodziców. To matka i ojciec są pierwszymi, naturalnymi nauczycielami dla swego potomstwa. Dlaczego mamy odgórnie przymuszać rodziców do ograniczania kontaktu ze swymi pociechami? Pani minister mówi, że zbyt mało dzieci uczęszcza do przedszkoli i zerówek. To chyba dobrze świadczy o naszym społeczeństwie, nieprawdaż? Taki stan pokazuje, że rodzice sami chcą zajmować się swoimi latoroślami, co jest jak najbardziej zrozumiałe i naturalne. Odebranie (piszę to świadomie – mamy przecież przymus edukacyjny) dzieci w tak młodym wieku nie jest dobrym pomysłem. W momencie, gdy młody człowiek kształtuje się i dojrzewa, każdy miesiąc jest ważny.
Minister Hall stwierdza, że szkoły kształcą dość powierzchownie. To tylko potwierdza to, co napisałem powyżej. Mają nastąpić zmiany w programach nauczania. Jakie one będą? Na chwilę obecną znamy tylko ogólne zarysy. Podobno za przygotowanie nowych programów wzięło się stu specjalistów. Drżę o przyszłe pokolenia uczniów…
Pojawiła się też kwestia bezpłatnych podręczników dla pierwszoklasistów. To, na pierwszy rzut oka, kusząca koncepcja (wiemy jak drogie są wyprawki do szkoły). Nikt jednak oficjalnie nie stwierdził, że za te podręczniki zapłacą rodzice w swoich podatkach. Oficjalna wersja brzmi: „Podręczniki dla klas, które jako pierwsze zostaną objęte reformą – zafunduje państwo. We wrześniu 2009 roku darmowe książki dostaną pierwszoklasiści z podstawówek i gimnazjów”. Jednak nikt nie powiedział prawdy: za rzekomo „zafundowane przez państwo” podręczniki zapłaci podatnik, każdy rodzic, każdy pracujący obywatel. Pieniądze, jak wiadomo od tysiącleci, z nieba nie spadają.
Reasumując, pokuszę się o stwierdzenie, że przydałaby się nie reforma, tylko obdarzenie szkół i rodziców większą autonomią. Musiałoby to być połączone z częściową lub całkowitą prywatyzacją systemu szkolnictwa. Wyjściem byłby np. bon (voucher) oświatowy – instrument finansowy istniejący chociażby w Stanach Zjednoczonych. Wprowadziłoby to element konkurencji między szkołami, które starałyby się przyciągnąć uczniów zdolnych i chcących się uczyć. Wtedy też powstałyby szkoły uczące konkretnych zawodów (nowe wersje tzw. zawodówek) – wiemy przecież, że nie każdy chce i nadaje się na studiach – co spowodowałoby pojawienie się na rynku pracy potrzebnych specjalistów. Przydałoby się zmniejszenie barier dla rodziców wybierających homeschooling (nauczanie domowe), który nie cieszy się sympatią władz ministerialnych i kuratoriów. Niestety zarysowana przeze mnie wizja pozostaje tylko w sferze marzeń. Ministerstwo Edukacji Narodowej ma – jak widać – inne plany.
***
Michał Wolski
Tekst ukazał się w Biuletynie Miłośników Dobrej Książki Tolle.pl nr 5 (18), maj 2008, s. 38-40.
***
Tekst był wcześniej opublikowany na blogu autora
witam wszystkich
jako ze mam nadal do czynienia z polskim systemem nauczania co prawda juz wyzszym ciagle mam zywe w pamieci wspomnienia z gimnazjum jak i liceum. Dzieki wiekszej swobodzie na studiach otrzasnolem sie z tego co mi wpajano w Lo, obecnie juz samodzielnie i swiadomie kieruje swoim rozwojem – dojscie do tego zajelo mi jednak 4 lata zycia, popelniania bledow i uczenia sie na nich.
kiedys usiadlem i przemyslalem czego nie nauczyla mnie szkola a moim zdaniem powinna.
wg mnie absolwent szkoly sredniej powinien byc w stanie samodzielnie zyc w spoleczenstwie … ja na pewno nie bylem do tego przygotowany. Aby byc w stanie w nim zyc mysle ze kazdy powinien miec takie umiejetnosci jak
– znajomosc podstaw prawa
– znajomosc i umiejetnosc zarzadzania swoimi finansami/ podstawy ekonomi
– znajomosc historii XX wieku a w szczegolnosci ostatnich 50 lat
– umiejetnosci interpersonalnych
– zawod
ad1 tak naprawde 90% ludzi nie wie nic o tym co im wolno, co wolno dzielnicowemu, jaki jest podzial administracyjny, jak wygladaa system podatkowy, budzet panstwa
ad2. znowu to samo, niewielu posiada jakakolwiek wiedze o kredytach, inwestowaniu, czy tak podstawowej moim zdaniem umiejetnosci jak oszczedzaniu
ad3 sam osobiscie przypominam sobie w lo lekcje historii gdzie po raz tysieczny przerabialo sie sredniowiecze i za kazdym razem brakowalo czasu na to jak wygladal prl, a mysle ze bardziej sie to przyda obywatelowi aby wiedzial skad sie kto tak naprawde wywodzi, niz to ze 600 lat temu kogos gdzies pokonalismy
ad4 to nie tylko prosze i dziekuje
ad5 mysle ze kazdy powinien byc w stanie na siebie zaczac zarabiac po szkole sredniej – a nie tak jak obecnie ze mozna spotkac 25 letnich studentow ktorzy o pracy wiedza tyle ze jest z nia ciezko
i cala masa innych przemyslen mlodego wkurwionego faceta ktoremu zrobiono sieczke z mózgu ale na ten temat to moglbym artykul popelnic ;/
Moja propozycja na reforme „szkolnictwa”:likwidacja przymusu szkolnego,likwidacja matur-pozostawienie egzaminu na studia