Wśród komentarzy do mojego ostatniego tekstu, który ukazał się na łamach portalu („Zło dóbr publicznych”), pojawiły się – wedle mojego odczytania – głosy poprawnie formułujące wynikający z niego wniosek, ale uważające, że idzie on za daleko. „W końcu o czymś powinniśmy decydować publicznie. Czy nie na tym polega też wolność?” No właśnie – czy na tym?
Psucie rzeczywistości rozpoczyna się najczęściej od psucia pojęć. Stręczenie rzeszom propozycji działań opisywanych pojęciami znanymi i wywołującymi niechętne skojarzenia rzadko kończy się powodzeniem. Dużo skuteczniejsze są propozycje ubrane w frazę znaną i lubianą, ale skierowaną ku nowym, niedocieczonym na ogół znaczeniom.
Źródeł słowa ‘wolność’ (freedom) można doszukać się w starym indyjskim słowie priya (oznaczającym jaźń, świadomość, lub to, co jest jej częścią) oraz w łacińskim privatus (własny, indywidualny, prywatny); wynikałoby z tego, że wolność zawsze była w naturalny sposób rozumiana jako możliwość swobodnego dysponowania możliwościami swojej świadomości i woli, jak również jej materialnymi i fizycznymi przejawami. Wolność – to stan, w którym naszych działań nie udaremnia fizyczna agresja ani jej groźba. Warto zwrócić uwagę, że paternalistyczne przeinaczenie powyższej definicji – przedstawianie wolności jako arbitralnie rozumianej „samorealizacji”, do której można jednostkę zmusić – jest biegunowym przeciwieństwem pierwowzoru. Tak neosemantyzm osiąga pełnię celów, w jakich został stworzony, przenikając do zbiorowej świadomości (pardon my French: nawet Kisielewski pisał o socjalizmie, który, jako pokusa intelektualna ćwierćinteligentów, świetnie nadaje się do fałszowania świadomości zbiorowej) i – co gorsza – nie zasiewając w niej nawet ziaren zasadniczego niepokoju.
Ale gdy tylko przedrzeć się przez zasłonę podobnych przeinaczeń, rozumie się jasno, że istnienie pewnych wartości jest – można powiedzieć – binarne. Zakres niewoli jest stopniowalny – można mówić o niewoli sroższej lub łagodniejszej, ale wolność może tylko być, albo nie być; z czego wynika, że nie istnieje „wolność umiarkowana”, ani też „wolność radykalna”. Stąd też, jak sądzę, bierze się nieporozumienie w mówieniu o umiarkowanych i radykalnych wolnościowcach, czy też wolnościowcach kompromisowych i bezkompromisowych. Tam, gdzie jest agresja, przemoc i przymus, tam nie ma dobrowolności, kontraktu i swobodnej konkurencji. Tam, gdzie jest dobrowolność, kontrakt i swobodna konkurencja, tam nie ma agresji, przemocy i przymusu. Opowiedzenie się za jednym z tych zestawów oznacza odrzucenie drugiego, przy czym tylko jeden z nich – ten „niewolniczy” – podlega potencjalnej gradacji. Twierdzenie natomiast, że oba te zestawy powinny się „uzupełniać”, to – jak sądzę – rozdawanie pomyślnych kart wrogom sprawy, która jest nam bliska.
Używając łatwej do zobrazowania metafory – wyobraźmy sobie niewielką społeczność, terroryzowaną przez potężnego rozbójnika, który regularnie ograbia wszystkich jej członków z 50% wypracowanych dochodów. Nie ma z pewnością przesady w stwierdzeniu, że osoby te nie cieszą się wolnością. Czy jednak można by mówić o odzyskaniu przez nie wolności, gdyby, po stanowczym przeciwstawieniu się pretensjom zbójcy, zawarty został dwustronny „kompromis”, zgodnie z którym haracz wynosiłby od tej pory jedynie 25%? Nie bójmy się powiedzieć: nie, zdecydowanie nie. Wolność zostanie odzyskana wtedy i tylko wtedy, kiedy grabieżca zostanie ostatecznie unieszkodliwiony, a każdy członek opisywanej społeczności będzie mógł cieszyć się możliwością dowolnego dysponowania całością owoców swojej pracy.
To, że prawdopodobnie wielu z nas myśli z niechęcią o odnoszeniu podobnych metafor do otaczającej rzeczywistości, próbując racjonalizować instytucjonalne przejawy agresji i przymusu (o ile pozostają na odpowiednio „umiarkowanym” poziomie), świadczy moim zdaniem o tym, jak skuteczny w przesuwaniu perspektyw okazał się kazuistyczny neosemantyzm. Przykładowo, pewnie wielu z nas myśli z odcieniem sympatii o „działaniu w interesie publicznym”, utożsamiając podobne określenie z uczynkami samarytańskimi, podczas gdy w praktyce oznacza ono wymuszone wykorzystywanie zasobów grup mniejszych w celu realizacji celów grup większych (tak jakby „argument” liczbowy był argumentem logicznym). Wielu porusza się też pewnie skrajem pułapki przeświadczenia, że wszechobecność etatyzmu świadczy w jakimś sensie o „zademonstrowanej preferencji” ogółu jednostek, tak jakby rzeczywiście w jakimkolwiek punkcie historii przed ogółem jednostek postawiony został jasny i uczciwy wybór: etatyzm lub liberalizm.
Tekst ten nie jest więc zachętą do radykalizacji nastrojów czy postaw, gdyż takiego określenia, jak już wspomniałem, nie można odnieść do stanowiska wolnościowego. Ma być on raczej semantycznym ostrzeżeniem, namową do drobiazgowej wręcz dbałości o czystość i przejrzystość pojęć; zwłaszcza w czasach, w których werbalny fałsz i irracjonalizm przybiera niepokojące rozmiary, a jego stronnicy próbują klęskę własnych recept, recept wrogich wolności, wrzucić na ramiona tych, dla których wolność była zawsze wartością pierwszą i niezbywalną.
Nie chcę tu też sugerować konkretnej metody działań obronnych. Uświadomienie sobie, że opowiedzenie się po stronie dobrowolności, kontraktowości i nieagresji musi być (jeśli ma być szczere) wyborem bezkompromisowym, nie oznacza, że sposób postępowania w zgodzie z tym wyborem musi być zawsze bezkompromisowy co do wyboru środków. Nie twierdzę, że „subityzm” jest właściwszy niż „gradualizm”. Nie twierdzę, że rozebranie politycznego aparatu ucisku za pomocą jego własnych metod (metod demokratycznych) jest mniej obiecujące, niż przeciwstawianie się etatyzmowi na drodze budowania kontrekonomii bądź budzenia nastrojów secesjonistycznych. Dróg i możliwości jest wiele – ale sądzę, że aby odważnie wkroczyć na którąkolwiek z nich, należy pamiętać, iż nie działamy w imię jakiejkolwiek ideologii, ani też jakiegokolwiek „radykalizmu”, ale w imię logiki i zdrowego rozsądku, przeciw polilogizmowi i bałamutnym sofizmatom – w imię wartości, której istnienie lub nieistnienie to alternatywy równie wyłączne, co prawda lub fałsz, biel lub czerń oraz zwycięstwo lub porażka.
Jakub Bożydar Wiśniewski
świetny artykuł!