„Jest u was za dużo wolności słowa” – tymi słowami Komisja Europejska skomentowała wydarzenia które miały miejsce jakiś czas temu na Węgrzech. Przypomnę, że awantura rozpętała się wraz z tragedią kilku cygańskich (lub „romskich”, ponoć słowo „cygan” jest już passe…) rodzin, które stały się ofiarą linczu ze strony lokalnych radykałów. By było jasne – nie zamierzam tutaj stawać po tej czy tamtej stronie sporu czy też zabawiać się w adwokata diabła. Chcę tylko postawić pytanie: czy taki argument przeciw wolności wypowiedzi można uzasadnić? Czy nie jest to po prostu kolejny przykład na to, jak bez szacunku dla poszkodowanych sępy politycznej machiny propagandy potrafią wykorzystywać ludzkie nieszczęścia?
Zastanówmy się zatem nad wolnością słowa, w aspekcie zarówno moralnym, jak i pragmatycznym. Czy faktycznie istnieje jakiś „poziom” swobody będący optymalnym rozwiązaniem dla społeczeństwa? Czy kompromis pomiędzy regulacją państwową a suwerennością wypowiedzi może być traktowany jako rozwiązanie? Baczna obserwacja trendów społecznych i politycznych, w przeciwieństwie do ideologicznego chaosu w wypowiedziach polityków, może zapewnić nam prostą i spójną odpowiedź.
Od czasu II wojny światowej (a później po reformach lat 89-93), „dbające o nasze dobro” europejskie rządy w przeważającej większości ustanowiły prawo, które zabrania „propagowania faszyzmu i komunizmu”, rzekomo dla ochrony przyszłych pokoleń przed powrotem totalitarnych ustrojów. Na samym początku można się rytualnie doczepić do definicji „faszyzmu” czy samego „propagowania”. Przypominam, że chociażby symbol swastyki używany jest przez wiele kultur, w tym polską (do II wojny światowej), jest również istotny dla słowiańskiego rodzimowierstwa – i użyty w tym kontekście nie ma nic wspólnego z nazizmem, choć media zazwyczaj twierdzą inaczej, węsząc okazję do rozpętania następnej afery. To samo można powiedzieć o geście „hajlowania”. Popularność tychże dziś ma jednak główne źródło w kpinie wobec „poprawności politycznej”, znanej wszem wobec formie językowej tyranii status quo.
Nikt jednak nie chce zauważyć drugiego dna problemu, znacznie istotniejszego dla nas niż polityczne rozgrywki w ustawodawstwie ideologicznym. Otóż poprzez społeczne sprzężenie zwrotne przyjęcie tego prawa odniosło skutek zupełnie odwrotny do zamierzonego. Odważę się stwierdzić, że gdyby nie ono, ruch neonazistowski czy narodowo-bolszewicki w Rosji nigdy nie urosłyby do swoich obecnych rozmiarów.
Dlaczego? Przez takie działania, angażując aparat przymusu do zwalczania jakiejkolwiek idei, choćby była to idea destrukcyjna, sami ją legitymizujemy i usprawiedliwiamy, stawiając w pozycji „prześladowanej ofiary”, podczas gdy my stajemy się „oprawcami”. Prawda jest smutna: walcząc w ten sposób z nazizmem, faszyzmem (te pojęcia w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób są często uznawane za synonimy) czy komunizmem zniżyliśmy się do ich poziomu, najniższych instynktów brutalności – stworzyliśmy pojęcie myślozbrodni i w zwalczaniu jej użyliśmy jałowego, fizycznego przymusu.
Nie dziwmy się zatem, że radykalne ruchy etatystyczne, takie jak nacjonalitaryzm, neonazizm czy skrajna lewica zyskują w społeczeństwie, a zwłaszcza wśród ludzi młodych coraz większe uznanie. Wynika to z faktu, że w obliczu dzisiejszego prawa żywią się one ze „ślepego” buntu i źle pojętego nonkonformizmu. Gdy młody człowiek uświadamia sobie, że obecny system, wbrew obietnicom polityków, nie jest rozwiązaniem wzorcowym, sięga po alternatywę. Niestety najczęściej jest nią właśnie ruch radykalnie totalitaryzujący, mamiący potencjalnych wyznawców wizją zmian, jakich mógłby dokonać po zdobyciu wpływu na społeczeństwo. Fakt, że zmiany te prowadziłyby do jeszcze większego zniewolenia, centralizacji i wyzwolenia demona „planowanego chaosu”, często pozostaje w cieniu wobec entuzjazmu neofity etatystycznej ideologii.
Zgodnie z zasadą błędnego koła – i zagnieżdżoną w ludzkich umysłach skłonnością do „zwalania” winy na podmiot trzeci, pewne grupy będą ją z kolei zrzucać na sam nonkonformizm, nie widząc faktu, że jest on jednym z filarów innowacyjności i prawdziwego postępu. Jeśli odpowiednio szczegółowo przyjrzymy się polityce społecznej zauważymy, że jej fundamentem są właśnie takie dychotomie – absurd przeciwko absurdowi, kłamstwo przeciwko kłamstwu i chaos przeciwko chaosowi. W tym wszystkim zwykły człowiek miota się od ściany do ściany, przez mgłę dezinformacji nie mogąc dostrzec prostej, logicznej i spójnej drogi wiodącej ku indywidualnej wolności.
Przyczyn tragedii nie można usprawiedliwiać brakiem rządowych knebli założonych na usta Węgierskich obywateli. Dopatrywać ich można się za to gdzie indziej – tam, gdzie nie będzie to zakrawało na ponury żart czy echo totalitarnej przeszłości. W sporach ideologicznych prowadzonych przez nawiedzonych proroków pragnących za wszelką cenę zająć rządowe czy parlamentarne posady. W polityce państwa opiekuńczego, która umożliwiła znacznej części populacji cygańskiej przejść na pasożytniczy i nieodpowiedzialny tryb życia, wzbudzając niechęć innych społeczności wobec całej cygańskiej populacji. Wreszcie z nieustannej propagandy „tolerancji” i „politycznej poprawności”, wobec których większość indoktrynowanych obywateli prędzej czy później nabierze odruchu wymiotnego – i czystą siłą inercji zajmą pozycję odwrotne, ze skrajności w skrajność stając się chociażby ksenofobicznymi rasistami.
Przesyłam zatem politykom smutną wiadomość, choć nie jest ona nowością: każda wasza decyzja będzie miała wpływ na rzeczywistość, i to wy będziecie za nią odpowiedzialni, nawet, jeżeli nigdy nie staniecie przed sądem. Z uwagi na to, że każda decyzja odbierająca człowiekowi suwerenność i wolność decyzji prędzej czy później odbije się na społeczeństwie rodząc nieodpowiedzialność i krótkowzroczność w skali jednostki oraz wzrost przestępczości i spadek produktywności w skali ogółu. Przywołując przewodnie hasło popularnego ostatnio filmu – „wolność jest w nas”. I oznacza to, ni mniej, ni więcej tyle, że tylko my jesteśmy w stanie ją sobie zapewnić – a jedyne, co możecie zrobić wy, rządzący, to przestać nam w tej sferze przeszkadzać.
Niezależnie od tego, w czyim imieniu propagujemy daną ideę – czy robimy to w obronie „tolerancji” czy „tradycji”; czy lubimy przy tym homoseksualistów/kościół czy nie – granicę etyki przekraczamy w momencie, gdy próbujemy kogoś zmuszać do wyznawania naszego punktu widzenia – wprowadzając elementy swojego światopoglądu do obowiązkowego i powszechnego programu nauczania czy finansując „kampanie społeczne” z pieniędzy uprzednio odebranym podatnikom. Takie postępowanie nigdy nie przyniesie pożądanych rezultatów, nieważne, jak szczytne były przy nim nasze motywy. By być skutecznymi w walce z patologiami, ideologii musimy przeciwstawić spójną logicznie filozofię. Oświeconym wizjom jedynie słusznego porządku – zasadę indywidualnej suwerenności i wolności. Tylko w ten sposób jesteśmy w stanie stanąć ponad jałowymi sporami i chłodnym spojrzeniem spojrzeć na rzeczywistość, dostrzegając sedno problemu i znajdując prosty sposób, by mu zaradzić.
Konrad ”Turin” Kozioł
08.05.2009
***
Tekst był wcześniej opublikowany na blogu autora
kłamstwo przeciwko kłamstwU oczywiście, mój błąd. Byłbym wdzięczny za edycję 🙂
zrobione