Szopka eurowyborów w której o 50 świetnie płatnych euro-posad pod polskim dywanem gryzły się buldogi od kilku miesięcy dobiega powoli końca. Co sprytniejsze buldogi zmieniły nawet w trakcie walki skórę aby tylko się dostać na premiowane awansem pierwsze miejsca partyjnych list. Na przykład zasłużony związkowy buldog Krzaklewski, który z niczym w pobliżu kapitalizmu czy wolnego rynku nie miał nigdy nic wspólnego szlachci teraz listy Trampoliny dla Wszystkich. Znanej też czasem jako PO.
Znalazły się wśród walczących buldogów również buldożki. W tym potencjalnie najcenniejszy polski wkład w przyspieszony rozkład UE – spikerka Radia Maryja Anna Sobecka. Z tego co widzimy buldożka Sobecka nie musiała nawet zmieniać skóry – w starej skórze kandyduje z nowej listy. Cóż, cuda się zdarzają, szczególnie w pobliżu Ojca Dyrektora. Już sobie wyobrażamy Sobecką brylującą na salonach w Brukseli. Ktoś musi przecież odwrócić fatalne wrażenie jakie zostawi po sobie pewien europoseł z Samoobrony, który zdobył medialną sławę w temacie gwałcenia prostytutek w tej metropolii.
Zostawmy jednak buldogi pod dywanem i zastanówmy się przez chwilę nad absurdem samych „wyborów”. Nikt ich tak naprawdę nie chce. Odnosimy wrażenie że wszyscy naokoło chcieliby o tej farsie i o swoim w niej udziale jak najszybciej zapomnieć. Niektórzy mają jedynie przykry obowiązek dotrwania do końca i powtarzania wytartych frazesów w które sami nie wierzą.
Wybierani zaradni chcieliby zapomnieć jak najszybciej o wyborach tak aby w końcu cieszyć się komfortem brukselskiego mieszkania z pensją 8000 euro wpływającą co miesiąc na konto. Plus 50 tysięcy rocznie na drobne wydatki takie jak „prowadzenie biura”. Wszystko bez potrzeby dalszego publicznego kompromitowania się tudzież bez konieczności szukania pracy. Kryzys? Jaki kryzys? Chyba nie w Brukseli gdzie w marcu eurodeputowani demokratyczną większością 70% przegłosowali aby pozostałe specjalne wydatki europarlamentu trzymać w tajemnicy aby nie denerwować bezradnego euro motłochu.
Mający wybierać zaradnych bezradni natomiast chcieliby zapomnieć jak najszybciej o farsie eurowyborów tak aby zakończyć wreszcie swoją mentalną rozterkę. Czy lepiej, choć jak ich uczono mniej demokratycznie, jest olać bezsensowne głosowanie? Czy też dopełnić demokratycznej powinności i zagłosować. To ostatnie równoważne ze złożeniem podpisu pod oświadczeniem: jestem imbecylem.
Zdradza te nastroje zupełny brak wigoru, polotu i zaangażowania widoczny na każdym kroku, zarówno ze strony zaradnych jak i bezradnych. Nikt z kandydatów nie uczynił większego wysiłku aby z jakimś sensem, werwą i zaangażowaniem sformułować przynajmniej o co właściwie chce walczyć. Co chce osiągnąć? Po co go w ogóle wybierać? I po co wybierać w ogóle?
Jest w tym oczywiście sporo logiki bo znaczna część wyborów dokonała się już wcześniej. O ich wynikach przesądza drobiazgowo ustalona w partyjnych gremiach kolejność na listach wyborczych. Mógłby ktoś jednak przypuszczać że przynajmniej pro forma jeden czy drugi kandydat wyjdzie z jakaś płomienną oracją uzasadniającą jego wybór i to czego chce dokonać. Ale realistycznie i od siebie, bez powielania odbitych na partyjnym ksero ogranych formułek o reprezentowaniu interesów yada, yada. Jedyną argumentacją jaką się słyszy to wstydliwe przyznanie się że są od niego jeszcze gorsi. Co prawdopodobnie jest prawdą, tyle że dyskredytującą całą tą żałosną szopkę. W sytuacji gdy nie ma co się spierać o idee bo ich po prostu nie ma, cała para idzie w gwizdek. Pozostaje spór zastępczy o nazwiska, o miejsca, o rodzaj uśmiechu na plakacie. Reszta już dawno ustalona – przez buldogi pod dywanem.
Wspomniany telewizyjny spot z euro walizką i stanikiem odzwierciedla podobne zażenowanie i podobny nihilizm ze strony oficjalnej. Podkreśla to też nijaki rysunek Mleczki na internetowych stronach establishmentu, mający zachęcać do wyborów. Znów przerost formy nad treścią, czysta mechanika wrzucania czegoś do skrzynki. Ale po co? W jakim konkretnie celu?
Odpowiedź jest oczywiście znana wszystkim tańczącym chochołom – po nic. Tyle że chochoły nie lubią się wychylać. Głosowanie w eurowyborach jest pustym gestem, potrzebnym jedynie kandydatom na dalszych miejscach na listach w nadziei na cud. Nie potrzebne jest ani milionom bezradnych statystów, ani zaradnym liderom list pewnych swojego wyboru. Ba, niepotrzebne jest nawet rządzącym, z których część pewnie i tak dzieli sceptycyzm i podejrzliwie patrzy na postępy euro socjalizmu. O ile więc rząd robi coś to nie z chęci wykazania się specjalnym euro entuzjazmem ile z chęci uniknięcia blamażu zerowej frekwencji. Zawsze da się przecież znaleźć paru niezorientowanych do których nie dotarło jeszcze że głosowanie nie jest dłużej obowiązkowe a nieobecność w szopce nie jest jeszcze karalna. Będzie dopiero gdy ich wybrańcy tak zadecydują.
Perspektywa blamażu jednak, a zwłaszcza euro blamażu z otoczką patriotyzmu, nie jest dla establishmentu motywatorem dostatecznie silnym aby się wysilić. Stąd też cała reklamowo-promocyjna oprawa euro szopki, jak zresztą sama unia, cierpi na uwiąd starczy. Nic w niej z tchnących energią i nawołujących do czynu produkcyjniaków jak za Gomułki. Nic z optymizmu gierkowskiego „Polak potrafi”. Nic z chociażby ognia Polskiej Kroniki Filmowej, po puszczeniu której chciało się radośnie od razu budować socjalizm.
Najbardziej świdrująca w uszach cisza o eurowyborach dochodzi z sektora prasowego. Oprócz sensownego artykułu Tomasza Wróblewskiego w Rzepie („Nowa socjalistyczna rewolucja?”) wśród pustej propagandowej sieczki nie widzieliśmy żadnych prób krytycznego drążenia tematu. Nikt nie zadaje trudnych pytań kandydatom, nikt nie próbuje dotrzeć do prawdy. Same pozory, iluzje, oficjalna mowa trawa. Czyżby euro agenci opanowali już wszystkie media?
Dziennikarskim lwom z nudów grzywa linieje, mole ogony gryzą, a tu taka kopalnia arcyciekawych tematów przechodzi obok nosa. Jak na przykład roztrząśnięcie czy astronomiczna gaża europosła, razem z kosztami „biura” rzędu 12 tysięcy euro miesięcznie, nie jest przypadkiem parodią całkowicie sabotującą proces demokratyczny? Czy europoseł z Pcimia Dolnego który zarówno przed jak i po euro-posłowaniu nigdy o własnych siłach nie ma szans dojść do ćwierci takiej gaży nie będzie czasem jako europoseł podatny na wpływy swoich rzeczywistych sponsorów? Czy znajdzie odwagę aby kąsać rękę która karmi? Jaką konkretnie ma motywację aby interesy kraju przedłożyć ponad interesy wypłacającego gażę euro imperium?
Albo czemu na przykład nie podsunąć największej polskiej eurozjastce, Danucie Huebner, pomysłu zmobilizowania swoich lewicowych kolegów europosłów aby oddali połowę swojej gaży partii która ich do Brukseli wysłała i której wszystko zawdzięczają? Powtórzyliby tym jedynie gest swoich holenderskich kolegów socjalistów sygnalizując że mamona nie jest ich wyłącznym motywatorem.
Oczywiście czekaj tatku latka, nie ten kraj, nie ten obyczaj. Liczy się tylko paro sekundowy klip w dzienniku telewizyjnym z niezupełnie pustego lokalu wyborczego. No i odczytanie tzw. „wyników” czyli zbiorczej listy zaradnych, gotowej w 3/4 już parę miesięcy temu. O nią właśnie gryzły się buldogi pod dywanem.
Co nas w końcu prowadzi do pytania tytułowego. Czy istnieje jakaś granica absurdu „eurowyborów”? Czy istnieje dostatecznie nonsensowne uzasadnienie nieobowiązkowego udziału w eurowyborach tak aby masy bezradnych zaczęły w końcu myśleć i je zbojkotowały? Aby w końcu kapnęły się że dalej w nonsensie tym udziału nie wezmą bo nie tylko spektakl stracił sens. Wyborcy grozi że straci także respekt dla samego siebie.
cynik9
03.06.2009
***
Tekst był wcześniej opublikowany na blogu dwagrosze
Zezwolenie na przedruk dotyczy wyłącznie witryny liberalis.pl.
Ogólne zasady przedruku można odnaleźć bezpośrednio na blogu dwagrosze.