Od pewnego czasu w polskim życiu publicznym trwa dyskusja o ewentualnym wprowadzeniu parytetu płci na listach wyborczych. Kongres Kobiet Polskich zamierza zbierać podpisy pod obywatelskim projektem ustawy zmieniającej ordynacje wyborcze w taki sposób, aby na listach wyborczych do Sejmu, sejmików wojewódzkich i rad gmin kobiety musiały obowiązkowo stanowić co najmniej 50% kandydatów. Poparcie dla idei parytetu wyrażają znani konstytucjonaliści, tacy jak profesorowie Piotr Winczorek i Wiktor Osiatyński, pozytywnie wyrazili się o niej prezydent Lech Kaczyński i przywódcy Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
Sztandarowym argumentem zwolenników parytetu jest, oczywiście, walka z dyskryminacją kobiet poprzez wyrównywanie ich szans jako grupy społecznej – “światową tendencją jest podejmowanie akcji afirmatywnych w stosunku do środowisk, które są w gorszej sytuacji niż inne”. Mówi się o tym, że “w naszym społeczeństwie ponad 50 proc. to kobiety, które nie mają dostatecznej reprezentacji”, że “gdyby o zarobkach pewnej grupy społecznej, ich statusie, braku dostępu do władzy, przemocy wobec nich, decydowała łysina, na pewno kwoty byłyby niezbędne, by ochronić ich interes”, że “kobiety zawsze były przedmiotami politycznych decyzji, teraz powinny być jej podmiotami, powinny współkształtować wolę polityczną”. Innymi słowy, zakłada się milcząco, że kobiety na listach wyborczych – a docelowo w Sejmie, sejmikach i radach gmin – stanowią w jakiś sposób emanację wszystkich kobiet w Polsce, i że w wyniku zwiększenia liczby kobiet w tych organach wszystkie kobiety w Polsce zyskają większy wpływ na decyzje polityczne, swój status społeczny, swoje zarobki i traktowanie ich przez innych ludzi.
I właśnie to założenie wydaje się być piramidalną bzdurą i ideologicznym zafałszowaniem rzeczywistości. Nawet, jeśli kilka tysięcy kobiet więcej dostanie się do rad gmin, sejmików i Sejmu, to jaki będzie to miało wpływ na sytuację milionów zwykłych kobiet? Tych padających ofiarą przemocy, tych kiepsko zarabiających, tych źle traktowanych przez mężczyzn w życiu prywatnym? To nie te miliony kobiet staną się podmiotami politycznych decyzji – stanie się nimi co najwyżej te parę tysięcy, które wdrapie się na polityczne stołki dzięki parytetowym przywilejom. Co najwyżej – bo w rzeczywistości i tak nadal prawdziwymi podmiotami pozostaną partyjni liderzy, a ich koleżanki w radach, sejmikach i Sejmie będą pełniły w większości rolę figurantek – tak samo zresztą, jak ich koledzy-mężczyźni.
To nie te miliony kobiet uzyskają dodatkową reprezentację – uzyskają ją co najwyżej lobbies w rodzaju Kongresu Kobiet Polskich i innych politycznych grupek. A zasadniczo nic się nie zmieni – reprezentację tak naprawdę będą mieli panowie Tusk, Kaczyński, Napieralski i Pawlak, ewentualnie jeszcze może Piskorski, Lepper czy Giertych. I nawet jeśli zamiast tych panów byłyby np. panie Gronkiewicz-Waltz, Gilowska, Senyszyn, Kierzkowska, Jaruga-Nowacka czy Beger, też by to nic nie zmieniło. Bo politycy w rozmaitych organach władzy reprezentują przede wszystkim interesy swoje, swoich liderów partyjnych, sponsorów, swoich znajomych i partnerów w biznesie – a interesy szarej masy wyborców dopiero na szarym końcu, jeśli w ogóle. Wiara w to, że kobiety w Sejmie i radach będą podejmowały decyzje w interesie kobiet jako całości (notabene, czy w ogóle istnieje taki interes?) jest tak samo naiwna jak to, że polityk-Polak będzie podejmował decyzje kierując się interesem narodu, polityk wywodzący się ze środowiska robotniczego – decyzje kierujące się interesem “ludzi pracy”, a polityk-biznesmen – decyzje kierujące się interesem wszystkich przedsiębiorców.
I to nie te miliony kobiet będą lepiej zarabiać – co najwyżej lepiej zarabiać będą te, które dzięki parytetowi dorwą się do stołków, albo się na nich utrzymają. W tym, całkiem prawdopodobne, pomysłodawczynie z Kongresu Kobiet. Bo tak naprawdę nie chodzi o dyskryminację kobiet – chodzi o dorwanie się do stołków pod płaszczykiem walki z tą dyskryminacją. Tak samo, jak pomysłodawcom progów wyborczych nie chodziło wcale o sprawniejsze rządy, tylko o wycięcie drobnej konkurencji ze sceny politycznej, a autorom zmian w ustawie medialnej nie chodzi o dobro publicznej telewizji i radia, tylko o przejęcie nad nimi kontroli.
To, że chodzi o stołki, a nie o żadną dyskryminację, najlepiej pokazuje fakt, że Kongres Kobiet nie domaga się wcale, aby parytet wprowadzić wszędzie w procedurze zatrudniania. Skoro bowiem parytet jest narzędziem walki z dyskryminacją, a ta dotyka masy kobiet, objawiając się w niższych zarobkach, to logika nakazuje domagać się zastosowania tego parytetu przy naborach na wszelkie stanowiska pracy, a nie tylko na wąską grupę stanowisk politycznych. Niech każde przedsiębiorstwo – a przynajmniej takie, w którym istnieje “niedoreprezentowanie” kobiet wśród pracowników – przeprowadza konkursy, przy zachowaniu zasady, że przynajmniej 50% kandydatów muszą stanowić kobiety. Parytet powinien oczywiście dotyczyć też wyborów do organów stowarzyszeń, fundacji, związków zawodowych i wszelkich spółek – wszędzie przynajmniej 50% kandydatów powinny stanowić kobiety…
Jeżeli członkinie KK tego wszystkiego się nie domagają, to oznacza to, że dyskryminacja kobiet w ogóle tak naprawdę im “wisi” i chodzi im jedynie o własne interesy – być może same czują się dyskryminowane przez swoich liderów partyjnych?. A jeżeli uważają, że wprowadzanie parytetów przy zatrudnianiu byłoby właśnie dyskryminacją – bo oznaczałoby kierowanie się kryterium płci, to tym bardziej ich domaganie się parytetu przy wyborach jako narzędzia walki z dyskryminacją jest nieszczere.
Ponad sto lat temu Lysander Spooner napisał: “Jeśli kobiety, zamiast wnosić petycje o dopuszczenie do udziału we władzy ustanawiającej więcej praw, obwieszczą obecnym prawodawcom, że one, kobiety, pójdą do parlamentu i cisną w ogień wszystkie istniejące kodeksy, to zrobią bardzo rozsądną rzecz – jedną z najrozsądniejszych rzeczy, jakie są w stanie zrobić. I będą miały ze sobą tłum mężczyzn – przynajmniej wszystkich rozsądnych i uczciwych mężczyzn w tym kraju – którzy z nimi pójdą”. Może warto, by polskie kobiety tak zrobiły, zamiast podpisywać się pod projektem ustawy ułatwiającej dostęp do stołków sprytnym paniom polityczkom?
17.08.2009
Jacek Sierpiński
***
Tekst pochodzi ze strony autora.
O, całkiem niezły tekst. Nawet się zgadzam, chociaż nie byłbym taki ostry w komentarzu. Zwyczajnie niewiele mnie to obchodzi, kto będzie na listach wyborczych, wszyscy i tak są po jednych pieniundzach. Inna sprawa, że jako sprawa symboliczna, byłby to krok do przodu. Niestety akcje symboliczne mają to do siebie, że czasami są tylko symboliczne i poza tę symbolikę nie mogą się wywlec (vide: Obama).
Nie zgadzam się z tym zdaniem jedynie:
„o tak naprawdę nie chodzi o dyskryminację kobiet – chodzi o dorwanie się do stołków pod płaszczykiem walki z tą dyskryminacją.”
Bo sądzę, że autorkom naprawdę chodzi o walkę z dyskryminacją. Dorywanie się do stołków to proces mocno zindywidualizowany… a takie przedstawienie sprawy trąci mi trochę „prawdą o żydach”.
Nieważne.
Ważne, że niczego parytet nie zmieni.
I jedno jeszcze:
„To, że chodzi o stołki, a nie o żadną dyskryminację, najlepiej pokazuje fakt, że Kongres Kobiet nie domaga się wcale, aby parytet wprowadzić wszędzie w procedurze zatrudniania. Skoro bowiem parytet jest narzędziem walki z dyskryminacją, a ta dotyka masy kobiet, objawiając się w niższych zarobkach, to logika nakazuje domagać się zastosowania tego parytetu przy naborach na wszelkie stanowiska pracy, a nie tylko na wąską grupę stanowisk politycznych.”
Nie wiem, jak Kongres, ale przecież wiele feministek domaga się podobnych rzeczy. Tyle, że w społeczeństwie opanowanym przez neoliberalizm i patriarchat natychmiast pojawią się głosy o naruszaniu wolności gospodarczej.
Cóż, nie jestem jednak fanem takich rozwiązań. Dyskryminację należy zwalczać pozapolitycznie (choć myślę, że niekiedy naprawdę może się skończyć cierpliwość).
O ile wiem, to środowiska feministyczne właśnie domagały się i domagają się tego, by zasadniczo nie kierować się kryterium płci przy zatrudnianiu – czyli żeby pracodawca np. nie mógł powiedzieć np., że nie chce zatrudnić kogoś, bo jest kobietą, lub że preferuje pracowników określonej płci, a nawet, żeby np. ogłoszenie o pracę sugerowało płeć kandydata.
Owszem, to jest ograniczanie swobody działalności gospodarczej (z którym się nie zgadzam, bo uważam, że każdy powinien mieć prawo współpracować z kim chce i nie współpracować z kim nie chce) – ale jakby nie patrzeć, rzeczywiście jest to walka z dyskryminacją ze względu na płeć.
Ale jeśli w grę wchodzą rzeczywiście istotne stołki, to od tej zasady odstępuje się i domaga się właśnie parytetów. Na przykład tak, jak bodajże w Norwegii, gdzie w zarządach i radach nadzorczych spółek (nie wiem, czy tylko z udziałem państwa, czy wszystkich) musi być chyba 30 czy 40% przedstawicieli każdej płci. Oczywiście, jest to właśnie jawna dyskryminacja ze względu na płeć, bo prowadzi do sytuacji, w których właśnie kryterium płci staje się decydujące przy zatrudnieniu – „no tak, ma pan wprawdzie najlepsze kwalifikacje, ale nie możemy pana zatrudnić na to stanowisko, bo zaburzyłoby to wymagane proporcje płci w zarządzie”. Ale, rzecz jasna, przedstawia to się ideologicznie nadal jako walkę z dyskryminacją. Tylko, że nie chodzi już tu o dyskryminację jednostek (wyrażaną w nierównym ich traktowaniu), tylko o ideologiczny konstrukt, jakim jest „dyskryminacja” kolektywów (rzekomo objawiająca się w nierównym dostępie tych kolektywów do jakichś dóbr).
A tak naprawdę po to, by pójść na skróty i łatwiej SAMEMU dorwać się do konfitur. Ostatecznie za parytetami lobbują w większości właśnie te konkretne kobiety, które same mogą dzięki nim zyskać miejsca w parlamencie czy radach spółek. Skoro zwykłe prawa antydyskryminacyjne nie wystarczają, bym się dostała na popłatne stanowisko, wprowadźmy takie regulacje, które to wymuszą. Jest nośna ideologia, którą można wykorzystać, więc czemu tego nie zrobić?
Oczywiście, oprócz tego są też „pożyteczni idioci”, którzy szczerze wierzą w słuszność takich rozwiązań. Sądzę jednak, że jest ich mniejszość. Poza tym… Byt określa świadomość – pod tym względem Marks miał rację. Łatwiej uwierzyć w słuszność tego, co jest zgodne z własnymi interesami.
Tak przy okazji, to pomieszanie dwojakiego (jednostkowego i kolektywnego) rozumienia zasady „równości płci” jest coraz wyraźniej widoczne w polityce Unii Europejskiej. Na przykład przy dotacjach z funduszy strukturalnych, gdzie z jednej strony podkreśla się, że (zgodnie z obowiązującym prawem) przedsiębiorcy nie wolno deklarować, że tworzone miejsce pracy będzie przeznaczone dla przedstawiciela konkretnej płci, a z drugiej strony przedsiębiorca ten we wskaźnikach musi podać, ile z miejsc pracy, które zamierza utworzyć jest „dla kobiet”. Bo z jednej strony nie wolno dyskryminować jednostek przy zatrudnianiu, ale z drugiej strony trzeba naprawiać nierówny udział kolektywów-płci w pracy zarobkowej. A że jest to sprzeczne? Urzędnika to nie obchodzi, a przedsiębiorca sam powinien domyślić się, co jest tu ważniejsze. Jak się domyśli źle, to nie dostanie kilkudziesięciu milionów dotacji (wiem o faktycznym takim przypadku)…
coz ideologia rownosci zamienia sie totalitaryzm!ale panie szczuka i spolka zdaja sie tego nie rozumiec!
Ideologia Wolności w wykonaniu co poniektórych TAKŻE przeistacza się w totalitaryzm lub przynajmniej w niewolnictwo. Konlibowie i spółka nie rozumieją tego w stopniu po stokroć wyższym niż niż Szczuka i spółka w temacie równości.
problem w tym, że „ideolodzy równości” mogą do tej równości doprowadzić, a „ideolodzy wolności” tak o nią walczą, że aż ją pogrzebią:)
Witaj smootny! Daaawno Cię tu nie było! :-)))
krótki urlop na działce, z dala od cywilizacji:)
Ale już postaram się regularnie zaglądać:)
no ale co ma rownosc plci w sejmie do rownosci procentowej plci w firmach? CO ma piernik do wiatraka?
sejm ma byc odzwierciedleniem jakims tam kraju i dlatego chca rownowagi plci.
Sprawa zatrudniania to zupelnie inny temat i nie widze powodu aby traktowac sejm jako jakas firme, w ktorych upieranie sie na sile przy rownosci plci byloby bzdurne
Osobiscie uwazam ze sklad sejmu jest na tyle beznadziejny, ze rownie dobrze mozemy sobie pozwolic na odswiezenie go. Czemu i nie zrobic doswiadczenia i miec kobiet? Zobaczymy rezultaty. Moze beda zadne a moze…. wlasnie cos to poprawi
Jezeli jednak faktycznie jak autor mowi nie chodzi o jakis parytet tylko o przetasowanie i dorwanie sie do wladzy to….sprawa nie wiarta zachodu
„sejm ma byc odzwierciedleniem jakims tam kraju”
Takie założenie jest właśnie absurdalne. Przyjmując go konsekwentnie, powinna być w nim w takim razie odpowiednia liczba emerytów, ludzi przed trzydziestką, niepełnosprawnych, rolników, robotników, homoseksualistów, ateistów, ludzi z wykształceniem podstawowym i umysłowo ociężałych.
Założenie tak naprawdę jest inne: chcemy dobrego prawa i administracji, a więc sejm, sejmiki, rady miast itp. mają być zespołami ludzi wykwalifikowanych w stanowieniu prawa i rządzeniu oraz cieszących się zaufaniem wyborców – dobieranych właśnie na podstawie tego, że pod pewnymi względami są „lepsi” od przeciętnego członka społeczeństwa. Na takiej samej zasadzie, jak członkowie zarządu czy rady nadzorczej spółki albo spółdzielni. Ludzie ci dostają za to niemałe pieniądze…
A jeśli się z tym nie zgadzamy i rzeczywiście uważamy, że sejm, sejmiki i rady powinny być „odzwierciedleniem kraju”, to po co one w ogóle? Nie lepiej przekazać ich kompetencje reprezentatywnym próbkom populacji pytanym w ankietach? 🙂