§ 1. W następstwie twierdzenia, że wszystkie instytucje muszą podlegać prawu równej wolności, nie mamy innego wyboru, jak przyznać obywatelowi prawo do dobrowolnego wyjęcia spod prawa. Jeśli każdy człowiek posiada wolność czynienia wszystkiego, czego zapragnie, zastrzegając, że nie narusza równej wolności żadnego innego człowieka, to ma on wolność porzucenia wszystkich stosunków łączących go z państwem – zrzeczenia się ochrony ze strony państwa i odmowy zapłaty za jej dostarczenie. Rozumie się samo przez się, że takim zachowaniem nie narusza on w żadnym wypadku wolności innych, jako że jego stanowisko jest pasywne – a dopóki jest pasywne, nie może on stać się agresorem. Równie oczywiste jest, że nie może on zostać zmuszony do pozostawania w żadnej z politycznych organizacji, bez pogwałcenia prawa moralnego, zważywszy na to, że obywatelstwo wymaga płacenia podatków, a zabieranie własności człowieka wbrew jego woli jest pogwałceniem jego praw. Rząd jest po prostu pośrednikiem, kolektywnie zatrudnionym przez grupę jednostek, aby zabezpieczył ich zyski, zatem sama natura tego stosunku zakłada, że każdy może zdecydować, czy chce zatrudnić takiego pośrednika, czy nie. Jeśli ktokolwiek poweźmie decyzję porzucenia owej konfederacji wzajemnego bezpieczeństwa, nie można rzec nic poza tym, że traci on wszelkie prawa do jej pożytecznych funkcji i naraża się na niebezpieczeństwo złego traktowania – to wybór, którego dokonać może swobodnie, pod warunkiem wszakże, że zechce to uczynić. Nie może on być przymuszony do związku politycznego bez pogwałcenia prawa równej wolności; może jednak się z niej wycofać, nie czyniąc nikomu krzywdy, ma on zatem prawo się wycofać.
§ 2. „Żadne ludzkie prawa nie posiadają mocy, jeśli przeciwstawiają się prawom natury; a te z nich, które są prawomocne, wywodzą całą swą siłę i cały swój autorytet pośrednio lub bezpośrednio z tego źródła”. Tak pisze Blackstone, któremu należą się wszelkie zaszczyty za tak dalekosiężne wykroczenie poza ramy swoich czasów i, istotnie, również naszych czasów. To dobra odtrutka na te polityczne przesądy, które aż tak się rozpanoszyły. Skuteczny hamulec dla tego sentymentu do uwielbienia władzy, który wciąż zwodzi nas, rozszerzając przywileje rządów konstytucyjnych, tak jak kiedyś rozszerzał przywileje monarchów. Niech ludzie nauczą się, że ciało ustawodawcze nie jest „naszym Bogiem na ziemi”, choć, przez autorytet, jaki mu przypisują, i przez rzeczy, jakich od niego oczekują, wydaje się, iż sądzą, że takim Bogiem jest. Niech raczej nauczą się, że jest instytucją, służącą jedynie tymczasowemu celowi, której moc, jeśli nie skradziona, jest w najlepszym wypadku pożyczona.
Mało tego, czyż nie widzimy, że rząd jest fundamentalnie niemoralny? Czyż nie jest on potomkiem zła, roznoszącym wokół siebie piętno swego pochodzenia? Czyż nie istnieje on dlatego, że istnieje przestępstwo? Czyż nie jest on silny – albo, jak mawiamy, despotyczny – gdy przestępczość jest wielka? Czyż nie ma więcej wolności – czyli mniej rządu – gdy przestępczość spada? I czyż nie powinien rząd ustać, gdy przestępczość ustaje – z braku obiektów, na których opiera swoje funkcje? Autorytatywna siła istnieje nie tylko z powodu zła, ona istnieje poprzez zło. Przemoc jest stosowana, by ją utrzymać, a każda przemoc pociąga za sobą przestępczość. Żołnierze, policjanci i strażnicy więzienni; miecze, pałki i kajdany są narzędziami do zadawania bólu; a każde zadawanie bólu jest z założenia złe. Państwo zatrudnia narzędzia zła, żeby ujarzmiać zło i podobnie zarażone jest przez obiekty, z którymi obcuje, i przez sposoby, według których działa. Moralność nie może go uznać, gdyż moralność, będąca po prostu deklaracją doskonałego prawa, nie może dać poparcia niczemu, co wyrasta i żyje poprzez naruszenie tego prawa. Ponieważ autorytet ustawodawczy nie może być etyczny, musi on być jedynie umowny.
Stąd, istnieje pewna niekonsekwencja w próbie ustalenia właściwej pozycji, struktury i kierownictwa rządu poprzez odwołanie się do najwyższych zasad uczciwości. Ponieważ, jak właśnie uargumentowałem, działań instytucji, której zarówno natura, jak i pochodzenie, jest niedoskonałe, nie da się dopasować do doskonałego prawa. Wszystko, co możemy zrobić, to przekonać się, po pierwsze, jak ustawodawstwo musi ustosunkować się do społeczności, aby nie być, przez samo swoje istnienie, wcielonym złem; po drugie, w jaki sposób musi ono być ukonstytuowane, by wykazywać jak najmniejszą niezgodność z prawem moralnym; i po trzecie, do jakiej sfery jego działania musza się ograniczać, by zapobiec zwielokrotnianiu tych naruszeń sprawiedliwości, do których zapobiegania zostało ono stworzone.
Pierwszym warunkiem, na jaki trzeba się zgodzić, zanim ustawodawstwo będzie mogło zostać ustanowione bez pogwałcenia prawa równej wolności, jest uznanie prawa będącego właśnie przedmiotem dyskusji – prawa do ignorowania państwa.
§ 3. Zwolennicy czystego despotyzmu mogą spokojnie wierzyć w nieograniczoną i bezwarunkową państwową kontrolę. Ci, którzy zapewniają, że ludzie są stworzeni dla rządów, nie rządy dla ludzi, mogą konsekwentnie utrzymywać, że nikt nie może usunąć się poza nawias politycznej organizacji. Jednak ci, którzy twierdzą, że ludzie są jedynym prawowitym źródłem władzy – że autorytet ustawodawczy nie jest pierwotny, a upełnomocniony – nie mogą odmówić prawa do ignorowania państwa, nie podapnąwszy w absurd.
Ponieważ z tego, że autorytet ustawodawczy jest uprawomocniony, wynika, że ci, którzy go nadają, są panami tych, którym jest on przyznany; z tego zaś wynika, że jako panowie, przyznają oni rzeczony autorytet dobrowolnie; a to implikuje wniosek, że mogą przyznawać lub wstrzymywać go wedle własnego uznania. Nazywać uprawomocnionym to, co jest wyrwane ludziom, niezależnie czy oni tego chcą, czy nie, jest nonsensem. Lecz to, co jest tu prawdziwe dla wszystkich kolektywnie, jest równie prawdziwe dla każdej jednostki z osobna. Skoro rząd może prawowicie działać w imieniu ludzi, tylko jeśli został przez nich upoważniony, to również może on prawowicie działać w imieniu jednostki, tylko jeśli został upoważniony przez nią. Jeśli A, B i C debatują, czy powinni zatrudnić pełnomocnika, który wykona dla nich pewną usługę, i podczas, gdy A i B zgadzają się, C się wyłamuje, C nie może stać się częścią tej ugody wbrew sobie. I to musi być równie prawdziwe dla trzydziestu, tak jak trzech; a jeśli dla trzydziestu, to czemu nie dla trzystu, trzech tysięcy czy trzech milionów?
§ 4. Z politycznych przesądów, które są ostatnio w modzie, żaden nie jest tak uniwersalnie rozpowszechniony jak ten, że większość jest wszechmocna. Pozostając pod wrażeniem, iż utrzymanie porządku zawsze wymaga dzierżenia władzy przez jakąś grupę, moralność naszych czasów przeczuwa, że ta władza nie może być prawowicie przekazana nikomu innemu, jak największej części społeczeństwa. Dosłownie interpretuje ona powiedzenie, że „głos ludu jest głosem Boga”, i, przekazując jednemu nienaruszalność przypisaną drugiemu, konkluduje, że od woli ludu – to jest większości – nie może być odwołania. Jest to jednak wierzenie całkowicie błędne.
Załóżmy, na potrzeby argumentu, że, pod wpływem malthuzjańską paniki, ustawodawstwo, należycie reprezentujące opinię publiczną, miało zarządzić, że wszystkie dzieci urodzone w ciągu następnych dziesięciu lat, powinny zostać utopione. Czy ktokolwiek uważa, że takie zarządzenie byłoby legitymizowane? Jeśli nie, to ewidentnie istnieje ograniczenie dla władzy większości. Załóżmy ponownie, że z dwóch mieszkających razem ras, Celtów i Sasów dla przykładu, najliczniejsza postanowiła uczynić pozostałych swoimi niewolnikami. Czy autorytet najliczniejszych byłby w takim wypadku uzasadniony? Jeśli nie, to istnieje coś, czemu ten autorytet musi być podległy. Załóżmy, raz jeszcze, że wszyscy ludzie, posiadający przychód mniejszy niż 50 funtów rocznie, mieli powziąć decyzję o redukcji każdego przychodu powyżej tej sumy tak, aby doprowadzić go do swojego poziomu, przeznaczając nadwyżkę na cele publiczne. Czy ich przedsięwzięcia mogłyby być usprawiedliwione? Jeśli nie, po raz trzeci wypada nam przyznać, że istnieje prawo, przed którym głos ludu musi ustąpić. Czym wtedy jest to prawo, jeśli nie prawem czystej sprawiedliwości – prawem równej wolności? Te hamulce, które każdy nałożyłby na wolę większości, są właśnie hamulcami ustanowionymi przez to prawo. Sprzeciwiamy się prawu większości do mordowania, zniewalania i rabowania, dlatego po prostu, iż morderstwo, zniewalanie i rabunek są gwałtami dokonanymi na owym prawie – naruszeniami zbyt poważnymi, aby je przeoczyć. Ale jeśli wielkie zbrodnie są krzywdzące, krzywdzące są również te małe. Jeśli wola wielu nie jest w stanie wyprzeć podstawy moralności w tych przypadkach, nie może tego również robić w żadnych. Tak więc, jakkolwiek nieznacząca byłaby mniejszość i jakkolwiek błahe potencjalne naruszenie jej praw miałoby być, żadne takie naruszenie nie jest dopuszczalne.
Gdy nadaliśmy naszej konstytucji walory demokratyczne, mówi do siebie najbardziej zasłużony reformator, sprowadziliśmy zapewne rząd do harmonii z absolutną sprawiedliwością. Taka wiara, choć może i przydatna w owych czasach, jest niezwykle fałszywa. Nic nie sprawi, że przymus stanie się godziwy. Najbardziej wolna forma rządu jest jedynie formą najmniej wołającą o sprzeciw. Władzę nielicznych nad wieloma nazywamy tyranią; władza wielu nad nielicznymi jest również tyranią, tylko mniej intensywną. „Musisz postępować tak, jak my sobie tego życzymy, nie tak, jak ty sobie tego życzysz” – taka jest w obydwu przypadkach deklaracja; i jeśli setka składa ją dziewięćdziesiątce dziewiątce, a nie dziewięćdziesiątka dziewiątka setce, jest to tylko o cząstkę mniej niemoralne. Z dwóch takich grup, którakolwiek wypełni tę deklarację, nieuchronnie złamie prawo równej wolności: jedyną różnicą jest fakt, że w pierwszym przypadku łamie ona prawo dziewięćdziesięciu dziewięciu osób, podczas gdy w drugim, łamie prawo setki osób. I zaleta demokratycznej formy sprawowania rządów polega wyłącznie na tym, że naruszane są prawa mniej licznej grupy.
Samo istnienie większości i mniejszości jest dowodem niemoralnego stanu. Człowieka, którego charakter pozostaje w harmonii z prawem moralnym, uważamy za takiego, który może uzyskać całkowite szczęście bez uszczuplania szczęścia swych towarzyszy. Ale ustanawianie publicznych układów przez głosowanie implikuje społeczeństwo złożone z ludzi nastawionych przeciw sobie – implikuje stan, w którym pragnienia jednych nie mogą być zaspokojone bez poświęcenia pragnień innych – implikuje stan, w którym w pogoni za szczęściem, większość nakłada pewną porcję nieszczęścia na mniejszość – implikuje przeto organiczną niemoralność. Takoż, z innego punktu widzenia, ponownie dostrzegamy, że nawet w jego najsprawiedliwszej formie, niemożliwe jest, aby oddzielić rząd od zła; i dalej, dopóki prawo do ignorowania państwa nie jest respektowane, jego działania muszą być gruntownie przestępcze.
§ 5. To, że człowiek posiada wolność wyzbycia się korzyści i ciężarów obywatelstwa, można faktycznie wywnioskować z uznanie winy istniejących autorytetów i powszechnej opinii. Nieprzygotowani, jak zapewne są, na tak ekstremalną doktrynę, jak wygłaszana tutaj, radykałowie naszych czasów i tak bezwiednie formują swe wierzenia w maksymę, która w oczywisty sposób uosabia tę doktrynę. Czyż nie słyszymy nieprzerwanie, jak cytują zapewnienie Blackstone’a, że „żaden poddany Anglii nie może być zmuszony do płacenia jakichkolwiek zapomóg czy datków, nawet dla obrony królestwa lub wsparcia rządu, oprócz tych, które są nałożone za jego własną zgodą lub zgodą jego reprezentanta w parlamencie?” I cóż to znaczy? Znaczy to, powiadają, że każdy człowiek powinien mieć głos. Prawda, ale znaczy to o wiele więcej. Jeśli słowa mają jakieś znaczenie, jest to wyraźne wypowiedzenie prawa, o które się obecnie walczy. Twierdząc, że człowiek nie może zostać opodatkowany, nie udzieliwszy bezpośrednio bądź pośrednio na to zgody, utrzymuje się, że może sprzeciwić się opodatkowaniu; a sprzeciw ów oznacza zerwanie wszelkich zależności z państwem. Być może będzie się twierdzić, że jego zgoda nie jest ściśle określona, lecz ogólna, więc obywatel sankcjonuje wszystko to, co czyni jego reprezentant. Ale załóżmy, że nie głosował na niego, tylko, odwrotnie, robił wszystko, co w jego mocy, by wybrany został ktoś o przeciwnych poglądach – co wtedy? Odpowiedź byłaby prawdopodobnie taka, że poprzez wzięcie udziału w tego typu głosowaniu, milcząco zgodził się na przestrzeganie decyzji większości. Lecz co będzie, jeśli w ogóle nie głosował? Cóż, w takim razie nie może on słusznie narzekać na żaden podatek, wiedząc, że nie zaprotestował w żaden sposób przeciwko jego narzuceniu. Tak więc, co dość osobliwe, wygląda na to, że wyraził on zgodę niezależnie od swojej decyzji – czy powiedział tak, czy powiedział nie, czy pozostał neutralny! To dość nieporadna doktryna. Oto stoi pechowy obywatel, zapytany, czy zapłaci pieniądze na pewniej zaproponowany mu cel; i niezależnie od tego, czy wykorzysta jedyne sposoby na wyrażenie swego sprzeciwu, czy nie, mówią nam, że w praktyce się zgodził, jeśli tylko liczba tych, którzy się godzą jest większa niż liczba tych, którzy się wyłamują. I w ten sposób stajemy przed osobliwą zasadą, że zgoda A na coś, nie jest wyrażona przez to, co mówi A, lecz przez to, co może powiedzieć B! To ci, którzy cytują Blackstone’a muszą zdecydować się, czy obstają przy tym absurdzie, czy raczej przy doktrynie przedstawionej powyżej. Albo jego maksyma implikuje prawo do ignorowania państwa, albo jest czystym nonsensem.
§ 6. Dziwna niejednolitość jest w naszych politycznych wierzeniach. Systemy, które miały już swoje dni i zaczynają tu i ówdzie przepuszczać światło dzienne, są łatane nowymi poglądami, całkowicie różniącymi się jakością i kolorem; a ludzie uroczyście manifestują te systemy, noszą je, i przechadzają się w nich, nieświadomi swojej groteskowości. Ten nasz stan przejściowy, podzielony równo pomiędzy przeszłością i przyszłością, rodzi hybrydowe teorie przedstawiające najosobliwszą unię wczorajszego despotyzmu i nadchodzącej wolności. Oto przykłady starego porządku, całkowicie zamaskowane przez zarodki nowego – szczegóły ukazują adaptację do poprzedniego stanu, zmodyfikowanego przez szczątki przepowiedni tego, co nadchodzi – czyniące jako całość tak chaotyczną miksturę zależności, że nie sposób powiedzieć, z jaką kategorią te narodziny ery powinno się powiązać.
Jako że idee muszą nieodzownie dźwigać znak swoich czasów, bezużyteczny jest lament nad zadowoleniem, z jakim te bezsensowne wierzenia są utrzymywane. W przeciwnym razie, zdawałoby się godnym pożałowania to, że ludzie nie docierają do końca owego ciągu argumentacji, który doprowadził ich do tych częściowych modyfikacji. W niniejszej sprawie, na ten przykład, spójność zmusiłaby ich do przyznania, że co do innych kwestii, poza właśnie zaobserwowaną, posiadają oni poglądy i używają argumentów, które pociągają za sobą prawo do ignorowania państwa.
Bo cóż oznacza Bunt? Były czasy, kiedy wiara człowieka i sposób jej okazywania były tak samo determinowane przez prawo, jak jego świeckie czyny; i, według klauzul pozostałych w naszej księdze ustaw, dalej tak jest. Jednakże, dzięki rozwojowi protestanckiego ducha, ignorowaliśmy państwo w tej dziedzinie – całościowo w teorii i częściowo w praktyce. Ale jak to czyniliśmy? Poprzez przyjęcie postawy, która, gdy konsekwentnie ją utrzymujemy, implikuje prawo do całkowitego ignorowania państwa. Zwróć baczną uwagę na stanowiska obydwu grup. „Oto twoja wiara,” mówi ustawodawca; „musisz uwierzyć i otwarcie wyznawać to, co jest tu dla ciebie ustanowione”. „Nic z tego,” odpowiada nonkonformista; „prędzej pójdę do więzienia”. „Twoje religijne praktyki,” ciągnie ustawodawca, „będą takie, jak podyktowaliśmy. Będziesz uczęszczał do kościołów, które nadaliśmy i przyswoisz panujące w nich obrzędy”. „Nic mnie do tego nie skłoni,” brzmi odpowiedź; „całkowicie odrzucam możliwość nakazywania mi w owych dziedzinach i zamierzam opierać ci się do kresu mych sił”. „Na koniec,” dodaje ustawodawca, „wymagamy od ciebie, byś płacił następujące sumy pieniędzy na wsparcie tych religijnych instytucji, które tego wsparcia wymagają”. „Nie dostaniecie ode mnie ani grosza,” protestuje nasz krzepki Niepodległy; „nawet, gdybym wierzył w doktryny waszego kościoła (a nie wierzę), i tak zbuntowałbym się przeciwko twej ingerencji; i jeśli zabierzesz moją własność, uczynisz to siłą i przymusem”.
Cóż oznacza teraz to postępowanie, jeśli wyjmiemy je z kontekstu? Oznacza ono upomnienie się przez jednostkę o uznanie prawa do działania w danym obszarze – poglądów religijnych – bez zezwoleń lub przeszkód, i bez limitów ochronnych ustanowionych przez równorzędne roszczenia innych. I co rozumiemy przez ignorowanie państwa? Zwykłe upomnienie się o uznanie praw do działania we wszystkich obszarach. Jedno jest po prostu rozszerzeniem drugiego – spoczywa na tych samych podstawach, co drugie – i musi stać lub upaść wraz z drugim. Ludzie rzeczywiście mówią o swobodach obywatelskich i religijnych jak o dwóch różnych rzeczach: ale różnica jest dość arbitralna. Są one częściami tej samej całości i filozoficznie nie mogą być rozdzielone.
„Ależ mogą,” wtrąca się oponent; „upomnienie się o uznanie pierwszego to imperatyw, religijna powinność. Swoboda wielbienia Boga w taki sposób, jaki wydaje mu się odpowiedni, jest swobodą, bez której człowiek nie może wypełnić tego, co uważa za Najwyższe nakazy, także sumienie wymaga od niego, by z niej korzystał”. Dość słusznie; ale co, jeśli to samo może być dowiedzione odnośnie wszystkich innych swobód? Co, jeśli korzystanie z nich również okaże się być kwestią sumienia? Czy nie dostrzegliśmy, że ludzkie szczęście jest wolą Bożą – że jedynie poprzez korzystanie z naszych zdolności, możemy uzyskać to szczęście – i że niemożliwym jest korzystanie z nich bez wolności? I jeżeli ta wolność korzystania z naszych zdolności jest warunkiem, bez którego wola Boża nie może być wypełniona, ochranianie jej jest, zgodnie z argumentacją naszego oponenta, powinnością. Lub, innymi słowy, okazuje się, że korzystanie ze swobody działania nie tylko może być kwestią sumienia, ale powinno nią być. I to nam klarownie pokazuje, że roszczenia prawa do ignorowania państwa w religijnych i świeckich kwestiach, są w istocie identyczne.
Kolejny powód, zwykle przypisywany nonkonformizmowi, domaga się podobnego potraktowania. Poza sprzeciwianiem się dyktatowi państwa w ogólności, dysydent opiera mu się ze względu na dezaprobatę wobec nauczanych doktryn. Żaden ustawowy nakaz nie zmusi go do przyjęcia tego, co uważa za błędne przekonanie; i, mając na względzie powinność wobec swych towarzyszy, odmawia pomocy swej sakiewki w rozprzestrzenianiu tego błędnego przekonania. Takie stanowisko jest całkowicie zrozumiałe. Prowadzi ono jednak swoich stronników również do obywatelskiego nonkonformizmu albo zostawia ich z dylematem. Bo czemuż wzbraniają się oni przed spełnieniem roli instrumentu w rozprzestrzenianiu fałszu? Ponieważ błąd jest zaprzeczeniem ludzkiego szczęścia. I na jakim gruncie potępiony jest każdy fragment świeckiego ustawodawstwa? Z tego samego powodu – ponieważ jest doktryną pozostającą w sprzeczności z ludzkim szczęściem. Jakże, zatem, można wykazać, że państwu należy się opierać w jednym przypadku, a nie należy w drugim? Czy ktokolwiek rozmyślnie zapewni, że jeśli rząd będzie domagał się od nas pieniędzy, by wspomóc nauczanie tego, co według nas wyrządzi zło, powinniśmy odmówić, lecz jeśli te pieniądze mają być wykorzystane do czynienia tego, co według nas wyrządzi zło, nie powinniśmy odmawiać? Taka właśnie jest optymistyczna propozycja, którą muszą utrzymywać ci, co uznają prawo do ignorowania państwa w religijnych kwestiach, ale odmawiają go w kwestiach obywatelskich.
§ 7. Celem niniejszego rozdziału jeszcze ponowne przedstawienie niezgodności doskonałego prawa z niedoskonałym państwem. Niepraktyczność wyłożonej tu zasady waha się wraz z moralnością społeczną. W całkowicie okrutnej społeczności, uznanie jej spłodzi anarchię. W absolutnie cnotliwej, uznanie jej będzie zarówno nieszkodliwe, jak i nieuchronne. Postęp w kierunku stanu zdrowia społecznego – to jest stanu, w którym remedium ustawodawstwa nie będą już potrzebne – jest postępem w kierunku stanu, w którym te lekarstwa będą odrzucone, a autorytet przepisujący je, pozbawiony poparcia. Te dwie zmiany są z konieczności równorzędne. Ta moralność, której przewaga uczyni społeczeństwo harmonijnym, a rząd zbytecznym, jest tą samą moralnością, która każe każdemu człowiekowi domagać się uznania jego wolności, nawet w zakresie ignorowania państwa – jest tą samą moralnością, która, poprzez powstrzymanie większości przed zniewalaniem mniejszości, ostatecznie uzna rząd za niemożliwy. I, jako że stanowiska, które są jedynie różnymi przejawami tego samego poglądu, muszą pozostać do siebie w odpowiedniej proporcji, tendencja by odrzucać zwierzchność rządów, będzie narastać w takiej samej skali, w jakiej rządy będą stawały się zbyteczne.
Nie przechodźcie jednak do stanu gotowości w wyniku obwieszczenia powyższej doktryny. Trzeba jeszcze przeprowadzić wiele zmian, zanim zacznie ona wywierać większy wpływ. Prawdopodobnie sporo czasu upłynie, zanim prawo do ignorowania państwa będzie powszechnie uznawane, choćby w teorii. Upłynie go jeszcze więcej, nim doczeka się ono ustawowego uznania. I nawet wtedy, będzie spory opór przed pochopnym skorzystaniem z niego. Życiowe doświadczenia dostatecznie przeszkolą tych, którzy zbyt szybko porzucą ustawową ochronę. Dopóki większość ludzi tak bardzo miłuje wypróbowane układy i wykazuje tak wielki strach przed eksperymentami, prawdopodobnie nie poprą oni czynnie tego prawa jeszcze długo po okresie, w którym stanie się to bezpieczne.
Źródło:
http://www.panarchy.org/spencer/ignore.state.1851.html
Tłumaczenie:
Bartek Dziewa
Dlaczego szkody wynikające z niedziałania czyjegoś miałyby być mniej dla kogoś szkodliwe? Przecież nawet gdyby przyjąć bardzo sensowne, moim zdaniem, rozumienie niedziałania jako takiej aktywności kogoś, która daje takie skutki, jakby tego kogoś nie było, to dalej te skutki mogą być przykre lub nie dla kogoś dotkniętego skutkami. A jeśli tak, to co jest korzystnego dla osoby tracącej w tym, że odpuści niedziałającemu i co najwyżej będzie np. stosowała przemoc tylko w obronie swoich interesów tylko wobec osób działających? A jeśli brak takiej korzyści, to czemu w ogóle brać pod uwagę zasadę, że krzywdzić można tylko działających? Czy – agresywnych, czy jak to nazwać.
@jaś
Widze ze socjalistycznej mysli u nas dostatek:)
„Dlaczego szkody wynikające z niedziałania czyjegoś miałyby być mniej dla kogoś szkodliwe? ”
Rozumiem ze jak ktos cie napadnie a ja sie bede tylko przygladal jako przypadkowy przechodzien to w imie sprawiedliwosci spolecznej nalezy mnie przed sad postawic razem z przestepca 😀
Albo lepiej – piekarz ktoremu nie udaje sie sprzedac zadnego chleba (bo tylko chleb z zakalcem robi) skarzy „spoleczenstwo polskie”, ze z powodu nie podjecia przez nich akcji zakupu jego chleba, chlopak klepie biede. Szkodliwosc, w koncu, niewatpliwa.
„Przecież nawet gdyby przyjąć bardzo sensowne, moim zdaniem, rozumienie niedziałania jako takiej aktywności kogoś, która daje takie skutki, jakby tego kogoś nie było, to dalej te skutki mogą być przykre lub nie dla kogoś dotkniętego skutkami”
Definijesz brak aktywnosci jako aktywnosc? Bardzo sensowne 🙂 Pomijajac poprzednie, twoja definicja jest niepoprawna – patrz przyklad powyzej z przestepstwem i brakiem mojej aktywnosci. Ciezko jest w tym momecie powiedziec, czy gdyby mnie na miejscu przestepstwa nie bylo, to skutki bylyby inne . Ja fizycznej agresji przeciwko tobie nie rozpoczalem wiec nie jestem winny. Nikt zmusic mnie nie moze do pomocy tobie, bo wtedy on rozpocznie akt agresji wobec mnie.
„A jeśli tak, to co jest korzystnego dla osoby tracącej w tym, że odpuści niedziałającemu i co najwyżej będzie np. stosowała przemoc tylko w obronie swoich interesów tylko wobec osób działających?”
Szkoda jednego czlowieka nie moze wynikac z braku akcji innego czlowieka. Jestesmy wolni wiec za siebie odpowiadamy. Nikt nie ma zadnego obowiazku (moze z wlasnej woli jesli chce) nam pomagac wiec musimy sami dbac o siebie a nie prezentowac postawe roszczeniowa.
„A jeśli brak takiej korzyści, to czemu w ogóle brać pod uwagę zasadę, że krzywdzić można tylko działających? Czy – agresywnych, czy jak to nazwać.”
Oczywiscie ze krzywdzic mozna tylko agresorow. Jaki jest sens krzywdzic ludzi niewinnych popelnienia agresji?
@boniek
Widze ze socjalistycznej mysli u nas dostatek:)
Generalnie, biorąc pod uwagę, że zarówno Proudhon, jak i George, Tucker, i Wilson mogą być rozumiani jako socjaliści, to jest komplement, ale i tak bredzisz.
Rozumiem ze jak ktos cie napadnie a ja sie bede tylko przygladal jako przypadkowy przechodzien to w imie sprawiedliwosci spolecznej nalezy mnie przed sad postawic razem z przestepca 😀
No z tym rozumieniem to rzeczywiście, ciekawy żart. Trochę niesmaczny, ale ciekawy.
Zastanowiłeś się, dlaczego w ogóle nie wspominałem niczego o sprawiedliwości? Jakiejkolwiek?
Albo lepiej – piekarz ktoremu nie udaje sie sprzedac zadnego chleba (bo tylko chleb z zakalcem robi) skarzy “spoleczenstwo polskie”, ze z powodu nie podjecia przez nich akcji zakupu jego chleba, chlopak klepie biede. Szkodliwosc, w koncu, niewatpliwa.
A potrafisz wykazać jej brak? Twierdzisz na przykład, że gdyby nałożyć na Polaków przymus utrzymywania kogoś, ten ktoś nie byłby przez nich utrzymywany?
Definijesz brak aktywnosci jako aktywnosc? Bardzo sensowne 🙂
Nie, definiuje niedziałanie jako pewną aktywność. Czyli inaczej – wskazuje, że istnieją zarówno działania, jak zaniechania. O czym ludzie wiedzą już jakiś czas. Ba – korzystają z tego rozróżnienia w prawodawstwie.
Ciezko jest w tym momecie powiedziec, czy gdyby mnie na miejscu przestepstwa nie bylo, to skutki bylyby inne
Przyciężkim i oddalonym ode łba zawsze ciężko. Względnie trzeźwo myślący zauważy, że jeśli nie przeszkadzasz facetowi okradającemu mnie, to równie dobrze mogłoby Cię nie być, bo co niby to by zmieniło? I oczywiście, jeślibyś pomógł komuś napadniętemu, skutki na pewno mogłyby być inne niż gdybyś tego nie zrobił i gdyby Cię nie było – przymus pomocy więc, o ile skutecznie wyegzekwowany, mógłby być korzystny dla napadniętego. Na razie nie bardzo rozumiem twój zarzut do mojego argumentu. Mam pytanie: czemu tracisz mój cenny czas i odzywasz się, jakby to tak wypadało wtrącać się do wypowiedzi kogoś, kto ma pojęcie o czymkolwiek?
Ja fizycznej agresji przeciwko tobie nie rozpoczalem wiec nie jestem winny.
Ale kogo interesuje, czy coś zacząłeś, czy nie? Dlaczego miałoby to kogoś interesować? Ja przecież już o to zapytałem, dlaczego więc skłaniasz mnie do powtarzania się? Mała wskazówka – interesuje od interes, czyli od tego, co dla kogoś wydaje się zyskowne czy jest zyskowne.
Szkoda jednego czlowieka nie moze wynikac z braku akcji innego czlowieka.
Bo? Wybacz, ale moja znajomość świata podpowiada mi, że jeżeli nikt nie zadzwoni po karetkę, gdy zacznę schodzić na zawał, to umrę, więc skutkiem niedziałania tych wszystkich ludzi będzie moja śmierć.
Jestesmy wolni wiec za siebie odpowiadamy. Nikt nie ma zadnego obowiazku (moze z wlasnej woli jesli chce) nam pomagac wiec musimy sami dbac o siebie a nie prezentowac postawe roszczeniowa.
Ktoś Cię chyba oszukał i wmówił Ci, że ja tu piszę o obowiązkach i tym, jak być powinno. A tak nie jest, ja się pytam tylko – dlaczego komukolwiek powinno zależeć, by obowiązywały takie zasady, które promujesz. Mam dla Ciebie dwa słowa: racjonalny egoizm.
Oczywiscie ze krzywdzic mozna tylko agresorow. Jaki jest sens krzywdzic ludzi niewinnych popelnienia agresji?
Oczywiste dla mnie jest na razie tylko to, że zdradzasz pewną ociężałość połączoną z arogancją, bo odpowiedź na twoje pytanie jest prosta – bo to się komuś opłaca, a Ty jej albo nie dostrzegłeś, albo nie chciałeś o niej pisać, a jednocześnie próbujesz mnie pouczać.
>Bo? Wybacz, ale moja znajomość świata podpowiada mi, że jeżeli nikt nie zadzwoni po karetkę, gdy zacznę schodzić na zawał, to umrę, więc skutkiem niedziałania tych wszystkich ludzi będzie moja śmierć.
Nie, to będzie zwykłe następstwo zdarzeń (czyt. zjawisk :>).
@SzLZ
Wystarczy przemontować Jasiowy przykład tak, że jednak ktoś zadzownił i Jaś przeżył, a widać jak na dłoni, że pieprzysz od rzeczy. Nie wiem jakiej trzeba ignorancji lub złej woli, żeby nie dostrzec tu, jak i w oryginalnym scenariuszu, związku przyczynowo-skutkowego?
O „zwykłym następstwie zdarzeń” można by natomiast mówić w sytuacji, gdy np. puściłem bąka, a 5 sekund później słońce zaszło za horyzont, gdyż według dostępnej nam wiedzy naukowej, te dwa zjawiska mogą spokojnie zachodzić niezależnie od siebie. A znasz przypadek kogoś, kto wyszedł cały i zdrowy z poważnego zawału bez pomocy innych?
@SzLM
Muszę przyznać, że nie zrozumiałbym twojego problemu, bo nie pojąłbym, że jesteś na tyle głupi, by uważać, że śmierć człowieka w stanie zagrożenia życia nie jest skutkiem nie udzielenia tej pomocy. Nie pozostaje mi nic, niż podziękować LBM, bo pozwolił mi zrozumieć, ze możesz być idiotą większym nawet ode mnie.
Ech, a co spowodowało śmierć ? Sąsiedzi czy zator w komorze sercowej? :>
Proszę bez emocjonalnych odpowiedzi rodem z piaskownicy, o ile was na to stać, w co wątpię.
Emocjonalnych odpowiedzi? A tak prostej opcji, że zaniechanie sąsiadów i zator w komorze sercowej, to już rzecz jasna nie bierzesz pod uwagę? Albo czarne, albo białe, tak-tak, nie-nie?
Jesus fuck. Co to judeochrześcijaństwo robi z ludźmi…
@LBM
„Co to judeochrześcijaństwo robi z ludźmi”
a co to ma do rzeczy?
@SzLM
Ech, a co spowodowało śmierć ? Sąsiedzi czy zator w komorze sercowej? :>
Ale znacz różnice między warunkiem koniecznym, a wystarczającym? Żeby umrzeć na zawał koniecznym jest mieć zawał. Ale nie jest wystarczającym.
@LBM
A tak prostej opcji, że zaniechanie sąsiadów i zator w komorze sercowej, to już rzecz jasna nie bierzesz pod uwagę? Albo czarne, albo białe, tak-tak, nie-nie?
Ależ. Przecież. To, że x i y jest prawdziwe jest równie bardzo nie-nie, tak-tak, jak i to, co zaprezentował kolega eszcośtamcośtam. Tylko jest troszkę dla naszego misiaczka za skomplikowane o ten jeden szczebelek skomplikowania. Dalej jednak to wszystko rozgrywa się na dwuwartościowej szachownicy.
@noe, co to jest „judeochrześcijaństwo”?
@LBM,
A tak prostej opcji, że zaniechanie sąsiadów i zator w komorze sercowej, to już rzecz jasna nie bierzesz pod uwagę?
A co mają do tego sąsiedzi? Oni spowodowali zawał u swego sąsiada? Tak-czy-nie? NIE, więc ani oni, ani ich działania nie są i nie mogą być przyczyną śmierci p. Jana. Po co komplikować coś, co jest ze swej natury proste jak drut!? A to czy mieli wobec swego sąsiada jakieś zobowiązania, to już zupełnie inna bajka!
@Jaś,
najpierw wyzywanie od „idiotów”, a potem „kolegowanie”!? Phi.
stanę tu po stronie SzLZ. uważam, że istnieje MORALNY obowiązek pomocy, co nie znaczy, że powinien się on przekładać na jakieś zasady, tj. przymus pomocy.
i jak się to ma do relatywizmu teoriopoznawczego? bo rozumiem, że istnienie 'przymusu pomocy’ jest czymś obiektywnie istniejącym – skoro powinien obowiązywać wszystkich, a nie tylko tych, którzy chcą się mu podporządkować. chętnie się więc dowiem skąd to bierzecie chłopaki.
@SzLZ
Bo jak tak koleżeńsko skarciłem Cię, bo nie masz pojęcia i nie odróżniasz warunku koniecznego od wystarczającego, o czym wspomniałem, a co zlałeś, być może licząc, że to sprytne. Niestety tak nie jest. Za to trwanie w żenie, które uprawiasz w stosunku do LBM jest żenujące (jakby z definicji w sumie).
@n0e
stanę tu po stronie SzLZ. uważam, że istnieje MORALNY obowiązek pomocy, co nie znaczy, że powinien się on przekładać na jakieś zasady, tj. przymus pomocy.
Piszesz nie w temacie, nikt tu nie pisze o obowiązku. Ja mam pierdylion obowiązków, moralnych, prawnych. Zgadnij gdzie je mam, jeśli ja w swojej sobości nie dbam o nie?
i jak się to ma do relatywizmu teoriopoznawczego? bo rozumiem, że istnienie ‘przymusu pomocy’ jest czymś obiektywnie istniejącym – skoro powinien obowiązywać wszystkich, a nie tylko tych, którzy chcą się mu podporządkować. chętnie się więc dowiem skąd to bierzecie chłopaki.
Ma się tak dokładnie nijak w moim przypadku (nie wiem natomiast, czy jestem relatywistą tak poprawdzie). Ja po prostu twierdzę, że istnieje prosty do zrozumienia interes ludzi zagrożonych śmiercią np. głodową i promuje go taki przymus. A skoro istnieje taka sytuacja, to wytłumacz mi dlaczego głodni mieliby rezygnować ze stosowania tego przymusu?
no dobra, to od początku: kto ustala jaki jest przymus? ty? głodni? bożek 'sprawiedliwości społecznej’? konsensus społeczny w głosowaniu? najsilniejszy, który mówi reszcie 'ma tak być i chuj’?
@n0e
no dobra, to od początku: kto ustala jaki jest przymus? ty? głodni? bożek ’sprawiedliwości społecznej’? konsensus społeczny w głosowaniu? najsilniejszy, który mówi reszcie ‘ma tak być i chuj’?
Masz ostatnią szansę, żeby się skupić: nie pisałem też nic o tym, kto ustala zasady stosowania przymusu. Zauważam tylko, że jak na razie nikt nie wytłumaczył mi, po co ktoś dbający o swoje interesy/swoje dobro miałby się powstrzymać od przymuszenia kogoś do działania, by je osiągnąć/się zaspokoić?
@Jasiu, czemu się dziwisz, skoro zdyskredytowałeś mniej jako – kij wie – godnego rozmówcę już na samym wstępie.
@Jasiu, skoro zdyskredytowałeś mnie już na wstępie, to czego się spodziewasz!? Szanuję Twoją decyzję, Ty rób co chcesz.
@Jasiu, skoro zdyskredytowałeś mnie, jako godnego Ciebie rozmówcę, już na wstępie, to czego się spodziewasz!? Nie jestem masochistą.
jaś skoczowski:
Sądzę, że odpowiedź na to pytanie można znaleźć w nieskończenie wielu dramatach czy romansach, opowiadających o aranżowanych (np. przez rodziców) małżeństwach.
Jednym słowem, chodzi o ROZPOZNANIE! Skoczowski to szeregu! Róóóóównać! Coś Wam powiem, żołnierzu… Rozpoznanie jest jak seks: gdy jest dobre, to jest bardzo dobrze. Ale gdy jest słabe, to i tak lepiej niż nic. W kluczowych misjach, straceńczych, najlepiej zdać się na ludzi, którzy sami z siebie chcą je wykonać – na ochotników, a nie na takich, co w krytycznej sytuacji, mimo Waszego formalnego zwierzchnictwa, strzelą Wam w łeb, Skoczowski, i zdezerterują.
Friend or foe. Jasne, że ludzie bywają skryci. Ale częściej, jak mówią „spierdalaj”, to faktycznie mają na myśli to, że Cię nie lubią i chcą, abyś sobie poszedł. I już dzięki temu wiesz, że do pewnych rzeczy się nie nadają.
@jaś
„Zauważam tylko, że jak na razie nikt nie wytłumaczył mi, po co ktoś dbający o swoje interesy/swoje dobro miałby się powstrzymać od przymuszenia kogoś do działania, by je osiągnąć/się zaspokoić?”
to coś a’la 'prawo dżungli’? zajebista ideolo, moje gratulacje. a jak mi się zachce zgwałcić kobietę, to ją po prostu przymuszam i heja. bo przecież muszę się zaspokoić. co?
@n0e
to coś a’la ‘prawo dżungli’? zajebista ideolo, moje gratulacje. a jak mi się zachce zgwałcić kobietę, to ją po prostu przymuszam i heja. bo przecież muszę się zaspokoić. co?
Ale wiesz oczywiście, że to co nazywasz „prawem dżungli” ma taką treść, że to Ty sobie na takie pytanie odpowiadasz i nikt inny nie może sensownie? Stąd to, że Ty mógłbyś odpowiedzieć sobie, że „musisz” albo, że „mi wolno” to twój problem, nie mój. Gusty są czyjeś.
@FB
Jednym słowem, chodzi o ROZPOZNANIE! Skoczowski to szeregu! Róóóóównać! Coś Wam powiem, żołnierzu… Rozpoznanie jest jak seks: gdy jest dobre, to jest bardzo dobrze. Ale gdy jest słabe, to i tak lepiej niż nic. W kluczowych misjach, straceńczych, najlepiej zdać się na ludzi, którzy sami z siebie chcą je wykonać – na ochotników, a nie na takich, co w krytycznej sytuacji, mimo Waszego formalnego zwierzchnictwa, strzelą Wam w łeb, Skoczowski, i zdezerterują.
Piszesz o bardzo konkretnym przypadku współpracy wymuszonej, przez co twój przykład jest z dupy Mistrzu analogi?
Piszę o różnych przypadkach, których wspólnym mianownikiem jest wiedza po prostu – wiedza o drugim człowieku. To ona jest tą korzyścią, o którą pytasz.
Przynajmniej moim zdaniem.
@jaś
„Stąd to, że Ty mógłbyś odpowiedzieć sobie, że “musisz” albo, że “mi wolno” to twój problem, nie mój. Gusty są czyjeś.”
tia, ale jako że wiemy, że pewne gusta wynikają z zaspakajania biologicznych potrzeb, które są wspólne dla wszystkich, wiemy że pojawią się i u innych. na tej samej zasadzie wiesz, że ludzie będą głodni i argumentujesz, że w takim razie ci którzy mają nadmiar powinni się dzielić. jeżeli tego by nie chcieli, to większość ich przymusi. skoro:
a) nie ma ogólnie pojętej moralności
b) nie ma zasad
c) wolność jednych może być w pewnych przypadkach pogwałcona, o ile ogranicza podstawowe potrzeby drugich (jak argumentował LBM – jeżeli A będzie głodny może sobie brać z sadu B co mu się podoba)
i wiemy, że nad zasadami sprawuje władzę większość, bo to ona przymusza tych, którzy nie chcą się dzielić, to w przypadku gdy np jest odpowiednio duża grupa potencjalnych gwałcicieli i mają przewagę 'demokratyczną’ – co ich powstrzymuje przed dymaniem wszystkiego co się rusza? przecież psychoanalitycznie-lewicowo pojmowana wolność ma za imperatyw realizowanie pragnień.
„i wiemy, że nad zasadami sprawuje władzę większość, bo to ona przymusza tych, którzy nie chcą się dzielić, to w przypadku gdy np jest odpowiednio duża grupa potencjalnych gwałcicieli i mają przewagę ‘demokratyczną’ – co ich powstrzymuje przed dymaniem wszystkiego co się rusza?”
Hehe. Nic.
Problem w tym, że nawet jeśli istnieje moralność, też nic ich nie powstrzymuje, misiu-pysiu.
;);*
@butters
nie w sensie fizycznym, ma się rozumieć. ale skoro środowisko ma wpływ na postawy, co tak chętnie podkreślacie, to środowisko, w którym pewna moralność jest wdrażana też ma wpływ na postawy. czyż nie?
oczywiście niezależnie od wdrażania jakichś zasad przez rodziców, duży wpływ mają grupy rówieśnicze. stąd znaczenie (z mojego punktu widzenia) ma podkreślany przeze mnie separatyzm kulturowy.
jest to po prostu lewicowa hipokryzja: jedne żądania mają być realizowane, inne arbitralnie nie.
n0e,
jest to po prostu lewicowa hipokryzja: jedne żądania mają być realizowane, inne arbitralnie nie.
ale przecież nikt nie przeczy temu, że te żądania są arbitralne, nie? Czy może coś mi umknęło?
Nikt nie twierdził inaczej, n0e. Tylko dlaczego to nazywać hipokryzją?
a, dzisiaj późnym wieczorem, czy jutro postaram się coś wymodzić na temat tego całego pragmatyzmu.
„Tylko dlaczego to nazywać hipokryzją?”
dlatego, że twierdzenie iż propertariański 'monopol własności’ prowadzi do jakiejś większej tyranii niż wasza koncepcja jest bujdą. u was po prostu ciągle jest jakiś dyktat większości, która może robić co jej się podoba z mniejszością.
n0e, kurwa, czy Ty w ogóle czytasz, to co było już tutaj na temat demokracji wypisywane, czy nie? Co między innymi ja sam pisałem?
@n0e
Ktoś ci mocno nakłamał, albo tradycyjnie nie zrozumiałeś ocb. Oczywiście, że postulujemy pewne zasady – takie jak priorytetowość walk klasowych, odrzucenie biurokracji (państwa, związków zawodowych, „robotniczych” partii itp) w toku tych walk na rzecz samoorganizacji itp – tyle że zasady o przygodnym charakterze, a nie jakiś uniwersalny kodeks postępowania.
Postaram się zobrazować to dwoma przykładami, skoro już padło hasło walk klasowych. Choć generalnie jestem za samoogranizacją pracowników, to jednak dopuszczam stosowanie przemocy wobec łamistrajków. Czyli, jakby nie było, dopuszczam dyktaturę pewnej (zrewolucjonizowanej, proletariatu) frakcji klasy pracującej nad inną w sytuacji, gdy ta inna frakcja działa jako „agent” kapitału – np. staje się w rękach szefów narzędziem dyscyplinowania zbuntowanej reszty załogi. Analogicznie, choć za priorytet uznaję walki klasowe, to ani nie poparłbym postulatów zgłaszanych przez stołecznych taksówkarzy w czasie ostatniego strajku (lewica.pl/index.php?id=21090), ani nawet samego pomysłu organizowania się i walki o te postulaty – takie manewry i idee nic innego, jak droga do jeszcze większych podziałów w łonie klasy pracującej, a w efekcie wzmocnienia kapitału i państwa.
Nie „co mu się podoba”, tylko to, co posłużyć ma zaspokojeniu łaknienia. Przedstawiłem dość jasno zarysowany kontekst, a ty go zwyczajnie rozmywasz – zapewne po to, by przepchnąć swoją wersję o jumaniu plazmy i ogłosić, że komunizm dąży do hobbbesowskiej dżungli. Niestety, tak dobrze nie będzie.
W rocznicę śmierci Herberta Spencera przygotowałem poprawioną wersję tłumaczenia tego artykułu. Zapraszam:
https://gazetakontrowersyjna.wordpress.com/2015/12/08/herbert-spencer-prawo-do-ignorowania-panstwa/