Żyjemy w czasach, w których uznaje się za najlepszy ustrój polityczny tak zwaną demokrację. Ta demokracja to nie jest tylko i wyłącznie pogląd, że lepiej jest, gdy nie rządzi ktoś, kto nam swoją władzę narzucił, ale ktoś, kogo wybieramy sami. To ściśle określony zbiór reguł, według których powinno się toczyć życie publiczne. Podstawową instytucją służącą wyrażeniu swojej woli na temat władz przez obywateli są w demokracji wybory. Wybory te są powszechne, bezpośrednie, równe i tajne. Dodatkowo bywają także większościowe lub proporcjonalne, zależnie od tego, czy dana społeczność ceni bardziej jak największą możliwość kontaktowania się z kandydatem, czy też woli, aby silniej reprezentowane były mniejszości. W przypadku wyborów prezydenta, wójtów i burmistrzów, po pierwszej turze wyborów odbywa się w Polsce druga, mająca za zadanie wyłonić bardziej reprezentatywnego kandydata z dwóch najwyżej ocenionych w pierwszej turze. Stosunkowo nowym elementem demokratycznej celebracji są parytety określające ilość i pozycję kobiet na listach kandydatów. Wszystkie te reguły są, moim skromnym zdaniem, przestarzałe i mogłyby zostać z pewnością zastąpione innymi. Można w niektórych krajach zauważyć pewne lokalne różnice w funkcjonowaniu procesu wyborczego, które dają przykład na to, że reforma powszechnie akceptowanego współcześnie modelu wybierania władz może dać wiele.
Wyborcza perspektywa
Libertarianie dzielą się na minarchistów i anarchistów. Jedni i drudzy, mimo ogromnych różnic, zakładają, że z chwilą powstania rządów lub agencji ochrony, które nie będą przymusowo finansowane, problem wyboru władz nie będzie istotny, lecz to, jak ograniczyć nowym instytucjom możliwość działania. Aby nie musiały naruszać praw jednostki, a zarazem najlepiej umożliwiały jej aktywność na wolnym rynku, dla którego libertarianie przewidują o wiele szersze zastosowanie. Ale wciąż, według mnie, pozostaje nie rozwiązany problem zbiorowego podejmowania decyzji. Czy możemy założyć, że samo odebranie władzom instrumentów, za pomocą których dominują nad jednostką sprawi, że instytucje, które mają wpływ na nas wszystkich, będą odpowiednio zarządzane? Mam szczere wątpliwości co do tego, że z samego faktu pokazania komuś, czego mu nie wolno, może wyniknąć coś pozytywnego. Idealiści lubią powtarzać „to nie ludzie są źli, lecz cały system”. A jednak to właśnie ci ludzie tworzą taki system i podstawowym zadaniem byłoby znaleźć lepszych. Czy samo wprowadzenie innej ordynacji wyborczej zmieniłoby naszą rzeczywistość? Nie, z pewnością potrzebne są konkretne rozwiązania ekonomiczne i prawne, które wybrani ludzie powinni wdrożyć. Ale bez mechanizmu odnajdywania ich nie stanie się nic, co najwyżej można liczyć na przejęcie władzy siłą przez jakąś hierarchiczną strukturę.
Uważam, że powinniśmy potraktować instytucje publiczne jako spółki akcyjne. Niezależnie, czy istnieje jedna spółka, zwana państwem, czy wiele różnych agencji, które mogą ze sobą konkurować, własność w tych spółkach powinna być rozdrobniona. Jeśli wszystkie dobra publiczne na jakimś terenie staną się własnością jednego człowieka, może on, owszem, dbać o nie, ale mając na uwadze własne dobro, nie dobro obywateli.
Powszechność i równość
Prawo głosu ma każdy, niektórym wydaje się, że może to wynikać z wrodzonej równości wszystkich ludzi, a zakazywanie głosowania może być uznane za równie zły czyn, jak dyskryminacja na tle seksualnym bądź rasowym. Mnie jednak wydaje się, że nie można traktować wyborów jako pola ścierania się wszelkich możliwych interesów ludzi zamieszkujących dany teren. A to dlatego, że interesy te bywają zbyt sprzeczne. Zdarzają się więc sytuacje, w których powinniśmy pewne grupy społeczne z wpływu na wybieranie władz wykluczyć. Wspaniałym przykładem zastosowania tej idei jest system wyborczy Łotwy i Estonii. Otóż państwa te uznały, że dość wysoki procent ludności narodowości rosyjskiej w ich krajach stwarza dla nich zagrożenie. I zagrożenie to postanowili usunąć, odbierając prawo głosu tym, którzy nie znali języka i kultury narodów, które w danych krajach dominują i chcą utrzymać niezależność od potężnego wschodniego sąsiada. W naszym kraju jest parę grup społecznych, które destabilizują swoimi głosami proces rządzenia, na przykład ludność wiejska, nie mająca skrupułów przed wybieraniem na najwyższe stanowiska państwowe pospolitych kryminalistów. Należałoby więc rozważyć, czy nie byłoby dobrą decyzją odebranie prawa głosu ludziom zamieszkałym, na przykład, w miejscowościach poniżej tysiąca ludności. Z podobnego powodu odebrałbym z pewnością prawo głosu więźniom – czyli ludziom, których uznajemy za niezdolnych do podejmowania decyzji o sobie samych.
Jeśli potraktujemy instytucje publiczne jako spółki akcyjne, to możemy również odrzucić ideę równości głosów, do czego wrócę na koniec moich rozważań. Nie ma powodu, dla którego mamy uważać, że każdy człowiek, bez względu na wykształcenie, wiek, status materialny, powinien być tak samo traktowany w procesie zbiorowego podejmowania decyzji. Jeśli ktoś wykupi sobie większe udziały w danej instytucji, to podobnie, jak w spółce akcyjnej, ma większy wpływ w głosowaniu. Możemy również, przez zbiorowy konsensus, zdecydować, że konkretnym osobom, lepiej wykształconym, urodzonym bądź będącym w bardziej odpowiednim wieku, przyznamy więcej głosów.
Bezpośredniość, tajność
Każdy, kto chce, idzie w niedzielę do lokalu wyborczego i każdy wrzuca do urny kartkę, która ma wpływ na to, kto będzie zasiadał w radach samorządów, w parlamencie bądź kto za parę tygodni obejmie urząd prezydenta. Każdy ma prawo do swobodnego wyrażenia swojej opinii na kartce i złożenia jej na pół, aby nikt nie mógł zobaczyć, co jest na niej napisane. Dlaczego wybory muszą być bezpośrednie? Zapewne obawiamy się, że w innym przypadku to nie my będziemy mieć sami wpływ na to, co się dzieje, lecz rozmaite układy, jakie utworzą się jako konsekwencja skomplikowania procesu wyborczego. Czy słusznie? Zastanówmy się nad następującą innowacją.
Co by się stało, gdyby wybierać w powszechnym (prawie) głosowaniu nie samych posłów, ale elektorów, których byłoby, powiedzmy, 100 tysięcy, po dwustu obywateli na elektora? Elektor taki mógłby, po zostaniu wybranym, zmienić zdanie. Jako ludzie czynnie zainteresowani sprawami publicznymi, nie mieliby elektorzy tendencji do bycia posłusznym telewizyjnej propagandzie, billboardom, nie kierowali by się wyglądem polityków, ich wzrostem, pochodzeniem, czy nawet przynależnością partyjną. Byłaby przynajmniej szansa na to, że prawdziwe decyzje o wyborze władz będą podejmować ci, którzy są w stanie to zrobić na odpowiednim poziomie, zamiast kierować się okresową modą. Co prawda, mogą być sami zatwierdzeni jako kandydaci poszczególnych partii, którzy będą wiedzieli, na jakiego członka ze swojej partii mają następnie zagłosować. Ten problem można jednak rozwiązać, wprowadzając odstęp czasu pomiędzy wyborem elektorów, a wyborem władz. Jeśli będzie to okres jednej kadencji, to do tego czasu każdy elektor, który zmieni poglądy na temat tego, która partia najlepiej reprezentuje jego poglądy, już dawno zmieni przynależność partyjną i nie będzie musiał sugerować się tym, kto go wybrał. Nie będzie musiał, ale powinien zachować w pamięci, że został przez kogoś wybrany. Dlatego też druga runda wyborcza powinna być jawna. Wyborcy muszą wiedzieć, jakie decyzje podejmuje elektor, na którego głosowali.
W pewnym bardzo ograniczonym zakresie mechanizm ten jest wykorzystywany w wyborach w USA. W wyborach prezydenckich głosują nie ludzie, lecz całe stany, które wybierają konkretną ilość elektorów – reprezentantów kandydata, który w danym stanie wygrał. Dzięki temu walka wyborcza skupia się w stanach, w których różnica między poparciem dla dwóch wiodących partii jest najmniejsza, te najbardziej zdominowane przez jedną z nich propagandziści mogą sobie odpuścić, bo i tak nie zmienią wyniku. A to zmniejsza koszty prowadzenia kampanii.
Większościowe czy proporcjonalne?
Wielu ludzi uważa, że ordynacja większościowa byłaby rozwiązaniem lepszym dla Polski, dając możliwość osłabienia wpływu na politykę ze strony partii i stwarzając szansę zaistnienia w polityce wybitnym indywidualnościom. Inni obstają przy poparciu dla obecnej ordynacji, wierząc w to, że reprezentuje ona interesy również tych obywateli, którzy w każdym okręgu wyborczym stanowiliby mniejszość. I dając możliwość pojawienia się nowych sił politycznych, co nie jest możliwe w USA czy Wielkiej Brytanii, zdominowanych przez partie o ponad stuletniej historii. Chciałbym zaproponować rozwiązanie, które skupia w sobie zalety obydwóch rozwiązań, likwidując jednocześnie ich wady. Nazwać je można „ordynacją mniejszościową”.
Okręgi jednomandatowe zapewniają największą możliwość kontaktu obywatela, czy też, w przypadku wyborów pośrednich, elektora, z kandydatem i największą możliwość zaistnienia dla wybitnych indywidualistów, osłabiając wewnętrzną spójność poglądów w partiach. Ale co zrobić, by możliwość zaistnienia mieli również ci, którzy nie potrafią od razu zjednać sobie większości? Należy wprowadzić możliwość przechodzenia głosów na następne wybory. Załóżmy, że w jakimś mieście większość wyborców głosuje zawsze na przedstawiciela partii X i kandydat tej partii dostaje 60 procent głosów. Jest to dużo, ale jak uwzględnić zdanie tych, którzy stanowią aż 40 procent? Trzeba by uznać, że głosy te nie marnują się. W następnych wyborach kandydat partii Y, który zyskał 40 procent przegranych głosów, doda je do swojej puli i wygra z dwa razy większą ich liczbą (80>60). Przegrany będzie wtedy mógł z kolei zdyskontować na następne wybory swoją przegraną. Proporcja 60 i 40 procent da w mojej ordynacji zmianę władzy co kadencję, przy 67 i 33 byłaby możliwość sprawowania funkcji przez pierwszego kandydata przez dwie kadencje i oddania mniejszości trzeciej. A zatem byłoby to uwzględnianie interesów mniejszości przy jak największej możliwości komunikacji kandydatów z wyborcami. Ewentualnemu rozdrobnieniu sejmu, które mogłoby być skutkiem takiej ordynacji, można by zapobiec przez utrzymanie 5-procentowego progu wyborczego. Ciekawe, co by na to powiedzieli fachowcy z Ruchu Obywatelskiego na rzecz JOW?
Można to jeszcze inaczej ustalić. Co prawda, byłaby to bardziej skomplikowana opcja, ale wyborcy nie muszą przecież do końca rozumieć matematycznych mechanizmów stojących za ordynacją wyborczą. Załóżmy, że zwycięzca również dyskontuje na następne wybory swoje głosy – ale jako parametr ujemny równy -(suma głosów oponentów). W naszym przykładzie w drugich wyborach wynik, po uwzględnieniu parametrów z poprzednich wyborów, byłby 60-40=20:40+40=80. Po 5 kadencjach doprowadziłoby to do tego, że przedstawiciel partii X miałby za sobą 3 wygrane wybory, a przedstawiciel partii Y – 2. Tak więc proporcja głosów przekładałaby się na częstość wyboru. W ten sposób połączona zostałaby idea proporcjonalności wyborów i okręgów jednomandatowych.
Druga tura
Istnienie drugiej tury w wyborach na prezydenta, wójtów i burmistrzów zwraca moją uwagę na pewną inną zasadniczą wadę systemu wyborczego. Po co jest druga tura? Co zmienia? Zmieniła wiele w wyborach w 2005 roku, kiedy to Donald Tusk przegrał z Lechem Kaczyńskim pomimo wygranej w pierwszej turze, ponieważ został poparty przez wyborców trzecich partii. Niezależnie, co sądzimy o jakości prezydentury pana Kaczyńskiego, trzeba przyznać, że był to wybór, który lepiej odzwierciedlał preferencje społeczeństwa opętanego wizją moherowej rewolucji. Cóż więc by zawiodło w jednoturowych wyborach, w których najwięcej głosów padłoby na Tuska? Brakowałoby preferencji negatywnych. Bardzo wielu ludzi kojarzyło kandydaturę Tuska negatywnie, jako spadkobiercę łże-liberalizmu lat 90, utrwalającego dominację postkomunistycznych elit. Mamy w umyśle pozytywy i negatywy, musimy wziąć pod uwagę, że pewne rzeczy wybieramy dlatego, że chcemy odrzucić inne. Dlatego też w wyborach potrzebny jest również głos przeciwko. Aby wybrać nie tylko, kogo chcemy widzieć w danej funkcji, ale kogo nie chcemy. Dzięki temu rozwiązany by został również problem polityków, którzy zdobywają mandaty, mimo, że wzbudzają u większości społeczeństwa zdecydowanie negatywne odczucia. Nie byłoby na nich miejsca w systemie, bo ich wynik wyborczy mógłby być nawet ujemny.
Parytet
Przeanalizujmy argumentację lewicowców, domagających się mechanizmów uprzywilejowujących kobiety na listach wyborczych. Powiadają oni, że kobiety nie są wystarczająco reprezentowane z powodu braku woli polityków. Ale jeśli byłaby wola, aby wybierać kobiety na stanowiska, to na pewno by to zauważyli. Wyborca może łatwo zademonstrować swoją preferencję dotyczącą tego tematu, bo płeć da się, w przeciwieństwie do jakichkolwiek innych cech, rozpoznać po nazwisku.
Jeżeli takiej preferencji nie ma, to nie wyczerpuje to dla mnie tematu. Być może większa ilość kobiet we władzach byłaby dobrym rozwiązaniem. A jeżeli mam taki cel, to powinienem wprowadzić mechanizmy, które sięgną do przyczyn obecnej dysproporcji, czyli zmienić skład wyborców bądź wagę głosów. Można by odebrać prawo głosu wszystkim mężczyznom, licząc na to, że same kobiety wybiorą więcej kobiet. Można dodać drugi głos kobietom samotnym, które w podejmowaniu decyzji wyborczych nie będą się kierować zdaniem partnera. Albo ustalić, że prawo głosu mają tylko niezamężne kobiety w wieku 18-24.
Powyższe rozwiązania są przykładowe, tym niemniej chciałem w ten sposób zobrazować ideę kształtowania procesu wyborczego w sposób aktywny, zamiast opierać się na pseudoreligijnych dogmatach. Być może dopiero po wielu latach doświadczeń można by stworzyć demokrację, która możliwie najbardziej odpowiadałaby interesom społeczeństwa. Ale zacząć trzeba już teraz. Można by nawet zacząć testować to „na sucho”, tworząc wirtualną platformę wyborczą, w której hipotetyczni politycy przedstawialiby swoje programy z nadzieją, że dzięki przeprowadzeniu głosowania powstanie naprawdę sprawna organizacja wolnościowa, która mogłaby stworzyć alternatywę dla obecnie rządzących naszym krajem elit.
***
Brak praw autorskich: ten artykuł jest udostępniony na licencji Free Art License. Można go swobodnie modyfikować oraz rozpowszechniać zgodnie z warunkami tej licencji.
„Z podobnego powodu odebrałbym z pewnością prawo głosu więźniom – czyli ludziom, których uznajemy za niezdolnych do podejmowania decyzji o sobie samych.” Więzień jest zdolny do podejmowania decyzji. Nie myl więźnia z pacjentem szpitala psychiatrycznego…
Jednym z problemów demokracji jest to, że politycy planując działanie biorą pod uwagę kadencje, czyli na początek nie wiele robią, potem im bliżej wyborów tym bardziej szczodrze dysponują budżetem, czasem podkładając kiełbasę wyborczą…
A co jeśliby zrezygnować z kadencji? Każdy obywatel rejestruje w urzędzie (lub przez Internet) swój głos, a jak mu się rządy przestaną podobać to go zmienia. I tak nie ma sytuacji, że władza rządzi pół kadencji bez poparcia ludzi, starać się o głosy muszą zawsze. Do tego, czemu poseł nie ma w sejmie głosu proporcjonalnego do liczby swoich wyborców?
Co do elektorów: może elektorami powinni być np. radni gmin? Są to osoby interesujące się polityką, którym i tak zaufaliśmy.
„Z podobnego powodu odebrałbym z pewnością prawo głosu więźniom – czyli ludziom, których uznajemy za niezdolnych do podejmowania decyzji o sobie samych.” Więzień jest zdolny do podejmowania decyzji. Nie myl więźnia z pacjentem szpitala psychiatrycznego…
Jednym z problemów demokracji jest to, że politycy planując działanie biorą pod uwagę kadencje, czyli na początek nie wiele robią, potem im bliżej wyborów tym bardziej szczodrze dysponują budżetem, czasem podkładając kiełbasę wyborczą…
A co jeśliby zrezygnować z kadencji? Każdy obywatel rejestruje w urzędzie (lub przez Internet) swój głos, a jak mu się rządy przestaną podobać to go zmienia. I tak nie ma sytuacji, że władza rządzi pół kadencji bez poparcia ludzi, starać się o głosy muszą zawsze. Do tego, czemu poseł nie ma w sejmie głosu proporcjonalnego do liczby swoich wyborców?
Co do elektorów: może elektorami powinni być np. radni gmin? Są to osoby interesujące się polityką, którym i tak zaufaliśmy.
(A i większość tych pomysłów nie jest moja i ich sobie nie przywłaszczam :P)
Demokracja jest problemem.
No właśnie. Zapomniałem o jednym. Wybory mogłyby się odbywać w każdym okręgu kiedy indziej, zamiast 460 posłów co 4 lata mogłoby się zmieniać po dwóch co tydzień. To by wyeliminowało kiełbasę wyborczą i masowe kampanie medialne. Co do radnych gmin, to są oni wybierani po to, aby zajmować się sprawami gminy, ale może i byłoby to dobre rozwiązanie.
Co do proporcjonalności, to ktoś, być może prof. Przystawa, liczył, że ordynacja większościowa daje lepsze odwzorowanie proporcji poparcia, niż proporcjonalna, i na tej postawie postulował nawet, że możemy zmienić ordynację na większościową bez zmiany konstytucji (mówiącej, że wybory w Polsce są proporcjonalne), skoro jest ona w pewnym sensie bardziej „proporcjonalna” od obecnej.
>>A i większość tych pomysłów nie jest moja i ich sobie nie przywłaszczam
Jeśli ktoś miał wcześniej pomysły podobne do opisanych przeze mnie, chętnie bym poznał.
Popierałem kiedyś JOW ale gdy zobaczyłem , kto angażuje się na rzecz jego wprowadzenia – takie kreatury , jak Krzystek , Grobelny , Dutkiewicz – to przestałem.
Nic dziwnego – jest to atrakcyjna propozycja dla ludzi ze znanymi nazwiskami. Ale właściwie to system dwupartyjny nie różni się, jak dla mnie, znacząco od jednopartyjnego. Za komuny też najwięcej do powiedzenia mieli ci, którzy mieli jakieś osiągnięcia czy popularność wśród mas i członków. A zatem istotą konfliktu między ZSRR i USA nie był tak naprawdę model wybierania władzy…
„W naszym kraju jest parę grup społecznych, które destabilizują swoimi głosami proces rządzenia, na przykład ludność wiejska, nie mająca skrupułów przed wybieraniem na najwyższe stanowiska państwowe pospolitych kryminalistów. Należałoby więc rozważyć, czy nie byłoby dobrą decyzją odebranie prawa głosu ludziom zamieszkałym, na przykład, w miejscowościach poniżej tysiąca ludności.”
Ja, gdybym już był za odpowiedzialnością zbiorową, odebrałbym prawo głosu wszystkim, którzy dotychczas głosowali. Chyba byłoby to bardziej konsekwentne posunięcie…
„Z podobnego powodu odebrałbym z pewnością prawo głosu więźniom – czyli ludziom, których uznajemy za niezdolnych do podejmowania decyzji o sobie samych.”
Czy to, że dali się uwięzić oznacza, że są niezdolni do podejmowania decyzji o sobie samych?
System demokratyczny oparty na przedstawionej przez Ciebie zasadzie zyskuje jeszcze bardziej na absurdalności:
1. skoro jest potrzeba zbiorowego podejmowania decyzji, to zakładamy, że nikt nie powinien decydować sam o sobie lub że jest to niemożliwe.
2. odbieramy prawo głosu tym, których uznajemy za niezdolnych do podejmowania decyzji o sobie samych.
3. zastanawiamy się, czy potraktować poważnie dwa powyższe punkty i konsekwentnie odebrać wszystkim prawo głosu.
Ogólnie, nie wiem, co Tobą kieruje, ale ja, dopóki prawa jednostki nie są w pełni respektowane, podzieliłbym więźniów na kryminalistów i opozycjonistów. Chęć odebrania głosu uwięzionym kryminalistom to słabe usprawiedliwienie dla odebrania głosu uwięzionym opozycjonistom.
„Co by się stało, gdyby wybierać w powszechnym (prawie) głosowaniu nie samych posłów, ale elektorów, których byłoby, powiedzmy, 100 tysięcy, po dwustu obywateli na elektora? Elektor taki mógłby, po zostaniu wybranym, zmienić zdanie. Jako ludzie czynnie zainteresowani sprawami publicznymi, nie mieliby elektorzy tendencji do bycia posłusznym telewizyjnej propagandzie, billboardom, nie kierowali by się wyglądem polityków, ich wzrostem, pochodzeniem, czy nawet przynależnością partyjną. Byłaby przynajmniej szansa na to, że prawdziwe decyzje o wyborze władz będą podejmować ci, którzy są w stanie to zrobić na odpowiednim poziomie, zamiast kierować się okresową modą.”
A z drugiej strony patrząc, każdego, kto uważa, że jest w stanie podjąć decyzję na „odpowiednim poziomie” skazujesz albo na oddanie swojego głosu w cudze ręce, albo na zbieranie głosów innych ludzi (także tych, którzy kierują się „wyglądem, wzrostem, pochodzeniem, czy nawet przynależnością partyjną”), aby uzyskać status elektora.
To takie socjalistyczne równanie w dół. Uważam, że istnieją ludzie, którzy podejmują złe decyzje, więc utrudniam podejmowanie decyzji wszystkim. Niektórzy są zdolni zaćpać się na śmierć, więc wybierzemy ludzi, którzy powiedzą wszystkim – i mądrym, i głupim – jakich substancji nie wolno zażywać. Niektórzy nie są zdolni wynegocjować sobie odpowiednich umów, więc wybierzemy ludzi, którzy określą jakie umowy wolno, a jakich nie wolno zawierać (np. poprzez ustalenie płacy minimalnej). Niektórzy nie są w stanie głosować na „odpowiednim poziomie”, więc wybierzemy ludzi, którzy zagłosują w imieniu wszystkich – i mądrych, i głupich.
Jeśli chodzi o fragment poświęcony parytetom, to mam nadzieję, że chodziło Ci o sprowadzenie tego pomysłu do absurdu, bo w skrócie mogę powiedzieć tylko tyle, że środki, które proponujesz są równie absurdalne jak założony przez Ciebie cel.
Po przemyśleniu (i przegadaniu) w/w stwierdzam, co następuje:
1. Rzeczywiście odpowiedzialność zbiorowa nie jest dobrym pomysłem. Co mniej zainteresowani wspólnym podejmowaniem decyzji mogą jednak wykluczyć się sami, sprzedając swój głos komuś innemu. Ale więźniowie to inna sprawa. Należałoby też rozważyć, kiedy powinno się taką karę wymierzać pomimo pozostawienia na wolności, wszak niektórzy libertarianie są przeciwnikami więzień w ogóle. Nie dotyczyłoby to oczywiście osób skazanych np. za przestępstwa podatkowe.
2. Może rzeczywiście odgórne ustalanie tego nie jest dobrym pomysłem. Może lepiej oddać każdemu swobodę, czy będzie chciał oddać komuś innemu swój głos na zawsze albo na jakiś czas. Ale współcześnie do masowego kierowania się nieistotnymi argumentami przy głosowaniu skłania propaganda, która mówi, że każdy powinien oddać głos zgodny z własnym sumieniem – podobnie, jak o życiu zgodnie ze swoimi odczuciami mówi się w religiach, co tam ma nieco większe zastosowanie. Być może ograniczanie liczby elektorów miałoby ten sam efekt, co ograniczenie ilości naczelnictw w średniowiecznej Islandii, o czym pisał Roderick Long.