Powyższy tytuł oczywiście jest pewną formą nadużycia. Może więc zanim przejdę do rzeczy, postaram się trochę usprawiedliwić. Przede wszystkim, nie uważam, by libertarianizm sam w sobie ograniczał perspektywy intelektualne w jakikolwiek sposób. Nie uważam też, że sam libertarianizm jest myślą polityczną o wąskich horyzontach. Uważam jednak, że są pewne tendencje w libertarianizmie, które powinny być czym prędzej zarzucone, jeśli libertarianizm chce mieć jakiekolwiek perspektywy. Tendencje, niestety, dosyć powszechne.
Nie wiem, czy czytaliście hymn Hansa-Hermanna Hoppe do „Etyki wolności” Rothbarda. Nie wiedzieć czemu, hymn nazwany został „Wstęp do wydania amerykańskiego” (jak gdyby tekst pisany prozą nie mógł być zatytułowany „hymn do Rothbarda”, albo w jakiś inny, przynajmniej szczery sposób). Nie, serio mówię, jeśli nie czytaliście, to gorąco polecam. Zresztą w ogóle Rothbarda chciałbym polecić wszystkim, którzy chcą polemizować, czy to z nim, czy to z libertarianizmem. Tyle wątków tam znajdziecie, że wam kartek w MS Wordzie zabraknie.
Do rzeczy. Co prawda apologia nie zaczyna się słowami „O wielki, wspaniały Rothbardzie”, choć i tak możemy przeczytać o „budowniczym okazałego systemu”, „wyjątkowym wkładzie Rothbarda” w ekonomii i filozofii politycznej, czy kompletnym ignorowaniu pojęcia własności, zarówno w ekonomii, jak i filozofii „dopóki na scenę intelektualną nie wkroczył Rothbard…”. W gruncie rzeczy nie zamierzam pastwić się włazidupstwem HHH (choć jeszcze kilka cytatów pewnie przytoczę). Jest jednak w jego „wstępie” wątków, które chciałbym pociągnąć i skomentować. Krótko, więc nie spodziewajcie się fajerwerków.
Przede wszystkim Hoppe argumentuje, że to Rothbard wprowadził ponownie pojęcie własności do współczesnej myśli politycznej. Głównym adwersarzem dla Hoppe’go jest tutaj Rawls, w którego indeksie praw podstawowych „ani własność, ani rzadkość nie pojawiły się […] ani razu, podczas gdy równość miała dziesiątki określeń”. Nie jest w stanie Hoppe sobie poradzić z tym, że dla Rawlsa rzadkość zasobów nie jest żadnym problemem, ponieważ pozycja pierwotna jest wygibasem tylko i wyłącznie intelektualnym. Jak sam Rawls pisze, sytuację pierwotną możemy przywołać w każdym momencie, wystarczy ją sobie wyobrazić. Inna sprawa, że pozycja pierwotna nie jest pewnym stanem społecznym (choćby hipotetycznym), co oznacza, że ani preferencja czasowa, ani rzadkość dóbr nie stanowią w niej problemu. Pozycja pierwotna ma być „momentem” w którym do głosu dochodzi rozumowanie praktyczne. W tym kontekście cokolwiek bzdurnie brzmią słowa Hoppe’go, jakoby „w rozważaniu za zasłoną niewiedzy trzeba stale używać rzadkich zasobów […]”. I wcale nie „musi być już założona prywatna, lub wyłączna własność ciała oraz reguła dotycząca prywatnego, lub wyłącznego przywłaszczenia zajmowanej przez nie przestrzeni”. Innym zarzutem odnośnie Rawlsa, jest cel, jaki mu przyświecał. „Jak przyznaje ze zniewalającą szczerością Rawls, zwyczajnie dokonał on >zdefiniowania założeń ta, aby otrzymać pożądany wynik<”.
Co ciekawe jednak, Zaledwie kilkadziesiąt stron dalej tak Rothbard pisze o celu przyjęcia etyki prawa naturalnego: „jej celem jest raczej przedstawienie społecznej etyki wolności […]. Krótko mówiąc, naszym celem jest zbudowanie politycznej filozofii wolności”. Oczywiście Hoppe’mu nie może to przeszkadzać, oznaczałoby to „zdumiewającą szczerość” i bynajmniej nie wzniosłe cele, ale cele, które my (HHH i Rothbie) chcą osiągnąć. Pytanie, czy Hoppe ma jakieś argumenty, poza własnym odczuciem, by u Rawlsa takie stawianie sprawy uznać za karygodne, a u Rothbarda, za całkowicie naturalne?
Stara się Hoppe uzasadnić, że Rothbard, wychodząc z tych samych filozoficznych źródeł, co Rawls, jest w stanie zaoferować alternatywną teorię praw. Praw naturalnych. Dowodem na to, że idee Rothbarda są słuszne, Hoppe przedstawia stary jak świat i kompletnie popieprzony schemat, polegający na „jeśli A nie jest właścicielem swojego ciała, to pozostałyby nam dwie właściwości”. Nie pastwiąc się już nad Hoppe’m, skwitujmy to milczeniem.
Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy zwróciliście uwagę, że Hoppe często twierdzi, jak to Rothbie „był głęboko zainteresowany filozofią i historią idei, zaznajomiony z nią i […]” tak dalej. Przywołajmy tutaj twierdzenie pewnej osoby, która starała się dowieść, że Rothbard prawo naturalne odkrył zapewne, studiując Tomasza, bądź Arystotelesa. Co ciekawe jednak, Rothbard nigdzie się bezpośrednio ani na jednego, ani na drugiego nie powołuje. Gdziekolwiek mamy wspomnienie Tomasza, ewentualny przypis odsyła nas do konkretnego opracowania, ale nigdzie do tekstu źródłowego. Podobnie rzecz się ma z filozofią starożytną. Poważne wątpliwości mam, w związku z tym, czy znał Rothbard wystarczająco pogląd Johna Locke’a, czy imiennika Rawlsa (do pierwszego odwołuje się niemal nieustannie, Rawlsa przywołuje tylko w kontekście krytyki utylitaryzmu). W końcu ani razu nie odpowiada na – często zasadną – krytykę Rawlsa, a dwa zastrzeżenia Johna Locke’a taktycznie tuszuje. Gdyby wziąć jeszcze pod uwagę częste określanie Locke’a mianem libertarianina, czy protolibertarianina, ośmieliłbym się określić Rothbarda mianem filozoficznego cwaniaka, który na siłę dopasowuje filozofów do swoich tez.
Już samo to, według mnie, powinno dyskwalifikować Rothbarda z jakichkolwiek dysput filozoficznych na poziomie wyższym, niż podwórko. Hoppe jednak ma inną teorię „odrzucenia” Rothbarda przez środowisko akademickie. Problemem jest pewien mityczny „układ”, który broni swoich interesów przed światłym rycerzem wolności i własności. A przecież Rothbard „dostarczył precyzyjniejszego dowodu moralnej intuicji samoposiadaniu i pierwotnego zawłaszczania jako ostatecznej zasady etycznej i rozwinął bardziej systematyczną, zrozumiałą i spójną doktrynę etyczną, czy kodeks prawny, niż ktokolwiek inny przednim”. Bijcie pokłony, władcy tego świata! A wszystko to na gruncie oświeceniowej filozofii racjonalistycznej; która nota bene sama w sobie powinna być odrzucona.
Prawo naturalne jest w ogóle oczkiem w głowie Rothbarda. Choć po mojemu, jest raczej belką w jego oku. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale Rothbard de facto nigdzie nie stara się dowieść istnienia prawa naturalnego. W każdym miejscu swojej „Etyki…”, w innych tekstach zresztą również, zakłada, że ono istnieje, by wyciągać z niego odpowiednie implikacje. Prawo naturalne istnieje, niezależnie od tego, ile osób w nie wierzy, przyznaje w pewnym momencie (dokładnie: „Prawa natury są obiektywne i rzeczywiste, niezależnie od tego, ile osób jest do nich przekonanych”). Z całym szacunkiem dla Mr Libertarian, ale bynajmniej nie jest to dowód na ich istnienie. Obiekcją, jaką powinniśmy wysuwać w stosunku do teorii Rothbarda jest nie to, jakie konsekwencje niosą przyjęte przez niego prawa natury (choć to też byłby ciekawy temat do dyskusji), ale raczej sam powód przyjęcia takich, a nie innych zasad. Skoro Rothbard opiera się na racjonalnej metodologii oświeceniowej, niechby na jej gruncie spróbował dowieść swoich racji. Tymczasem przez pierwszych 50 stron tekstu, gdzie cytuje dziesiątki osób o różnych poglądach na wiele spraw, by uargumentować swoje teorie praw naturalnych, w każdym jednym cytacie możemy przeczytać, że prawa naturalne istnieją. Nigdzie nie ma choćby słowa o tym, skąd dany myśliciel wie, że istnieją; tj. jaki może przedstawić dowód na ich istnienie?
Problemem Rothbarda jest w pewnym sensie jego ograniczony horyzont filozoficzny. Rothbard nie potrafi sobie wyobrazić, by można było być zarówno przeciwnikiem praw naturalnych, jak i praw pozytywnych. Odrzuca utylitaryzm, jako całkowicie błędny, ponieważ ten nie odwołuje się do praw naturalnych (w związku z czym inne są też jego konsekwencje). Przyjęcie prawa naturalnego pod swoje intelektualne skrzydła jest więc gwarantem słuszności, mogło by się wydawać. Co jednak ważne, muszą to być rothbardiańskiej teorie prawa naturalnego, zorientowane na indywidualizm. Całkowicie Rothbard nie dostrzega potencjału, jaki leży w oryginalnej, amerykańskiej filozofii pragmatyzmu. Zbywa ją milczeniem, bądź też odrzuca, jako relatywizm. Tymczasem prawo naturalne nie jest relatywne, jest obiektywne, absolutne i odnoszące się do każdego człowieka w dowolnym zakątku kuli ziemskiej i w dowolnym czasie historycznym.
Ważne: człowieka! „Zwierzęta są niezdolne do zaangażowania się w wymianę z ludźmi. Pozwala to definiować je jako nierozumne i odróżnić od ludzi, jako istot racjonalnych. Niezdolne do komunikowania się, pozbawione racjonalności […]” – tak tłumaczy Rothbarda Hoppe. Ale czy aby człowiek jest zdolny do zaangażowania się w wymianę ze zwierzętami? Czy człowiek jest w stanie porozumieć się ze zwierzęciem? Czy ryba jest w stanie porozumieć się z psem? Różna przynależność gatunkowa nie jest żadnym dowodem na „nierozumność”. Tak samo ludzka nieumiejętność zrozumienia języka zwierząt nie oznacza bynajmniej, że zwierzęta się nie komunikują. Chyba, że Hoppe za „komunikację” rozumie angielszczyznę. Ale w tym wypadku znam wiele osób, które nie mogą się określić mianem ludzi…
Jednym z głównych, wg mnie, problemów przyjęcia praw naturalnych jest konsekwentne prezentowanie świata w formie konfliktów. Wg Hoppe’go, historia została przez Rothbarda „ukazana, jako stała walka między prawdą a fałszem oraz dobrem (sprawiedliwością) a złem”. Świat nie jest czarno-biały, czego świadkami jesteśmy na co dzień. Ale chyba nie wszyscy są.
Hoppe’go urzekła prostota myśli Rothbarda. Urzekło go to redukcjonistyczne podejście, jego „tak, tak – nie, nie”. Powiedziałbym wręcz, że zaślepiły go rothbardiańskie naciski na prezentowanie dowodów, i to do tego stopnia, że nie zwrócił uwagi, że jego mistrz sam częstokroć migał się od podania dowodów na poparcie swoich tez. A jeśli już je podawał, nierzadko zdarzało się, że były to dowody wątpliwe, chwiejne i bynajmniej nie wystarczające.
Mimo to gładko przychodzi Hoppe’mu i Rothbiemu krytyka Nozicka. Nozicka, który „był myślicielem nowoczesnym, niesystemowym, posługującym się skojarzeniami, a nawet impresjami, a jego proza była trudna i niejasna”. Trudno zrozumieć Hoppe’mu, że nie myśl polityczna to nie prosta droga przez park, tylko raczej labirynt, w którym kilka razy się błądzi, zanim znajdzie się odpowiednie wyjście. Rothbard, którego „proza charakteryzuje się niezrównaną jasnością”, nie szukał różnych ujęć. Jego cel był jasno określony – była nim jego libertariańska utopia, środki zaś były dobrane odpowiednio do niej. Nie było miejsca na wątpliwości. Inna sprawa, że zarzut do Nozicka jest tylko połowicznie słuszny; Hoppe chyba zapomniał, że Nozick swoją pracę wydał głównie contra Rawls, a więc do niej się odnosił – czy to bezpośrednio, czy za jakimś pośrednictwem. Nie ukrywajmy – Nozick był bucem. Nie zmienia to jednak faktu, że dużo ciekawszym niż, Rothbard, który „w swojej skromności” nie pozwolił sobie na moment zwątpienia.
Wszystko to, co napisałem powyżej, po mojemu ogranicza potencjał libertarianizmu i zamyka go w hermetycznym pudełeczku z napisem „dziwolągi”. Jeśli libertarianizm chce się z tego pudełeczka wydostać, musi zarzucić prosty rothbardianizm. Oczywiście nie podjąłem się tutaj ani systematycznej krytyki Rothbie’go, ani Hoppe’go. Nie to było moim celem. Chciałem tylko zasygnalizować kilka problemów, które przed Rothbardem stanęły, a których ten nie podjął się rozwiązać. Na szczęście coraz więcej libertarian, którzy robią to za niego. Rothbard sam nie pozwolił traktować siebie poważnie. Nie pozwólmy tego zrobić z libertarianizmem.
19.04.2010
Filip Paszko
>Ale czy aby człowiek jest zdolny do zaangażowania się w wymianę ze zwierzętami?
Poniekąd jest, bo może zwierzęta oswajać, hodować. Wynika to z umiejętności obserwowania ich i bycia wrażliwym na ich potrzeby. Ale jeśli nie możemy ze zwierzęciem porozmawiać, tak naprawdę nie wiemy, czy aby przypadkiem nie chce być zabite i zjedzone, choć brzmi to brutalnie. Sprawa jest więc do rozstrzygnięcia na gruncie czystego egoizmu – czy chcemy stawać się przyczyną cierpień istot zdolnych do odczuwania cierpienia w podobny sposób, jak my? Szczególnie, jeśli możemy zadawania tych cierpień uniknąć? Niektórzy traktują ten problem dość radykalnie.
To Ty masz problem autorze, ze swoim postmodernizmem, choć rothbardianie nie są lepsi, jakkolwiek właśnie ich sposób, ich konkretność i racjonalizm jest zaletą, a nie wadą. Jakieś empatie, uczucia, odczucia, impresje.. bełkot to, nie filozofia.
dopiero wróciłem, ale, Kamilku, powiem Ci tylko jedno.
ssij, jak się wypowiadać nie potrafisz.
Ale jeśli nie możemy ze zwierzęciem porozmawiać, tak naprawdę nie wiemy, czy aby przypadkiem nie chce być zabite i zjedzone, choć brzmi to brutalnie.
no. I tak samo Hiszpanie i Angole mieli z Indiańcami, nie? więc o co come on?
czy tutaj naprawde nie mozna dyskutowac bez osobistych wycieczek?
Marku, może i można. Nie mam jednak zamiaru dyskutować poważnie z Kamilkiem, któremu się Tomizm sączy z czachy i kompletnie nie potrafi sobie z tym poradzić.
Inna sprawa, że to nie jest jedyne miejsce, w którym z Kamilkiem „dyskutuję” i naprawdę mam już dość…
autor
Nozick był bucem
Ale co Wódz, dlaczego, Wodzu?
powiedzmy, że styl pisania AUP (a przedmowy to już w szczególności) tworzy u mnie takie wrażenie:)
Chodnik zawsze pozostanie chodnikiem jak widać. Nieważne, ile wiedzy z jakieś dziedziny posiądzie (bez zrozumienia jej, co daje filozofia) wyjdzie to, co mamy powyżej.
>Marku, może i można. Nie mam jednak zamiaru dyskutować poważnie z Kamilkiem, któremu się Tomizm sączy z czachy i kompletnie nie potrafi sobie z tym poradzić.
A o czym niby chciałbyś, Filipku? Mówiąc dwoma różnymi językami nigdy nie się dogadamy do czasu, gdy któreś z nas zejdzie na grunt drugiego, ale ja tego nie zamierzam, gdyż śmiem twierdzić, iż bezpieczniej jest „właśnie tutaj”. „Poważnie”, czyli tak jak Rorty czy inny pragmatyk? Nie.
Powiem Ci tak: Krzysiek jak z Tobą dyskutował, to starał się być delikatny przez wzgląd na znajomość osobistą. Ja taki delikatny nie będę, więc albo przestaniesz pierdolić i zaczniesz rozmawiać normalnie (czyt. wyjdziesz z dupy Tomasza), albo nie będziemy mieć o czym gadać.
SzLZ
Chodnik zawsze pozostanie chodnikiem jak widać. Nieważne, ile wiedzy z jakieś dziedziny posiądzie (bez zrozumienia jej, co daje filozofia) wyjdzie to, co mamy powyżej.
Jak was robią? Czy może sadzą? Czym podlewają?
>I tak samo Hiszpanie i Angole mieli z Indiańcami, nie?
No nie. Bo zamiast używać przemocy, mogli zaangażować się w dobrowolne kontakty. Mogli odróżnić, czy drugi człowiek, choćby i mówiący w obcym, dziwnym języku, jest im życzliwy, czy nie. A czy mogę, w przypadku hodowli krów, w ogóle rozróżnić, czy świadczę przemoc, czy nie? Czy kij pastucha jest narzędziem zniewolenia, czy komunikacji? Zabijanie już może trochę łatwiej odrzucić, przemoc jest czymś niezbędnym, by zabić, ale nadal można mieć co do tego wątpliwości.
Ludzie próbują odczytywać myśli zwierząt, kiedyś jakieś goryle nauczyły się migowego. Ale co by odpowiedziały, gdyby spytać je: „czy chcesz wrócić do Kongo?” Zrozumiałyby pytanie? A jeśli mogłyby zademonstrować swoją preferencję, to czy oznacza to, że należałoby je tam zawieźć i sprawdzić, czy będą chciały wrócić? Może i tak. Może istnienie ZOO jest niemoralne, a jedynym akceptowalnym sposobem na obchodzenie się ze zwierzętami jest oswajanie. Ale czy możemy być pewni, że oswojony zwierzak będzie demonstrował nadal jakieś własne preferencje? Czy po prostu podporządkowuje się naszym? Staje się niezdolny do samodzielnego życia? Możemy nawiązywać ze zwierzętami jakiś kontakt, ale nigdy do końca nie wiemy, co nam chcą powiedzieć. A jeśli mamy jakieś zasady etyczne wobec zwierząt, to na podobnej zasadzie, jak wobec roślin – szanując to, co żyje, dlatego, że życie samo w sobie podoba nam się i obserwowanie go przynosi nam radość. Jeśli nasza percepcja ograniczona jest do kształtu pudełka z mięsem, które dziś zjemy na obiad, nie widzimy żadnego problemu.
Inaczej w przypadku ludzi. Empatia nie jest jedynym narzędziem, za pomocą którego możemy kształtować nasze relacje z innymi. Możemy również po prostu porozmawiać z kimś, dowiedzieć się, co chciałby, aby było uznane za jego własność, jak chciałby być traktowany przez nas, o czym mogę się dowiedzieć, a co chce zachować dla siebie i tak dalej.