Mimo iż po debacie z zaangażowanymi internautami i przedstawicielami organizacji pozarządowych rząd wycofał zapisy o cenzurze Internetu (Rejestrze Stron i Usług Niedozwolonych) z projektu ustawy “o zmianie ustawy o grach hazardowych oraz niektórych innych ustaw” nie oznacza to wcale, że pomysł ten nie może wrócić i to już w najbliższym czasie. Należy przypomnieć, że premier wprost powiedział podczas tej debaty, że argumenty przeciwników cenzury go nie przekonały. Na oficjalnej stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów można przeczytać następującą wypowiedź Donalda Tuska: “Chcemy, aby do Sejmu poszła ustawa na razie bez tych zapisów. A czy Rejestr wróci, czy będą innego typu instrumenty, będzie zależało od wyników konsultacji społecznych”. Wyraźnie zapowiedziana jest tu chęć powrotu do koncepcji Rejestru (czyli przymusowego blokowania dostępu do stron i usług internetowych uznanych za “niedozwolone”) lub “innych tego typu instrumentów”. I nie powinno to nikogo dziwić – skoro takie zapisy były przygotowywane i przez długi czas forsowane na kolejnych etapach procedury legislacyjnej, mimo pojawiających się coraz liczniejszych głosów sprzeciwu, to znaczy, że rząd miał w ich uchwaleniu jakiś interes. A skoro miał, to ma nadal i trudno przypuszczać, by łatwo jego realizację “odpuścił”. Już miesiąc po wyżej wymienionej deklaracji premiera wiceminister finansów Jacek Kapica zaproponował stworzenie nieco zmodyfikowanego rozwiązania przewidującego blokowanie dostępu do stron oferujących internetowy hazard.
Może wprawdzie wydawać się, że skoro premier zapowiedział uzależnienie tego, “czy Rejestr wróci, czy będą innego typu instrumenty” od wyników konsultacji społecznych, a wspomniana debata wypadła dla koncepcji Rejestru zdecydowanie negatywnie, to można być spokojnym, bo przecież wynik tych konsultacji również będzie negatywny dla tego lub zbliżonego pomysłu. Jednak przebieg procesu legislacyjnego ustawy “o zmianie ustawy o grach hazardowych oraz niektórych innych ustaw” pokazał wyraźnie, że jeśli się chce, to “konsultacje społeczne” można przeprowadzić jedynie z tymi podmiotami, których zdanie będzie wygodne dla rządu. Albo przynajmniej zaprosić do konsultacji taką liczbę tych podmiotów, by ogólny wynik konsultacji był korzystny dla przedstawionego projektu. W tym przypadku oficjalne konsultacje przeprowadzono w tempie wyjątkowo ekspresowym (kilka dni na wyrażenie stanowiska), a do wyrażenia opinii nie zaproszono środowisk związanych z Internetem, branżą telekomunikacyjną czy prawami człowieka. Większość konsultowanych podmiotów nie wyraziła zasadniczych zastrzeżeń do koncepcji Rejestru, a niektóre (konkretnie ABW) proponowały jeszcze rozszerzenie zakresu stron i usług, które mogłyby być cenzurowane. Gdy do urzędników odpowiedzialnych za projekt zaczęły napływać liczne zastrzeżenia i protesty internautów, firm i organizacji pozarządowych związanych z Internetem i prawami człowieka, nie spowodowało to żadnych zasadniczych zmian – wprowadzono jedynie kosmetyczne poprawki polegające na dodaniu iluzorycznej “uprzedniej kontroli sądu” oraz usunięciu z kategorii podpadających pod Rejestr “treści propagujących faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa”. Projekt ustawy został oficjalnie przyjęty przez Radę Ministrów. Dopiero w tym momencie premier zdecydował się na nadzwyczajną, dodatkową konsultację w postaci sławetnej debaty z internautami, po której zdecydował się zapisy o Rejestrze wycofać, ale jedynie czasowo, do dalszych konsultacji.
Dowodzi to, że konsultacje społeczne zawsze mogą być przeprowadzone, a ich wyniki interpretowane w taki sposób, w jaki premier i rząd sobie tego zażyczą. Zwróćmy uwagę, że nawet wynik wspomnianej debaty, i to po wcześniejszej zmasowanej krytyce, nie był dla nich na tyle jednoznaczny, by definitywnie odrzucić pomysł Rejestru. Czy można zatem wyobrazić sobie konsultacje społeczne, które spowodują w ich oczach jego odrzucenie? Zwłaszcza, że w tych konsultacjach może ponownie brać udział ABW i inne podmioty popierające cenzurę?
Tak więc obietnica uzależnienia tego, “czy Rejestr wróci, czy będą innego typu instrumenty” od wyników konsultacji społecznych nie jest absolutnie żadną gwarancją niewprowadzenia wymienionych rozwiązań przez rząd, a następnie popierającą go sejmową większość. Tym bardziej, że już po debacie z internautami i deklaracji premiera o czasowym wycofaniu zapisów o Rejestrze rząd otrzymał do ręki trzy mocne argumenty: po pierwsze – opinię Biura Analiz Sejmowych (w innej sprawie, ale mającą częściowo zastosowanie również w odniesieniu do koncepcji Rejestru) stwierdzającą m. in., że blokowanie dostępu do treści “zakazanych dla dzieci lub młodzieży” jako takie wydaje się być zgodne z Konstytucją RP i że blokowanie dostępu do takich treści nie jest cenzurą prewencyjną; po drugie – propozycję Komisji Europejskiej, by uchwalić dyrektywę nakazującą państwom członkowskim podjęcie środków niezbędnych “do tego, by doprowadzić do zablokowania użytkownikom Internetu na swoim terytorium dostępu do stron internetowych zawierających lub rozpowszechniających pornografię dziecięcą”; po trzecie, wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości usuwający wszelkie wątpliwości, czy w ogóle można ograniczać prawo do świadczenia usług hazardowych w Internecie przez podmiot robiący to legalnie w innym państwie UE. Co w takim razie może być taką gwarancją, lub przynajmniej zmniejszyć prawdopodobieństwo wprowadzenia Rejestru lub podobnych instrumentów?
Odpowiedź na to pytanie wiąże się z odpowiedzią na inne pytanie: dlaczego w ogóle premier zdecydował się na debatę z internautami, a następnie czasowe wycofanie zapisów o Rejestrze z przyjętego już oficjalnie projektu ustawy. Dlaczego rząd, forsujący projekt w nadzwyczajnym tempie, manipulujący konsultacjami społecznymi i uporczywie nie reagujący na oddolne głosy sprzeciwu aż do momentu uchwalenia tego projektu nagle “zmiękł” i ustąpił? Z dużym prawdopodobieństwem można sądzić, że przyczyną była inicjatywa zbierania podpisów pod listem do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, zawierającym prośbę o zawetowanie ustawy, gdyby została ona uchwalona. Pod listem podpisało się wielu działaczy organizacji pozarządowych, przedsiębiorców, dziennikarzy, naukowców, polityków, prawników oraz blogerów – w tym spora liczba znanych skądinąd zwolenników PiS i lewicy. W obliczu realnej możliwości zawetowania całej ustawy przez skonfliktowanego z nim prezydenta, a następnie podtrzymania weta przez opozycję w Sejmie premier zdecydował się na usunięcie kontrowersyjnych zapisów, by uchwalono przynajmniej resztę ustawy, na której rządowi bardzo zależało (do tego ostatniego Donald Tusk przyznał się zresztą podczas debaty z internautami). Dodatkowo, być może, nie chciał ryzykować utraty części elektoratu przed planowanymi na jesień wyborami.
To, czy Rejestr lub “innego typu instrumenty” wrócą, zależy więc przede wszystkim od tego, jaka będzie konfiguracja polityczna po wyborach prezydenckich. Jeśli urząd prezydenta obejmie kandydat Platformy Obywatelskiej – Bronisław Komorowski – jest raczej bardzo mało prawdopodobne, by zawetował ustawę przygotowaną i przegłosowaną przez swoich partyjnych kolegów i będącą wyraźnie w ich interesie. Co w przypadku innych kandydatów?
Można sądzić, że w zasadzie każdy inny prezydent poza Bronisławem Komorowskim powinien dać większą szansę od niego na zawetowanie takiej ustawy, ponieważ byłby niezależny od partii dominującej aktualnie w rządzie i jej interesów. Największą szansę dałby prezydent ideowo przeciwny cenzurze Internetu lub też wyraźnie opozycyjny wobec rządu (w tym drugim przypadku, przy wyraźnych protestach społecznych, mógłby zdecydować się na weto z czystej kalkulacji na zdobycie elektoratu). W idealnym przypadku – zarówno ideowo przeciwny cenzurze, jak i wyraźnie opozycyjny wobec rządu.
Aby zorientować się w poglądach potencjalnych prezydentów, zadałem wszystkim kandydatom w wyborach prezydenckich (bezpośrednio mailem do sztabów wyborczych oraz przez Sondażownię na Salon24.pl) następujące pytanie:
“Czy w przypadku, gdyby w jakiejkolwiek formie rząd powrócił do forsowanego niedawno pomysłu cenzury Internetu opartej na przymusowym blokowaniu użytkownikom dostępu do określonych adresów internetowych (Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych), zawetuje Pan projekt ustawy zawierającej taki pomysł, czy nie?
Jest to ważne w kontekście tego, że premier Tusk wyraźnie nie wykluczył powrotu do tej koncepcji (http://www.kprm.gov.pl/centrum_prasowe/wydarzenia/id:4132/)”.
Odpowiedzi były następujące:
Janusz Korwin-Mikke – “Tak” (odpowiedź przez Sondażownię). Temu kandydatowi, wyjątkowo, zadałem pytanie jedynie przez Sondażownię, ponieważ jeszcze przed debatą z premierem w sprawie Rejestru wypowiedział się jednoznacznie przeciwko cenzurze Internetu.
Bogusław Ziętek – “Zawetuję. Internet to wolne medium i takim powinien pozostać” (jednakowa odpowiedź zarówno przez Sondażownię, jak i mailem).
Kornel Morawiecki – “Zawetuję” (odpowiedź przez Sondażownię).
Grzegorz Napieralski – “Tak, jeśli podobne projekty ograniczające prawa Internatów się ukażą, będę je wetował. Wolę jednak sam podnosić tę kwestię w inicjatywach ustawodawczych i zająć się np. kwestią wolnego oprogramowania, pomocy w zapewnieniu programów dla młodych naukowców i studentów. Będę się tym tematem szczególnie interesował. W swojej działalności złożyłem kilka interpelacji dotyczących nowych technologii czy Internetu” (odpowiedź mailem) oraz “Internet jest przestrzenią publiczną, która powinna pozostać wolna od cenzury. Jak każde narzędzie jest wykorzystywane dwojako – niesie wiele pozytywnych treści, ale stwarza też niekiedy pewne zagrożenia. Sieć jest jak telefon, nie ma poglądów i powinna służyć przekazywaniu informacji między użytkownikami. Chciałbym aby prawo w Polsce było tak skonstruowane, żeby karać wszystkich tych użytkowników sieci, którzy je łamią, propagują np. nienawiść rasową, narodową, rozprzestrzeniają pedofilię. Prawo powinno chronić wszystkich tych, przeciwko, którym internet może być wykorzystywany” (odpowiedź przez Sondażownię).
Jarosław Kaczyński – “Pan Jarosław Kaczyński jest zwolennikiem wolnego dostępu do Internetu i możliwości prowadzenia swobodnej dyskusji w nim. Internet jest ważnym instrumentem w dywersyfikacji źródeł, z których obywatele czerpią informacje. Ponadto, umożliwia swobodną ekspresję własnych przekonań. Dlatego należy uznać, że próby ograniczania tego źródła informacji i forum dyskusyjnego nie służą utwierdzaniu i wzmacnianiu standardów demokratycznych” (odpowiedź mailem ze sztabu).
Od pozostałych kandydatów (Bronisława Komorowskiego, Waldemara Pawlaka, Marka Jurka, Andrzeja Leppera i Andrzeja Olechowskiego) nie uzyskałem (przez ponad 20 dni) żadnej odpowiedzi.
Biorąc pod uwagę dotychczasową działalność kandydatów i ich partii, ich ogólne publicznie ujawniane poglądy oraz wyżej wymienione odpowiedzi, wydaje mi się, że największą szansę na to, żeby rozwiązanie w rodzaju Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych nie weszło w życie dają, w kolejności, następujący kandydaci:
1) Janusz Korwin-Mikke (jako jedyny wprost wypowiedział się przeciwko temu pomysłowi w momencie, gdy był on forsowany przez rząd, zapytany potwierdził swoje stanowisko, jest w opozycji do obecnego rządu, jego elektorat jest zdecydowanie przeciwny cenzurze – wielu działaczy UPR, partii mu bliskiej, podpisało się pod listem do prezydenta o ewentualne weto).
2) Bogusław Ziętek (jednoznacznie potwierdził, że jest gotów zawetować taki pomysł zarówno mailem, jak i w sondażowni, jest w opozycji do obecnego rządu, ponadto reprezentuje elektorat radykalnie lewicowy, który jest niechętny cenzurze).
3) Kornel Morawiecki (zdeklarował się jednoznacznie, że jest gotów zawetować taki pomysł, jest w opozycji do obecnego rządu).
4) Grzegorz Napieralski (w mailu zdeklarował się, że zawetuje taki pomysł; w wypowiedzi dla Sondażowni tego jednoznacznie nie potwierdził, jednak stwierdzenie, że Internet powinien pozostać wolny od cenzury daje podstawy do tego, by oczekiwać, że tak zrobi; ponadto jest w opozycji do obecnego rządu i reprezentuje elektorat lewicowy, raczej niechętny cenzurze Internetu, którego wielu sympatyków podpisało się pod listem do prezydenta o ewentualne weto; SLD sprawując władzę nie dążył do wprowadzenia takich rozwiązań).
5) Jarosław Kaczyński (w mailu nie potwierdził jednoznacznie, że zawetuje taki pomysł, ale treść maila daje podstawy do tego, że może tak zrobić; jest w opozycji do obecnego rządu i reprezentuje elektorat w sporej mierze niechętny cenzurze Internetu – pod listem do prezydenta o ewentualne weto podpisało się kilku bardzo radykalnych sympatyków PiS; PiS sprawując władzę nie dążyło do wprowadzenia takich rozwiązań).
6) Andrzej Lepper (nie odpowiedział na zapytanie, ale jest w opozycji do obecnego rządu, a jego partia nigdy nie wysuwała podobnych pomysłów, więc są szanse, że mógłby zawetować coś takiego).
7) Andrzej Olechowski (nie odpowiedział na zapytanie, nie jest w jednoznacznej opozycji do obecnego rządu, ale jest odeń niezależny, więc są pewne szanse, że mógłby takie rozwiązanie zawetować w poszukiwaniu elektoratu).
8 ) Marek Jurek (nie odpowiedział na zapytanie, jest wprawdzie w opozycji do obecnego rządu, ale jest politykiem-ideowcem, który może uważać, że cenzura Internetu w pewnych przypadkach (ochrona dzieci i młodzieży przed niemoralnymi treściami) może być usprawiedliwiona i korzystna; szanse więc, że zawetowałby takie rozwiązanie oceniam na małe).
9) Waldemar Pawlak (nie odpowiedział na zapytanie, jest członkiem rządu, który zaakceptował projekt ustawy z zapisami o Rejestrze, brak informacji, że wówczas się temu sprzeciwiał – więc niestety duże prawdopodobieństwo, że poprze taki pomysł).
W przypadku Bronisława Komorowskiego – powtórzę raz jeszcze – szanse na to, że zawetowałby on taką ustawę przygotowaną przez rząd Donalda Tuska oceniam na bliskie zeru, zwłaszcza, że nie sprawia on wrażenia w pełni samodzielnego polityka. I nie zmienią tego nawet jego ewentualne pozytywne wypowiedzi tuż przed wyborami (na razie takich wypowiedzi zresztą brak), tym bardziej, że wcześniej nie wypowiadał się krytycznie wobec koncepcji Rejestru.
Ostateczny wniosek wypływający z tej analizy jest więc taki, że wszyscy, którym zależy na tym, by nie wprowadzono cenzury Internetu polegającej na blokowaniu dostępu do “niedozwolonych” stron i usług i by Polska nie zaczęła się pod tym względem upodabniać do Chin powinni głosować w najbliższych wyborach prezydenckich przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu, i to najlepiej na kandydatów znajdujących się jak najbliżej początku wymienionej wyżej listy. Tylko taki wybór (połączony następnie z realnym sprzeciwem społecznym podobnym do tego ze stycznia) – a nie poleganie na niezobowiązujących obietnicach premiera – daje realną szansę na zablokowanie cenzorskich pomysłów.
Jacek Sierpiński
06.06.2010
***
Tekst pochodzi ze strony autora.
Zmęczyłem. Artykuł do rzeczy, ale kolejność jest nieco inna. Napierdalski wszak wprost odpowiedział, iż 'Chciałbym aby prawo w Polsce było tak skonstruowane, żeby karać wszystkich tych użytkowników sieci, którzy je łamią, propagują np. nienawiść rasową, narodową, rozprzestrzeniają pedofilię. Prawo powinno chronić wszystkich tych, przeciwko, którym internet może być wykorzystywany’ TAK WIĘC POPIERA CENZURĘ. Powinien spaść więc w hierarchji poniżej Pawlaka a przy najmniej ToWarzysza 'Musta’ Olechowskiego.
Tak elektorat starolewicowy [emerytowane sklerotyczne UBectwo z demencją] jak nowolewicowy [hurraeuroentuzjastyczne kabotyńskie cielaki] jest mocno wytresowany w cenzurowaniu, jak najbardziej.
tvn24.pl/-1,1660942,0,1,do-aresztu-za-mini,wiadomosc.html
Cenzura nie tylko w internecie. „Własność intelektualna” w natarciu. Zupełnie ich pojebało. Zero instynktu samozachowawczego.
Jeśli Napieralski chce, by prawo w Polsce było tak skonstruowane, żeby karać tych wszytskich użytkowników Internetu, którzy propagują nienawiść rasową czy narodową, albo rozsprzestrzeniają pedofilię to chce czegoś, czego ja akurat bym nie chciał (w przypadku wspomnianych tu zjawisk z jednym może tylko wyjątkem – wydaje mi się, że rozpowszechnianie, niezależnie, czy przez Internet czy w inny sposób, pornografii do produkcji której wykorzystywane są rzeczywiste dzieci powinno być tępione prawnie, to samo tyczy się rozpowszechniania nagich zdjęć innych osób bez ich zgody – czego zabrania niedawno wprowadzony do kodeksu karnego art. 191a par. 1 – coś takiego, o ile zdjęcie nie zostało zrobione w miejscu publicznym – jest naruszenie prywatności).
Problem jest jednak taki, że prawo w Polsce już dawno jest skonstruowane tak, by móc karać tych użytkowników Internetu, którzy za jego pomocą propagują nienawiść przeciwko pewnym typom grup społecznych czy „rozprzestrzeniają” pedofilię. W kodeksie karnym z 1997 r. od samego początku jego istnienia jest art. 256 przewidujący do 2 lat więzienia za „publiczne propagowanie faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa” oraz za publiczne nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość”. Jest pokrewny artykuł 257, na mocy którego można dostać 3 lata za „publiczne znieważenie grupy ludności albo poszczególnej osoby z powodu przynależności narodowej, etniczej, rasowej, wyznaniowej, albo z powodu jej bezwyznaniowości. Od samego początku obowiązywania aktualnego k.k. w sposób jasny zakazane jest rozpowszechnienie pornografii z udziałem dzieci. Co więcej – zakazy związane z tym, co Napieralski prawdopodobnie rozumie jako „rozprzestrzenianie pedofili z biegeim czasu uległy rozszerzeniu – obecnie zakazane jest rozpowszechnienie (a nawet tylko posiadanie) tzw. wirtualnej pornografii dziecięcej (co określone jest jako „wytworzony lub przetworzony wizerunek małoletnioego uczestniczącego w czynności seksualnej” – kilka dni temu doszedł do tego przepis zakazujący „publicznego propagowania lub pochwalania zachowań o charakterze pedofilskim”.
Wspomniane zakazy nie odnoszą się explicite do Internetu, nie ma jednak wątpliwości co do tego, że ich naruszenie może być karane również wtedy, gdy odbywa się ono poprzez Internet. Przede wszystkim – w przepisach przewidujących kary za pewne rodzaje wypowiedzi – (np. propagowanie faszyzmu i totalitaryzmu, nawoływanie do nienawiści, itp) – zazwyczaj używane jest słowo „publicznie”. Pojęcie to nie jest do końca jednoznaczne – przypomnijmy sobie, że jakiś czas temu pojawiły się dyskusje o tym, czy członkowie (bodajże) Młodzieży Wszechpolskiej, którzy „hailowali” w miejscu, w kórym nikogo poza nimi nie było, ale w którym istniała potencjalna możliwość, że ich zachowanie może być dostrzeżone przez innych w taki akurat sposób „publicznie propagowali faszystowski ustrój państwa (o ile pamiętam, prokuratury tego rodzaju sprawy umarzały) – istnieje jednak w świecie prawniczym zgoda co do tego, że odnosi się ono do tych wypowiedzi, wypełniających inne znamiona określone w stosownych przepisach (a więc np. propagujących faszyzm, nawołujących do nienawiści, itd), które poprzez sposób rozpowszechniania mogą dotrzeć do potencjalnie nieograniczonej liczby odbiorców – nawet, jeśli takie dotarcie faktycznie nie nastąpi. Publicznym „nawoływanie do nienawiści” jest więc nawoływanie do nienawiści przez mówcę na publicznym wiecu, jest nim nawoływanie do nienawisci w rozrzucanych ulotkach albo przyklejonym na murze afiszu, jest nim nawoływanie do nienawiści w artykule wydrukowanym w gazecie, którą można kupić lub która jest rozdawana w miejscu publicznym – i na takiej samej zasadzie jest nim nawoływanie do nienawiści na ogólnie dostępnej stronie internetowej – być może również wtedy, gdy do strony takiej trzeba mieć np. hasło, które jednak potencjalnie każdy może uzyskać (na powyższej zasadzie publicznym nawoływaniem do nienawiści nie jest natomiast nawoływanie do nienawiści za pomocą komunikacji typu „jeden do jednego”- czyli np. w e-mailu).
Takie po prostu jest polskie prawo – aby móc ściagać tych, którzy za pomocą np. ogólnie dostępnych stron internetowych propagują faszyzm, nawołują do pewnych rodzajów nienawiści, znieważają grupy ludności lub konkretne osoby ze względu na ich narodowość, wyzananie czy rasę nie trzeba wymyślać jakichś nowych paragrarfów – te, które już obowiązują, są do tego wystarczające.
Inna rzecz, że – to już moja opinia – jest to generalnie rzecz biorąc złe prawo – nieprecyzyjne i podatne na nadużycia, nie ograniczające faktycznych zjawisk rasizmu czy pedofilii w społeczeństwie, arbitralne (dlaczego zakazywać nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyzaniowych czy z powodu braku wyznania ale już nie z powodu majątku – albo sposobu jego zdobycia – względnie pochodzenia społecznego, korzystania z takich czy innych prawnych przywilejów, stylu życia, lub przekonań?) i w rezultacie niepotrzebnie i niesprawiedliwie organiczające możliwość bezpiecznego korzystania z jednego z najbardziej podstawowych praw ludzkich, jakim jest prawo do swobodnego wyrażania swoich myśli i przekonań. Tej akurat opinii wiele razy dawałem wyraz w tekstach umieszczonych na mojej stronie internetowej – ostatnio w tekście pt. „Od zakazu „mowy nienawiści” do totalitaryzmu i tyranii – o logice praw przeciwko „hate speech” (zob. http://b.kozlov1.webpark.pl/hatelogic.htm lub http://bartlomiejkozlowski.eu.interii.pl/hatelogic.pdf ).
Niezależnie jednak od tego, czy wspomniane powyżej zakazy (a także inne, o kórych nie było tu bezpośrednio mowy – zakazy znieważania władz, obrażania uczuć religijnych, ujawniania tajemnic państwowych itd) nam się podobają, czy też nie (wiem, że są to bardzo kontrowersyjne sprawy – ale takich jest przecież od liku) po prostu prawnie obowiązują, a karanie za ich naruszenie jest możliwe także wówczas, gdy odbywa się to poprzez Internet.
Oczywiste jest, że prezydent nie może bezpośrednio zlikwidować prawnych zakazów wypowiedzi. Może do ich zniesienia pośrednio doprowadzić, zgłaszając stosowną inicjatywę ustawodawczą – ale na to akurat w przypadku któregokolwiek z kandydatów na prezydenta – gdyby wygrał wybory – bym nie liczył. Przynajmniej w przypadku takich zakazów, jak zakazy propagowania faszzyzmu, nawoływania do nienawiści, rozpowszecniania pornografii z udziałem dzieci (również tych istniejących tylko na rysunku) czy propagowania zachowań pedofilskich. Smutna prawda jest taka, że dominujący obecnie w Polsce „klimat intelektualny” jest taki, że na zniesienie, czy przynajmniej ograniczenie takich ograniczeń wolności słowa, o jakich była tu już mowa, w bliskiej przyszłości nie ma – jak się zdaje – realnych szans (co nie znaczy, że należy przejść nad nimi do porządku dziennego – wszak „cicha woda” też podmywa brzegi rzeki powoli, a jednak w ostateczności skutecznie).
Istnieje natomiast znacznie większa szansa na nie wprowadzenie zupełnie nowego typu restrykcji prawnych na Internet – takich, jak proponowany niedawno przez rząd Donalda Tuska Rejestr Stron i Usług Zakazanych. Można byłoby oczywiście dyskutować o tym, czy wspomniany rejestr – którego celem miałoby być przed wszystkim bezpośrednie zablokowanie użytkownikom Interentu dostępu do pewnych treści (hazardu, rzeczywistej i pozorowanej pornografii dziecięcej itd), a nie ściagnie i karanie osób rozpowszechniających poprzez Internet takie właśnie treści – byłoby czymś gorszym od istniejących już zakazów, ale jasne jest, że wszyscy ci, kórzy uważają, że swoboda wypowiedzi i publikacji w Internecie – i co jeszcze ważniejsze – swoboda dostępu do tego, co chcą powiedzieć lub zaoferować inni – jest wartością, którą system prawny powinien respektować nie mogą opowiadać się za tym, by do istniejących już instrumentów prawnych pozwalających na tępienie w Internecie propagowania faszyzmu, nawoływania do nienawiści czy rozpowszechniania pornograficznych rysunków z udziałem rzekomych nieletnich (bo jak sprawdzić, ile lat ma panienka w jakiejś kreskówce?) doszedł jeszcze jeden, w postaci Rejestru Stron i Usług Zakazanych.
Kto z kandydatów na prezydenta – jeśli zostałby wybrany – daje największą szansę na to, że pomysł wprowadzenia takiego rejestru – w przypadku gdy pomysł taki przybierze kształt uchwalonej przez Sejm i Senat ustawy? Jasne jest, że dużą szansę na to dawałby Korwin Mikke – co by o nim nie powiedzieć, jest to odważny człowiek i nie ma wątpliwości co do tego, że ustawę taką zawetowałby bez żadnych ceregieli. Ale Korwin Mikke na zostanie prezydentem nie ma w tej chwili żadnych szans.
Wydaje mi się, że sporą szansę na zablokowanie pomysłu wprowadzenia cenzury Internetu dawałby Jarosław Kaczyński – choć raczej ze względu na opozycyjnośc wobec aktualnego rządu, niż ze względu na przekonania co do swobody wypowiedzi – wydaje mi się, że szef PiS jest jednym z tych wielu (jeśli nie większości) polityków, których stosunek do wolności słowa – czy to w Internecie, czy poza nim – ma coś z przysłowiowej moralności Kalego – jak jego ciągają po sądach za stwierdzenia na temat Wachowskiego czy Wałęsy to źle, jak on wytoczył proces np. Jerzemu Urbanowi to było dobrze.
Co do Bronisława Komorowskiego, miałbym poważne obawy – podejrzewam, że ten akurat kandydat, w przypadku gdyby został prezydentem, podpisałby wszystko, co uchwaliłaby większość, w skład której wchodziliby posłowie PO.
Jeśli zaś idzie o Grzegorza Napieralskiego, to trzeba powiedzieć, że jego wypowiedź na temat pomysłu wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych nie jest do końca jednoznaczna. Z jednej strony, stwierdza on, że będzie tego rodzaju pomysły wetował, z drugiej mówi, że prawo powinno chronić wszystkich tych, przeciwko którym Internet może być wykorzystywany. Chronić – czy próbować chronić – „tych, przeciwko którym Internet może być wykorzystywany” można na różne sposoby – jednym z potencjalnie możliwycych jest stworzenie czegoś takiego, jak proponowany przez rząd rejestr (oczywiście, są w Internecie rzeczy, przed którymi ludzi należy chronić znacznie bardziej, niż przed np. treściami faszystowskimi – mam tu na myśli np. rozpowszechnianie czyichś nagich zdjęć bez jego zgody, fałszywe anonse towarzyskie, rozmaite formy szantażu i oszustw, o rozpowszechnieniu rozmaitych „wirusów” i „trojanów” nie wspominając). Niewykluczone jest więc chyba, że Napieralski podpiałby ustawę tworzącą Rejestr Stron i Usług Zakaznych w jakimś ograniczonym kształcie, ale dywagowanie na ten temat (jeśli nie zna się dokładne jego poglądów w tej kwestii) nie ma sensu. Tak czy owak, wypowiedź Napieralskiego, którą w swym artykule przytoczył Jacek Sierpiński całkiem wyraźnie sugeruje, że jest on niechętnie nastawiony do objęcia Internetu tego rodzaju kontrolą, jaką niedawno chciał ten środek masowego przekazu objąć obecny rząd.
Fakt, że Napieralski nie popiera blokowania stron internetowych w takie formie, w jakiej chciał to umożliwić rząd Donalda Tuska nie zmienia tego, że jest on zwolennikiem pewnych typów cenzury – bo trzeba wyraźnie powiedzieć, że karanie za np. nawoływanie do nienawiści czy propagowanie pedofilii oraz przymusowe usuwanie stron z tego rodzaju zawartością jest rodzajem cenzury. Tu akurat Napieralskiego nie mam najmniejszego zamiaru bronić – jak już w tym komentarzu wspomniałem, moje poglądy w tej kwestii są zupełnie inne.
Przyznając, że Napieralski jest zwolennikiem cenzury Internetu – bo prawda jest taka, że jest – warto jednak zadać pytanie, czy jest on większym zwolennikiem cenzury tego medium od pozostałych kandydatów na prezydenta? Otóż – obawiam się, że odpowiedź na to pytanie brzmi „nie”. Napieralski ma w kwestii wolności słowa w Internecie i poza nim takie (jak sądzę) poglądy, jak znakomita większość polskich polityków. Trzeba tu też niestety dodać, że poglądy te – w pewnych przynajmniej przypadkach – są nadzwyczaj jednolite – jak sprawdziłem na stronie internetowej Sejmu, przeciwko projektowi ustawy wprowadzającej karalność m.in . propagowania lub pochwalania zachowań o chartakterze pedofilskim i zakazującej rozpowszechniania symboli faszystowskich oraz komunistycznych (i „innych totalitarnych”) głosował jeden poseł: Marek Balicki. Zdaje się, że nie z powodu braku akceptacji dla wprowadzonych przez tą ustawę organiczeń wolności słowa (uchwalona ostatecznie 5 XI 2009 r. i podpisana 26 XI przez ś.p. prezydenta Kaczyńskiego ustawa wprowadzała szereg zmian do k.k., k.p.k. i k.k.w.).
Tak czy owak, nieznam – niestety – polskich polityków, którzy by w sposób jasny opowiadali się przeciwko karaniu za „propagowanie faszyzmu” „nawoływanie do nienawiści” czy „propagowanie lub pochwalanie zachowań pedofilskich” – niezależnie od tego, czy chodziłoby o Internet, czy o coś innego (prędzej takie osoby dałoby się znaleźć wśród np. publicystów). Napieralski w tym akurat względzie nie jest gorszy od pozostałych kandydatów na urząd prezydenta.
Napieralski podpisałby natomiast – jak sądzę, lansowaną w pewnych środowiskach ustawę wprowdzającą dodatkowe w stosunku do już istniejących ograniczenia wolności słowa, tj. ustawę rozszerzającą zakazy „publicznego nawoływania do nienawiści” i „znieważania grup ludności” na te zbiorowości, których wyznacznikiem są takie cechy, jak orientacja seksualna, płeć, tożsamość płciowa, wiek, oraz niepełnosprawność fizyczna lub umysłowa (obecnie przed „publicznym znieważaniem” oraz „nawoływaniem do nienawiści” chronione są grupy narodowościowe, etniczne, rasowe, wyznaniowe oraz quasi wyznaniowe w postaci agnostyków i ateistów”. To oczywiście jest propozycja, która każdego, kto traktuje prawa i wolności obywatelskie w sposób poważny musi wprawiać w zakłopotanie. Dlaczego „nawoływanie do nienawiści” (mniejsza już o to, co to dokładnie znaczy – bo nie chodzi tu o nawoływanie do przemocy – na to jest inny paragraf) czy „znieważanie” przeciwko pewnym rodzajom „grup ludności” ma być karalne, natomiast identyczne w charkterze wypowiedzi, tyle, że skierowane przeciwko innego rodzaju grupom mają się cieszyć swobodą? Osobiście jestem zdania, że JEŚLI – celowo piszę to dużymi – literami – znieważanie np. Żydów (lub nawoływanie do nienawiści przeciwko nim) powinno być karalne, to tak samo karalne powinno być znieważanie homoseksualistów – i oczywiście kobiet, transseksualistów, osób w podeszłym wieku i niepełnosprawnych. Pytanie jest jednak, dlaczego ograniczenia wolności słowa – dokonywane czy to w imię spokoju społecznego, czy ochrony godności grup bywających, czy choćby mogącyc być przedmiotem werbalnych ataków miałyby się na tym zatrzymać? Dlaczego by taką ochroną nie objąć tych grup, których wyróżniają się z reszty społeczeństwa takimi – przykładowo – cechami, jak pochodzenie społeczne, miejsce zamieszkania (czy komuś, kto pochodzi ze wsi, albo mieszka na wsi jest przyjemnie, jak słyszły słowo „wsioch”?), wykonywany zawód albo np. brak pracy (tu podpadałyby określenia typu „robole”), wykształcenie, zamożność, czy przekonania polityczne bądź jakiekolwiek inne? Jak dowodziłem niedawno we wspomnianym tu już artykule „Od zakazu „mowy nienawiści” do totalirtaryzmu i tyranii: o logice praw przeciwko „hate speech” (zob. http://bartlomiejkozlowski.eu.interii.pl/hatelogic.pdf – trudno byłoby wskazać jakąś zasadniczą barierę, która musiałaby powsztrzymać rozszerzanie tych zakazów, jakie zawarte są przede wszystkim w art. 256 i 257 k.k. – poza oczywiście wolą większości sejmowej, która przecież niczego nie musi uchwalić (pamiętajmy tu jednak czymś takim, jak przysłowiowy mechanizm równi pochyłej, który w tym akurat przypadku może mieć zasadnicze znaczenie).
Najlepszym wyjściem z tego dylematu byłoby oczywiście wykreślenie z kodeksu karnego takich przepisów, jak wspomniane tu art. 256 i 257 (choć oczywiście nie tylko tych). Jeśli „nawoływanie do nienawiści” i „znieważanie” przeciwko jakimkolwiek typom zbiorowości nie byłoby karalne – homoseksualiści, lesbijski i wszyscy inni, których proponuje się objąc ochroną przed „mową nienawiści” nie mogliby mieć uczciwych pretensji o to, że nie zapewnia się im takiej ochrony, jaką zapewnia się np. Żydom – i jest wielce prawdopodobne, że nie domagaliby się dla siebie takiej ochrony (choć zachodzi oczywiście pytanie, jakie naprawdę są przekonania homoseksualistów i członków innych grup na ten temat – czy wszyscy oni, lub choćby duża większośc z nich, jest za rozszerzeniem istniejących już zakazów wypowiedzi?). Jeśli jednak pewne grupy są chronione przez obraźliwymi i nienawistnymi wypowiedziami, to pretensje np. homoseksualistów o to, że nie podlegają oni takiej ochronie są – niestety – zasadne – podobnie, jak zasadne byłyby pretensje ze strony innych grup. Napieralski według wszelkiego prawdopodobieństwa nie przyczyniłby się do wprowadzenia takiego rozwiązania tego dylematu, który moim zdaniem byłby najlepszy. Czy przyczyniłby się do tego którykolwiek z innych kandydatów na prezydenta? Otóż, powiem szczerze, że nie wiem – można na ten temat tylko snuć spekulacje w oparciu o znane opinii publicznej poglądy tych osób.
Dokładnie. Jeśli 'kieszonkowy ZApatero’ będzie preziem to jeszcze zlikwidują stronę Bociana a to już niewybaczalne będzie. Jestem przekonany, iż treści jakie się tam propaguję, będą uznane za 'rasistowskie; szowinistyczne’ et.c.choć w rzeczywistości takie nie są, sam też nie uważam ich za takowe.Ale komuna zawsze miała tendencje do wrzucania wszystkiego, co nie po ich myśli, do jednego wora z etykietką p.t.faszyzm.
Drogi Bocianie, w dzisiejszych trudnych czasach nalepka faszysty, homofoba czy rasisty może być tylko nagrodą za wysiłek wkładany w rozwalenie tego burdelu.
Z faszystowsko-rasistowsko-homofobicznym pozdrowieniem (pięć piw!).
Salut rzymski:)
Wg. pierwszych sondaży Komorowski wygrał. Zobaczymy czy faktycznie przyklepie cenzure w internecie
Kilka uwag post elekcyjnych.
1)Spełniłem swoj 'obowiązek obywatelski’ poprzez podarcie kartki do
głosowania. Dziękuję. A właściwie spasiba.
2) POlactwo udowodniło en masse, że jest bandą matołow myślącą telewizorem a nie własnym rozumem. I że większość PRLowska non stop dominuje nad mniejszoscią polską.
3)Dobrze, że nie Jarek. Szkoda, że Bronek.
4)Wojska starego chuja POkonały wojska nowego chuja.
5)polactwo idzie do urny. Choć z kremacją ci u nas kiepsko, więc trafniej powiedzieć, iż do trumny.
6) Na jakiś czas idę w las. See you then.