Adam T. Witczak: Czy jestem już „pipi”?

Z zainteresowaniem przeczytałem jeden z najnowszych artykułów Adama Danka , jednego z ciekawszych publicystów prawicowych, na temat używanego przezeń już od pewnego czasu pojęcia „pipi-prawicy”. Od pewnego czasu teksty Adama kojarzą mi się głównie z wyliczaniem (pogrubioną czcionką) nazwisk rozmaitych interesujących (a mało znanych) myślicieli i pobieżnym opisem przedstawianych przez nich idei i koncepcji, opatrzonych krótkim komentarzem autora. Kilkakrotnie w internetowych komentarzach ktoś używał sformułowania „Adam Danek zrobił kolejną kwerendę po zbiorach bibliotecznych”, co jest dość uszczypliwe i niezbyt sensowne – w gruncie rzeczy wypada jedynie podziwiać erudycję Adama i jego zasługi w dziedzinie wydobywania na powierzchnię nieraz zapomnianych filozofów i historyków. Jest to o tyle istotne, że bardzo często są to nazwiska polskie, a na rodzimej prawicy często więcej się wie o różnych postaciach „z zagramanicy”, niż o rodakach.

Tym razem jednak Adam Danek napisał artykuł nieomal wyzbyty odniesień do konkretnych nazwisk i nazw, a zamiast tego w skrótowej formie przedstawił swój pogląd na temat „pipi-prawicy”. Okazało się, że pod tym pojęciem rozumie on m.in. dziedzictwo narodowej demokracji (czy też większą jego część), wszelkie nurty inspirowane mniej lub bardziej liberalizmem (konserwatyzm liberalny, libertarianizm etc.), a także chadecję i rozmaite bagienne partyjki „pełniące obowiązki umiarkowanej prawicy” we współczesnym świecie.
Z częścią tez autora nie sposób się nie zgodzić, zajmę się zatem tym, co budzi moje wątpliwości. Nie będzie to żadna rozbudowana polemika, a jedynie kilka uwag na marginesie, zwłaszcza że i sam tekst Adama był krótki.
Autor pisze m.in. o mającym cechować „pipi-prawicę” przekonaniu o przewadze spraw materialnych nad duchowymi, o koncentracji na tym, co ziemskie i cielesne. Opozycją dla takiego podejścia miałaby być postawa autentycznej Prawicy, postulującej tryumf ducha nad materią. Co do zasady – zgoda. Trudno zresztą nie zgodzić się z takim postawieniem sprawy, wszak aż głupio byłoby komukolwiek przyznać się, że niskie sprawy brzucha stawia ponad to, co wzniosłe, nadprzyrodzone, wyższe. Czytamy jednak o tym, że grupy „pipi-prawicy” cechuje negacja prymatu polityki nad gospodarką. Kto śledzi publicystykę Adama Danka, ten łatwo zauważy obecną u niego (może od zawsze, ale szczególnie widoczną od niedawna) sympatię do (niekoniecznie szczegółowo rozważanych) koncepcji „dystrybucjonizmu”, „socjalizmu cechowego”, „korporacjonizmu”, „neo-feudalizmu” etc. Tej sympatii towarzyszy pogarda zarówno dla postulatów „po prostu wolnego” rynku, jak i dla – mającej z konieczności tym postulatom towarzyszyć – mentalności kupieckiej, paskarskiej, burżujskiej, słowem: zgniłej i marnej w całej swej „anty-okazałości”. Sam zresztą również ileś razy pisałem mniej więcej takie rzeczy, jak Adam w inkryminowanym artykule.
Problemem, który od pewnego czasu zauważam w publicystyce Adama i w ogólności wypowiedziach ludzi z kręgu Falangi i Xportalu, jest traktowanie gospodarki jako czegoś, co nie rządzi się określonymi prawami i zależnościami, natomiast może być na różne sposoby wykorzystywane przez (oczywiście prawowite, katolickie i reakcyjne) rządy do umacniania tradycji, hierarchii, ładu etc. Niekiedy ten sposób myślenia o ekonomii przeradza się w sformułowania bardzo uproszczone (w skrajnych przypadkach można tu mówić wręcz o wulgaryzacji), które ładnie podsumował jeden z forumowiczów Xportalu, pisząc: Problem w tym, że antyrynkowcy są albo socjalistami – niszczeni w kilku zdaniach, albo są Prawdziwymi Prawicowcami, odrzucającymi ekonomizm, pieniądz, handel, bo to „wytwór zgniłej cywilizacji kupieckiej” czy coś w tym stylu. Oczywiście nie mają żadnego pojęcia o ekonomii, a mimo tego stwierdzają, że ma być podporządkowana czemuś tam. Trudno z takimi ludźmi prowadzić rzeczową dyskusję.
Rzeczywiście, od dawna mam wrażenie, że odwieczne dysputy „wolnorynkowców” z „pro-socjalnymi” czy „korporacjonistami” na forach narodowych wyglądają mniej więcej tak, że wolnorynkowiec przedstawia jakieś rozumowanie, wnioski, modele („Pan A kupuje…”), nawet dane empiryczne, by pewne rzeczy dodatkowo potwierdzić, otrzymuje zaś odpowiedzi w rodzaju: „Nie ma sensu gadać z nastoletnimi korwinowcami, którzy żyją na garnuszku mamusi i nie wiedzą, co to jest prawdziwe życie…” albo „Bo wy, rynkowcy, myślicie tylko o forsie, jak ŻYDZI!!!, o zysku, a człowiek się dla was nie liczy…” etc. Na forach konserwatywnych można przeczytać coś bardziej przypominającego to: „Przede wszystkim istotne jest to, że siudra i wajśa powinni znać swoją pozycję w świętej hierarchii, gdzie stoją niżej od bramina i kszatrii”.
Inaczej mówiąc, odpowiedzi są nie na temat. Ktoś tłumaczy: „Wolny rynek w tym-a-tym zagadnieniu przyniesie większe zyski, niższe ceny, lepszą jakość”. Można z tym polemizować, ale cóż począć, gdy polemika nie wygląda tak: „Nieprawda, bo zauważ, że jeśli nawet pracodawca… to wówczas… a biorąc pod uwagę preferencje…”, tylko tak: „Liberalizm wyjałowił was z ducha, w pogoni za zyskiem rozbijacie utrwalone tradycją obyczaje” etc.
Ja zresztą nie potępiam np. feudalizmu czy korporacjonizmu. Dziwi mnie jednak to, że kiedy Adam Danek pisze o nich, to zdaje się prawie w ogóle nie dostrzegać, nie analizować, nie uzasadniać ich sensu ekonomicznego, ich przewagi nad wolnym rynkiem (powiedzmy, tym idealnym) – wystarczy mu jedynie, że „jakoś” podbudowują i umacniają Ład, że są w pewnym sensie odbiciem „hierarchii niebiańskiej” etc. A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by np. ład feudalny traktować jako ustrój ekonomiczny i spoglądać na te wszystkie „brzydkie”, „niskie” rzeczy – dochody, przychody, zyski, straty, interesy itd. Często zresztą okazuje się, że i wówczas rządziły takie same interesy i interesiki, jak obecnie, a cła w jednych miejscach lub myta, nakazy i zakazy w innych nie wypływały bynajmniej z głębokich rozważań nad boskim Ordo, ale po prostu z faktu, że ktoś-gdzieś chciał zarobić – dany stan, ludność danej okolicy, określona grupa zawodowa etc. To natomiast miało określone skutki dla gospodarki – ktoś się bogacił, ktoś biedniał, być może wszyscy się bogacili, a może wszyscy biednieli… Świadomie nie wchodzę tu w żadne szczegóły, nie stawiam nawet wprost tezy, że wolny rynek jest lepszy i najlepszy. Chodzi tu jedynie o sposób myślenia, o rodzaj stosowanych argumentów i o to dziwne przeświadczenie, które perfekcyjnie wyraził jego zwolennik, kol. Tomasz Wiśniewski: Gospodarka to tylko różne taktyki mające ma celu wzbogacanie się, a skutkiem koniecznego podporządkowania jej polityce nie widzę niczego nieodpowiedniego w żonglowaniu na przemian kolektywizacją czy leseferyzmem. (cytat z Xportalu). Otóż właśnie: kol. Reaktor nie pomyśli o tym, czy w ogóle ową „kolektywizacją” da się wzbogacić. Rozważa to jako „jeden ze sposobów”, podobnie czyni Adam Danek, traktując gospodarkę jako coś, co można sobie „modelować”, „nastawiać”, „wykorzystywać”. Ale gospodarka, choć złożona, w ostateczności opiera się na rachunku zysków i strat. Czy Adam Danek uważa, że jest sens utrzymywać nierentowne przedsiębiorstwa albo najzupełniej niewygodne dla konsumenta, bezsensowne ograniczenia (jakieś rodzaje podatków, ceł, „odwiecznych” przywilejów dla chłopów z wioski Y itd.) tylko po to, by dzięki temu… no właśnie, by dzięki temu co? Czy po to, by budować rodzaj „sztucznego raju”, w którym co prawda nie będzie dóbr w obfitości, ale za to będzie obfitość „starych zwyczajów”, „konkretnych wolności”, „rytualnych zakazów”, „niedotykalnych zawodów” itd.?
Niektórzy zdają się przypisywać zgoła mistyczne znaczenie i wartość samą w sobie prozaicznym (w gruncie rzeczy) urządzeniom typu „zakaz handlu piwem chłopom z Pazimiechów Dolnych od poniedziałku rano do zachodu słońca w środę”, „zakaz przewozu obcych trunków przez drogi województwa Zapyziałowskiego”, „myto na drewnianym mostku z Ciemnołysiny Wielkiej do Łupieżokudłaczy Małej”, „obowiązek wystawiania na sprzedaż trzeciej części jajec kurzych przez chłopów ze Zjełczałomaślowic nie drożej niż za grosz od sztuki”, „zakaz pracy w obrębie murów Stodołowa Spichrzowskiego dla partaczy spoza cechu” etc. Czytam teraz m.in. książkę J. Rutkowskiego „Wokół teorii ustroju feudalnego”, gdzie opisywanych jest sporo takich podatków, opłat, ceł, ograniczeń, zakazów, nakazów etc. Nie ma przy tym powodu sądzić, że były one zawsze słuszne, dobre, piękne, rozsądne, pożyteczne i zbawienne.
Co więcej trzeba sobie rzec, nawet jeśli miałoby to być bluźnierstwem przeciwko całościowej i nieprzerwanej narracji ustawicznego upadku, że były po prostu kwestie, w których ludzie się zwyczajnie mylili albo nie do końca rozumieli pewne procesy rynkowe – i np. dopiero w którymś tam momencie doszli do sensownej teorii cen (jako nie istniejących „obiektywnie” i „danych z góry”, lecz będących po prostu rezultatem transakcji na rynku, podaży i popytu – tu choćby zasługa tych, już oczywiście zaklasyfikowanych na Xportalu jako podejrzani destruktorzy tradycji i protoliberalni wolnomyśliciele, scholastyków z Salamanki). To samo tyczy się zrozumienia zjawiska inflacji, praw rządzących pieniądzem itd. Pojawia się tu kwestia fałszowania monety, która tak absorbowała de Marianę, ale dla kol. Reaktora pewnie był on tylko jątrzącym proto-teologiem wyzwolenia, zaś król, jeśli chciał się wzbogacić kosztem plebsu, no to… no to miał się wzbogacić, kasa być musiała. Wnioskuję to z następującej jego wypowiedzi forumowej: „Jeśli władza potrzebuje kasy, to kasa ma być. Może ją wyciągnąć przymusowymi kontyngentami czy podatkami za obracanie czy posiadanie. Rachunek sprowadza się tutaj do stwierdzenia, która metoda będzie wymiernie lepsza. Ale na rachunku i tak nie trzeba polegać, bo można uznać, że metoda przezeń wskazana przyczynia się do jakiejś rewolucji czy szkodzi moralności, albo w inny sposób, np. nawala po dłuższym okresie czasu.
Następną kwestią, którą chciałbym poruszyć, jest kwestia władzy. Adam twierdzi, że „pipi-prawicę” cechuje nieufność wobec władzy jako takiej, niedowierzanie państwu etc. – i jest to wyraźnym prztyczkiem pod adresem liberałów, libertarian… ale paradoksalnie być może też niektórych konserwatystów. I nie mam tu wcale na myśli ko-liberałów, ale właśnie reakcjonistów. Jak już to pisałem Adamowi na Xportalu – istnieje przecież cała tradycja reakcjonizmu postulującego daleko idące ograniczenie władzy monarchy, bynajmniej nie przez „demokrację i prawa człowieka”, ale właśnie przez obyczaje, „stare prawa”, przykazania boskie etc. Oczywiście to nie znaczy, że te ograniczenia były „wolnorynkowe” (równie dobrze mogły być to owe, nieco przeze mnie wyśmiane powyżej, „stare prawa, przywileje”), niemniej wiązały się z nieufnością wobec poborcy podatkowego i wszelkiego zwiększania zakresu władzy przez stojących wyżej w hierarchii. Adam Wielomski szczegółowo opisał kiedyś francuskich monarchistów-antyabsolutystów, którzy jeszcze w czasie Rewolucji mieli bagatelizować obalenie króla, a zamiast tego ustawicznie podkreślali niecne zakusy monarchii absolutnej na odwieczne wolności. Podobną tematyką zajmował się też Juan de Mariana (moje tłumaczenie wprowadzenia do książki o nim ukaże się w nowym numerze Młodzieży Imperium), posuwając się tu wręcz do aprobaty dla tyranobójstwa i potwierdzając prawo do niego nawet prywatnej osobie w szczególnych przypadkach. Zresztą, czyż mamy się wstydzić za Charlotte Corday albo Leona Torala, zabójcę antyklerykalnego prezydenta Meksyku, Obregona? Oczywistym jest przecież, że nie mamy na myśli aprobaty dla buntu przeciw prawowitemu władcy – ale jeśli weźmiemy pod uwagę także prawowitość sprawowania władzy, to możemy zrozumieć sposób myślenia de Mariany. On po prostu wąsko pojmował zakres tej prawowitości, protestując przeciwko traktowaniu „gospodarki jako narzędzia”, jeśli przejawiało się to fałszowaniem monety przez króla czy nakładaniem nadmiernych podatków.
Nie widzę zatem powodu, by konserwatysta (reakcjonista, tradycjonalista) miał popadać w jakąś formę statolatrii, fanatycznego kultu władzy etc. Swoją drogą, ciekawi mnie, jak przedstawia się stosunek Adama Danka do władz obecnych? Na końcu swojego tekstu pisze bowiem, że „Pipi-prawica byłaby oburzona pomysłami zamachu na ponowożytny, antropocentryczny wzorzec cywilizacyjny, w którym pozostaje zadomowiona”. Niewątpliwie taki zamach w ten lub inny sposób musiałby się łączyć z odebraniem władzy demokratom, socjaldemokratom, liberałom, chadekom i innym, zapewne z jakąś (kontrr)rewolucją „czarnych mundurów”. Zastanawia mnie zatem, czy również dla obecnego państwa Adam Danek przewiduje szacunek i uważa jego istnienie za „dobre”. Zaznaczam przy tym, że ostatnie zdania nie mają żadnej ukrytej intencji – faktycznie są po prostu pytaniem skierowanym do autora.

…podobnie jak tytuł artykułu ; – )

ATW

7 thoughts on “Adam T. Witczak: Czy jestem już „pipi”?

  1. Francisco d’ Anconia
    Money speech

    „A zatem sadzi pan, że pieniądze są źródłem zła? – Spytał Francisco d’Anconia. – A czy zapytał pan kiedykolwiek, co jest źródłem pieniądza ? Pieniądze są narzędziem wymiany, która nie może istnieć, jeśli nie istnieje produkcja towarów i ludzie, którzy je produkują. Pieniądze są materialną formą zasady mówiącej, że ludzie, którzy chcą załatwiać ze sobą interesy muszą robić to w formie handlu, płacąc wartością za wartość. Pieniądze nie są narzędziem sępów, którzy żądają pańskiego produktu w zamian za łzy, ani grabieżców, którzy zabierają go panu siłą. Istnienie pieniędzy jest możliwe tylko dzięki ludziom, którzy produkują i to właśnie nazywa pan złem?

    Akceptując pieniądze, jako zapłatę za swój wysiłek, robi pan to jedynie w przekonaniu, że zamieni je na produkt wysiłku innych. To nie sępy ani grabieżcy nadają pieniądzom wartość. Ani ocean łez, ani wszystkie karabiny świata nie mogą przekształcić tych kawałków papieru w pańskim portfelu w chleb, którego będzie pan potrzebować, by przeżyć jutrzejszy dzień. Te kawałki papieru, który powinien być złotem, są manifestem honoru roszczenia wobec energii producentów. Pański portfel jest manifestem nadziei, że gdzieś w otaczającym świecie są ludzie, którzy nie zdradzą zasady moralnej leżącej u podłoża pieniądza. Czy to nazywa pan złem?

    Czy kiedykolwiek szukał pan źródła produkcji? Proszę spojrzeć na generator energii elektrycznej i ośmielić się powiedzieć, że został stworzony wysiłkiem mięsni bezmózgich dzikusów. Proszę spróbować zasiać ziarno pszenicy, nie mając wiedzy, która pozostawili panu jej odkrywcy. Proszę spróbować uzyskać pożywienie wyłącznie za pomocą fizycznego ruchu – a dowie się pan, że to umysł ludzki leży u podłoża wszystkich wytwarzanych dóbr i całego bogactwa, jakie kiedykolwiek istniało na ziemi.

    Pan jednak mówi, że pieniądze robią silni kosztem słabych? Jaką siłę ma pan na myśli? Nie jest to siła mięśni ani karabinów. Bogactwo jest produktem zdolności człowieka do myślenia. A zatem czy pieniądze robi człowiek, który wynajduje silnik, kosztem tych, którzy go nie wynaleźli? Czy robią je ludzie inteligentni kosztem głupich? Zdolni kosztem niezdolnych? Ambitni kosztem leniwych? Pieniądze są tworzone – zanim można je zagrabić lub wyłudzić –
    wysiłkiem każdego uczciwego człowieka, wysiłkiem na miarę jego zdolności. Człowiek uczciwy to taki, który wie, że nie może skonsumować więcej, niż wytworzył.

    Handel na podstawie pieniędzy jest kodeksem dobrej woli. U podłoża pieniędzy leży aksjomat, że każdy człowiek jest właścicielem swojego umysłu i wysiłku. Pieniądze nie pozwalają, by o wartości pańskiego wysiłku stanowiła jakakolwiek siła poza dobrowolnym wyborem człowieka, który pragnie wymienić na niego swój wysiłek Pieniądze pozwalają panu otrzymać za swoje towary i swoją pracę tyle, ile są one warte dla ludzi, którzy je kupują, ale nie więcej. Pieniądze nie pozwalają na żadne transakcje z wyjątkiem tych, które obie strony dobrowolnie uznają za korzystne. Pieniądze wymagają od pana uznania faktu, że ludzie muszą na własną korzyść, nie zaś niekorzyść, na własny zysk, a nie uznania, że nie są zwierzętami pociągowymi, zrodzonymi po to by dźwigać brzemię pańskiego nieszczęścia – że musi im pan oferować wartości, nie rany – ze tym, co łączy ludzi, nie jest wymiana cierpienia, lecz dóbr. Pieniądze wymagają, aby sprzedawał pan nie swoją słabość głupocie ludzi, lecz swój talent ich rozsądkowi; żądają, by kupował pan nie najlichsze, co mogą zaoferować, ale najlepsze, co potrafią znaleźć pańskie pieniądze. A kiedy ludzie żyją dzięki wymianie – mając za arbitra rozsądek, nie siłę – wygrywa najlepszy produkt, najlepsze wykonanie ludzie o najlepszej zdolności oceny i największym talencie – produktywności człowieka jest zarazem stopniem jego nagrody. Taki jest kodeks życia, którego narzędziem i symbolem jest pieniądz. Czy to właśnie nazywa pan złem?

    Pieniądz jednak jest tylko narzędziem. Zabierze pana, dokąd chce, ale nie zastąpi pana w fotelu kierowcy. Da panu środki do zaspokojenia pańskich pragnień, ale nie dostarczy tych pragnień. Pieniądz jest plagą ludzi, którzy usiłują odwrócić zasadę przyczyny i skutku – ludzi, którzy chcą zastąpić umysł grabieniem jego produktów.

    Pieniądze nie kupują szczęścia człowiekowi, który nie ma pojęcia, czego chce: pieniądze nie zapewnią mu systemu wartości, jeśli nie wie, co jest dla niego wartością, ani nie dostarczą mu celu, jeśli się nie zdecydował, ku czemu zmierzać. Pieniądze nie kupią inteligencji głupcowi, podziwu – tchórzowi, szacunku – nieudacznikowi. Człowiek usiłujący kupić mózgi tych, którzy go przewyższają, aby mu służyły, zastępując ocenę pieniędzmi, ostatecznie pada ofiarą gorszych od siebie. Ludzie inteligentni go opuszczają, ale oszuści zlatują się do niego, zwabieni zasadą, której nie odkrył: że nikt nie może być wart mniej niż jego pieniądze. Czy z tego powodu nazywa je pan złem?

    Tylko człowiek, który nie potrzebuje bogactwa – człowiek, który zbiłby własną fortunę niezależnie od tego, gdzie by zaczął – nadaje się do tego, by je dziedziczyć. Jeśli dziedzic jest równy swoim pieniądzom, służą mu; jeśli nie, niszczą go. Pan jednak przygląda mu się i krzyczy, że to pieniądze go zepsuły. Czyżby? A może to on zepsuł swoje pieniądze? Proszę nie zazdrościć bezwartościowemu dziedzicowi; jego bogactwo nie należy do pana i nie wykorzystaliby go pan lepiej. Proszę nie myśleć, że powinno zostać rozdane pomiędzy was; obciążanie świata pięćdziesięcioma pasożytami zamiast jednego nie przywróci martwej cnoty, jaką był jego fortuna. Pieniądze są żywą siłą, która pozbawiona korzeni, obumiera, Nie będą służyły umysłowi, który nie potrafi im dorównać Czy z tego powodu nazywa je pan złem?

    Pieniądze są źródłem utrzymania. Werdykt, który pan wydaje o swoim źródle utrzymania, wydaje pan o swoim życiu. Jeśli źródło jest zatrute, potępił pan swoje własne życie. Czy zdobył pan te pieniądze podstępem? Hołubiąc ludzkie występki i ludzką głupotę? Zaspokajając potrzeby durniów w nadziei, że uzyska pan więcej, niż na to zasługują ludzkie umiejętności? Obniżając swoje kryteria? Wykonując pogardzana przez siebie pracę dla pogardzanych przez siebie kupców? Jeśli tak, pańskie pieniądze nie dadzą panu ani grama szczęścia. Wszystkie rzeczy, jakie pan kupi, będą dla pana nie hołdem, lecz wymówką; nie osiągnięciem, lecz wspomnieniem wstydu. Będzie pan krzyczał, że pieniądze są złem. Są złem, bo nie zastąpią panu szacunku dla samego siebie? Złem, bo nie pozwalają się cieszyć własnym zepsuciem? Czy to pieniądze, czy to właśnie ten fakt jest źródłem pańskiej nienawiści?

    Pieniądze zawsze pozostaną skutkiem i nie dadzą się zmusić do zastąpienia pana w roli przyczyny. Pieniądze są produktem cnoty, ale nie uczynią pana cnotliwym i nie odkupią pańskich występków. Pieniądze nie dadzą panu tego, co niezasłużone, ani w postaci materialnej, ani duchowej. Czy to pieniądze, czy właśnie ten fakt jest źródłem pańskiej
    nienawiści?

    A może mówił pan, że to miłość do pieniędzy leży u podstaw zła? Aby coś kochać, trzeba, trzeba znać i kochać jego istotę. Kochać pieniądze, to rozumieć fakt, iż są one wcieleniem najwspanialszej siły wewnątrz człowieka i kluczem uniwersalnym do wymiany jego wysiłku na wysiłek najlepszych spośród ludzi. To człowiek, który sprzedałby duszę za pięć centów najgłośniej obwieszcza swoją nienawiść do pieniędzy – i ma powody, alby ich nienawidzić. Miłośnicy pieniędzy chcą na nie pracować. Wiedzą, że potrafią na nie zasłużyć.

    Proszę pozwolić udzielić sobie wskazówki co do charakterów ludzkich: człowiek, który potępia pieniądze, zdobył je w sposób nieuczciwy; tej, który je szanuje, zarobił je.

    Proszę uciekać co sił w nogach przed każdym, kto panu mówi, że pieniądze są złem. To zdanie jest dzwonkiem trędowatego, zawieszonym na szyi zbliżającego się grabieżcy. Dopóki ludzie żyją razem na ziemi i potrzebują środków, by prowadzić ze sobą interesy, jedyne, co będzie mogło zastąpić pieniądze, jeśli z nich zrezygnują, to będzie lufa karabinu.

    Ale zarobienie i utrzymanie pieniędzy wymaga od pana praktykowania najwyższych cnót. Ludzie, którzy nie mają odwagi, dumy ani szacunku dla samych siebie, nie mają też moralnego poczucia swojego prawa do pienię­dzy i nie są gotowi bronić ich tak, jak bronią życia; ludzie, którzy przepra­szają za swoje bogactwo, niedługo pozostaną bogaci. Są naturalną przy­nętą dla zastępów grabieżców, którzy przez całe wieki kryją się pod ziemią, ale wypełzają natychmiast, gdy tylko poczują człowieka, który ich błaga o przebaczenie grzechu posiadania bogactwa. Pospieszą uwolnić go od tego grzechu — i, jak na to zasługuje, od życia.

    Nastanie wtedy czas ludzi dwulicowych — autostopowiczów cnoty, żyjących dzięki sile, ale liczących na to, że ci, którzy żyją dzięki wymianie, nadadzą wartość ich zagrabionym pieniądzom. W społeczeństwie moral­nym są oni przestępcami i wydaje się statuty mające na celu obronę przed nimi. Ale kiedy społeczeństwo przyznaje słuszność przestępcom, a prawa grabieżcom — ludziom, którzy używają siły do zagarniania bogactwa bez­bronnych ofiar — pieniądze stają się mścicielem swego stwórcy. Owi gra­bieżcy wierzą, że ograbianie rozbrojonych ludzi jest bezpieczne, skoro już udało im się przeforsować ustawę nakazującą ich rozbrojenie. Ale ich łup staje się magnesem dla innych łupieżców, zabierających im go w ten sam sposób, w jaki ci go zdobyli. Wtedy wygrywają nie ci, którzy potrafią najlepiej wytwarzać, lecz ci najbardziej bezwzględnie brutalni. Kiedy kryterium stanowi siła, morderca wygrywa z kieszonkowcem. A wtedy społeczeństwo znika pośród ruin i rzezi.

    Chce pan wiedzieć, czy nadchodzi ten dzień? Proszę obserwować pie­niądze. Pieniądze są barometrem cnoty społeczeństwa. Kiedy zobaczy pan, że handel odbywa się nie dzięki przyzwoleniu, lecz pod przymusem — kie­dy zobaczy pan, że aby wytwarzać, potrzebuje pan zezwolenia ludzi, któro nic nie wytwarzają, — kiedy zobaczy pan, że pieniądze płyną do tych, ku­rzy nie handlują towarami, lecz przysługami, — kiedy zobaczy pan, że lu­dzie bogacą się dzięki łapówkom i pociąganiu za sznurki, nie zaś dzięki pracy, a pańskie prawa nie chronią pana przed nimi, lecz ich przed panem, — kiedy zobaczy pan, że nagradza się zepsucie, a uczciwość zmienia się w poświęcenie — może pan być pewien, że społeczeństwo jest skazane. Pie­niądze są zbyt szlachetnym środkiem, by konkurować z karabinami i per­traktować z brutalnością. Nie pozwolą przetrwać krajowi w połowie złożonemu z należnych prawnie dóbr, a w połowie z łupów.

    Kiedykolwiek pojawiają się wśród ludzi niszczyciele, zaczynają od nisz­czenia pieniędzy, bo to one są ochroną człowieka i bazą moralnej egzystencji. Niszczyciele zabierają złoto i dają jego właścicielom w zamian plik fałszywych papierów. To zabija obiektywne kryteria i oddaje ludzi w arbi­tralną władzę arbitralnych decydentów o wartościach. Złoto było wartością obiektywną, ekwiwalentem wyprodukowanego bogactwa. Papier jest kre­dytem na nieistniejące bogactwo, wspartym przez karabin wycelowany w tych, którzy mają je wyprodukować. Papier jest czekiem wystawionym przez grabieżców działających w świetle prawa w ciężar konta, które nie należy do nich: cnoty ofiar. Proszę czekać dnia, w którym czek zostanie zwrócony z napisem „debet”.

    Kiedy środki przetrwania stają się złem, nie może pan oczekiwać, że lu­dzie pozostaną dobrzy. Że pozostaną moralni i poświęcą swoje życie, by sta; się paszą niemoralnych. Że będą produkować, kiedy karze się produkcje i nagradza grabież. Niech pan nie pyta:, „Kto niszczy świat?” Pan to robi.

    Stoi pan wśród największych osiągnięć największej cywilizacji produk­cyjnej, zastanawiając się, dlaczego rozpada się ona wokół pana w proch a zarazem potępiając jego siłę napędową — pieniądz. Patrzy pan na pie­niądze tak, jak patrzyli na nie dzicy, i zastanawia się, dlaczego pod pańskie miasta podpełza dżungla. Na przestrzeni historii rodzaju ludzkiego pie­niądze zawsze przejmowali tacy czy inni grabieżcy, których nazwiska się zmieniały, ale metody pozostawały takie same: siłą odbierać bogactwo i pę­tać, poniżać, zniesławiać, pozbawiać honoru producentów. To zdanie o pie­niądzach, które są złem, tak lekkomyślnie przez pana wypowiadane, po­chodzi z czasów, kiedy bogactwo wytwarzane było rękoma niewolników — niewolników powtarzających ruchy odkryte kiedyś przez czyjś umysł i od wieków nieulepszane. Dopóki produkcją rządziła siła, a bogactwo zdoby­wano podbojem, niewiele można było osiągnąć. A jednak przez wszystkie te wieki stagnacji i głodu ludzie sławili grabieżców, jako arystokratów miecza, arystokratów z urodzenia i z urzędu, gardzili zaś producentami, jako nie­wolnikami, handlarzami, kupcami — przemysłowcami.

    Ku chwale ludzkości zaistniał, po raz pierwszy i jedyny w historii, kraj pieniądza — i nie istnieje wyższy, bardziej uświęcony hołd, który mógł­bym ofiarować Ameryce, gdyż znaczy to: kraj rozsądku, sprawiedliwości, wolności, produkcji i osiągnięć. Po raz pierwszy ludzki umysł i pieniądze były wolne i nie istniały fortuny pochodzące z podboju, lecz jedynie te po­chodzące z pracy, a zamiast ludzi miecza i niewolników pojawił się praw­dziwy twórca bogactwa, największy robotnik, najwyższy typ istoty ludz­kiej — człowiek zawdzięczający wszystko sobie — amerykański prze­mysłowiec.

    Jeśli mnie pan poprosi, abym wymienił najlepszą cechę Amerykanów, wybiorę, — bo w niej zawiera się wszystko inne — fakt, iż to oni stworzyli wyrażenie „robić pieniądze”. Żaden inny język ani naród nie używał wcześ­niej tego określenia; ludzie zawsze myśleli o bogactwie, jako o czymś sta­tycznym — czymś, co można odebrać, wybłagać, odziedziczyć, podzielić, za­grabić lub otrzymać w formie przysługi. Amerykanie pierwsi zrozumieli, że bogactwo trzeba stworzyć. W słowach „robić pieniądze” zawiera się kwinte­sencja ludzkiej moralności.

    A jednak właśnie za te słowa Amerykanie zostali potępieni przez zgniłe kultury kontynentów rządzonych przez grabieżców. Teraz credo grabież­ców doprowadziło was do tego, że uważacie swoje najwspanialsze osiągnię­cia za piętno, swoje bogactwo za winę, swoich najwspanialszych ludzi, przemysłowców, za czarne owce, a swoje wspaniałe fabryki za produkt i własność pracy mięśni, pracy poganianych batem niewolników, jak egip­skie piramidy. Zepsuty dureń, który twierdzi, że nie widzi różnicy między silą dolara a siłą bata, powinien poznać tę różnicę na własnej skórze — i myślę, że tak się stanie.

    Dopóki, i jeśli, nie odkryjecie, że pieniądze leżą u źródła wszelkiego do­bra, sami się domagacie własnego zniszczenia. Kiedy pieniądze przestają być narzędziem, za pomocą, którego ludzie załatwiają sprawy, wtedy za na­rzędzie zaczynają im służyć inni ludzie. Krew, baty, karabiny — albo dola­ry. Niech pan wybiera — wyjście jest tylko jedno, a czas ucieka.

    Francisco ani razu nie spojrzał na Reardena, kiedy mówił, ale gdy tylko skończył, jego oczy powędrowały prosto ku twarzy tamtego. Rearden stał bez ruchu, nie widząc pośród poruszających się wokół postaci i twarzy niko­go z wyjątkiem Francisca d’Anconia.

    Niektórzy spośród słuchaczy teraz pospiesznie się oddalali, inni zaś mó­wili: „To straszne!”, „To nieprawda!”, „Jakież to podłe i samolubne!” — głośno, a zarazem ostrożnie, jakby chcieli, by usłyszeli ich sąsiedzi, ale nie Francisco.

    — Seńor d’Anconia — zadeklarowała kobieta z kolczykami — nie zgadzam się z panem!

    —, Jeśli potrafi pani obalić choć jedno zdanie, które wypowiedziałem madame, wysłucham pani z wdzięcznością.

    — Och, nie potrafię panu odpowiedzieć. Nie mam żadnych odpowiedzi, mój umysł nie działa w ten sposób, ale ponieważ nie czuję, że ma pan rację wiem, że jej pan nie ma.

    — Skąd pani to wie?

    — Czuję to. Nie kieruję się głową, lecz sercem. Być może jest pan dobrym logikiem, ale nie ma pan serca.

    —, Kiedy wokół nas ludzie zaczną umierać z głodu, madame, nie mieli żadnego pożytku z pani serca. I jestem wystarczająco pozbawiony serca, żeby powiedzieć, że kiedy będzie pani krzyczeć: „Nie wiedziałam o tym!”, nie otrzyma pani przebaczenia.

    Tekst pochodzi z książki Ayn Rand pt: „Atlas Zbuntowany”

  2. W dawnej Rzplitej ład niebiański stał nad zdrowym podejściem do gospodarki i dlatego Polska skończyła tak, a nie inaczej ;). Nie wykształciło się rodzime mieszczaństwo, zamiast tego byli Żydzi i Niemcy, zaś na bardziej południowym wschodzie Korony Ormianie, etc. Przedwojenni politycy przedłożyli abstrakcyjny honor nad dobytek swoich poddanych :).

    Libertariańskie aksjomaty to też triumf ducha nad materią.

    Pinochet też miał nielegalne dochody i o m.in. to chciano go sądzić :).

    Jeżeli nastąpi kiedykolwiek przymierze libertarian z konserwatystami, to libertarianie nie mogą mieć podrzędnej roli. inaczej gówno dostaną w zamian. Jedynie stracą energię, może i życie, za nieswoją sprawę!

    Ich świat już przeminął. Wolny rynek nie znosi sztucznych podziałów społecznych. Potrafi bogatego i potężnego sprowadzić do parteru. A im bardziej społeczeństwo wyemancypowane( kobiety, kolorowi), tym wyższe wskaźniki gospodarcze i większa innowacja.

  3. „Wolny rynek nie znosi sztucznych podziałów społecznych. Potrafi bogatego i potężnego sprowadzić do parteru”

    O kurwa, gdzie????????????????????????????????????????????

    (swoją drogą Ayn Rand naprawdę była bardzo słabą pisarką)

  4. No wicie, rozumicie… Bogaty też może za swoje pieniołszki kupić skrzynkę wódki i się urżnąć. Wtedy właśnie wolny rynek sprowadza go do parteru. Zatem potrafi, nie?

    Ayn Rand sucks. Jest gorsza od Kel’Thuza.

  5. Ayn Rand dobra jest. Dobra podbudowa filozoficzna dla mego rozdętego egoizmu. Choć STirner jeszcze lepszy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *