Filip Paszko: Gra o sumie zerowej?

Nie będę wam pisał, dlaczego ACTA popierać nie powinniście. Możecie o tym przeczytać na setkach, jak nie tysiącach stron w internecie. Możecie posłuchać o tym w dziesiątkach audycji w radio internetowym, internetowej telewizji, na youtube. Część z was pewnie wie, że tu nie chodzi tylko o polski internet i megavideo. Rzecz jest dużo poważniejsza i konsekwencje z jej wprowadzenia będą straszniejsze, niż większość internautów rozpatruje. Ale nie to jest najważniejsze; jakie powody by internautami nie powodowały, czy byłaby to chęć ściągania z netu muzyki, oglądania filmów, czy jakikolwiek inny powód, uważam go za dobry. Nie, nie jestem deontologiem, nie uważam, by cel usprawiedliwiał zastosowane środki. Uważam jednak, że to, co różni anonimowi ludzie robili wobec władz za w gruncie rzeczy pozytywne i niegroźne*. Jeszcze raz: nie interesują mnie powody, dla których sprzeciwiacie się ACTA. Jeśli to robicie, to prędzej, czy później będziecie musieli swoich pozycji bronić. Nie interesują mnie powody, dla których każdy jeden poseł w sejmie jest teraz przeciwko ACTA. Nie obchodzi mnie, dlaczego Tusk jest przeciwko ACTA. W ogóle nie zamierzam się tutaj ACTA zajmować. Przez ostatnich kilka tygodni o informacje o ACTA mogliście się potknąć i przewrócić. Co nie zmienia faktu, że moja cegiełka będzie tematycznie zbliżona.

Zbysiu Hołdys, któremu prawdopodobnie w dzieciństwie coś spadło na głowę (Peter Cech jak dostał butem w głowę, to od tamtej pory ma na czaszce ślad i gra w kasku) napisał gdzieś tam, że nie zamierza dyskutować z ludźmi, którzy okradają artystów. Ja ze swej strony ze Zbigniewem Hołdysem też dyskutować bym nie chciał, bo i człowiek ma ciekawsze rzeczy do roboty (ot, choćby oglądanie Plebanii).  Większość moich czytelników zna mój pogląd na prawa własności intelektualnej. Nie przepadamy za sobą, można by rzec, że to szorstka przyjaźń, gdyby to była przyjaźń. Nie zamierzam wam tu jednak udowadniać, dlaczego własność intelektualna to nie własność (ani w sensie marksistowskim, laborystycznym, ani w sensie austriackim, czy jakimkolwiek innym). Nie zamierzam was przekonywać, że piractwo to nie kradzież, tylko kopia, ani nic z tych rzeczy. Jakie prawo mamy, takie mamy (niestety możemy mieć gorsze), ważne, żebyśmy walczyli o lepsze. A pewnie zauważyliście, że dwie powyższe linie argumentacji nie są w tym zbyt skuteczne. Zamiast tego proponuję wam podróż do Chin, do Brazylii i może w międzyczasie do innych zakątków świata. Wszystko za sprawą książki Chrisa Andersona o jakże wymownym tytule, Za darmo. Co ciekawe, samo Za darmo również pierwotnie było dostępne w internecie za darmo, wraz z wydaniem papierowym ostała się tylko kilkudziesięcio stronnicowa zajawka (co ciekawe, wydawnictwo Znak powtórzyło promocję z rynku amerykańskiego i przez pierwsze dwa tygodnie od daty premiery książkę można było pobrać za darmo w postaci ebooka).

W książce Chris Anderson zastanawia się, jak można zarabiać, jeśli oddaje się coś za darmo. Porusza w niej wiele interesujących tematów. Nas interesuje obecnie własność intelektualna i piractwo. Najpierw kilka zajawek. W 2007 roku Prince nagrał płytę Planet Earth, która została dołączona do brukowca „Daily mail”. Za darmo, w cenie gazety. Jak to się stało, że Prince oddał swoją płytę za darmo (od egzemplarza dostał 36 centów; cena płyty wynosiłaby 19 dolarów a zysk Prince’a – większy)? Otóż dzięki temu trafił do najszerszej z możliwych grup: wiadomo, że jak coś jest za darmo, to więcej osób się skusi, niżby miało zapłacić. I rzeczywiście, „Daily mail” sprzedał 20% więcej egzemplarzy gazety, niż zazwyczaj, a Prince zagrał 21 koncertów w londyńskiej 02 Arena, co było absolutnym rekordem. Prince nie jest wyjątkiem. Grupa Radiohead opublikowała w internecie swój album In Rainbows z prośbą, by każdy, kto ów album pobiera, wpłacił tyle, ile uważa za słuszne, na konto twórców. Zapewne wielu znalazło się cwaniaków co i grosza nie zapłacili. A jednak In Rainbows odniosło niesamowity sukces: album sprzedał się w 3 milionach egzemplarzy, wersje kolekcjonerskie (80 dolarów/sztuka) sprzedały się w liczbie 100.000 egzemplarzy, na koncerty z trasy koncertowej, która nastąpiła po wydaniu płyty, sprzedano 1,2 miliona biletów. Radiohead więcej zarobił na plikach pobranych z internetu, niż na całym wcześniejszym albumie we wszystkich jego edycjach, a płyty po wydaniu pudełkowym trafiła na pierwsze miejsca amerykańskich i brytyjskich list przebojów. 30.000 plików sprzedało się na iTunes w pierwszym tygodniu sprzedaży.

 W tych przykładach nie chodzi mi o to, że piractwo nie istnieje. Chodzi mi o to, że istnieją takie modele działalności artystycznej, które przynoszą zyski bez zmuszania ludzi do płacenia wielkich pieniędzy. Są ludzie, instytucje, które potrafią zarabiać bez pośrednictwa wytwórni płytowej, którzy wiedzą, że im więcej ludzi będzie miało efekt ich pracy przed sobą, niezależnie od tego, jak zdobyty, tym więcej będą mieli szanse zyskać. To nowy wzorzec nie tylko marketingowy, ale przede wszystkim – handlowy. Jak to jest, że Cory Doctorow, czy Neal Stephenson udostępniają swoje książki w internecie? Robią tak dlatego, że to się po prostu opłaca. Biznes to biznes, tu nie ma ckliwych historyjek; działasz tak, by przetrwać i zarobić. Albo pół życia parasz się pisaniem felietonów, bo muzyki nikt nie chce już słuchać.
W Chinach nikt sobie dupy prawami autorskimi nie zawraca i nie jest to wielce odkrywcze spostrzeżenie. Pewnie Hołdysowi w tym momencie nie może się pod kapeluszem pomieścić, jakim cudem w ogóle istnieje u nich oficjalny rynek muzyczny? Zresztą, nie tylko muzyczny – Chris Anderson przytacza przykłady, gdzie ludzie kupują podrobione produkty dlatego, że ich nie stać. A znaczek znaczy marka. Znaczy prestiż. Jak stwierdziła jedna z rozmówczyń Andersona, gdyby ją było stać, to by kupiła oryginalne ciuchy. Co może, to kupi oryginalne, na co zabraknie – podrobione. A jak to jest konkretnie z przemysłem muzycznym? Artyści, wytwórnie i dystrybutorzy wypracowali specyficzny model współpracy, który się po prostu sprawdza. Jak to działa? Zwyczajnie wytwórnia, podpisując kontrakt z artystą nie ogranicza się do umożliwienia nagrania, obróbki i wydania płyty. Zapewnia artystom kompleksowy zestaw usług i nie walczy z piractwem. Czarny i biały rynek koegzystują, by razem na tym zyskać. Niska cena za płyty odpalane, nie oryginalne jest w stanie przyciągnąć jak największą ilość potencjalnych fanów, którzy mogą później kupić oryginał, pójść na koncert, kupić koszulkę, itd. Wytwórnie zmieniły się bardziej w agencje, reprezentujące artystów. Pobierają tantiemy od sprzedaży płyt, biletów, koszulek, klipów. Organizują artystom nie tylko występy na żywo, ale też wywiady, występy w telewizji, radio, czy występny na imprezach zamkniętych.
Model chiński jest jednym z modeli, który może pchnąć przemysł muzyczny w XXI wiek. Model brazylijski, opisany przez Chrisa Andersona jest zbliżony do chińskiego. Tam na ulicach można od ulicznych sprzedawców kupić za niewielkie pieniądze odpalane w domu płytki z muzyką różnych zespołów, który będą w okolicy koncertować. Kupujesz płytkę, podoba ci się, to idziesz na koncert; nie – to nie, dużo cię nie kosztowała. Artyści nie zarabiają zbytnio na płytach. Ale zarabiają na koncertach, gadżetach i tworzonych klipach.
Nie chodzi o to, czy piractwo jest dobre, czy złe. Czy ściąganie muzy z internetu jest fajne, czy uczciwe, czy nie. Nie zamierzam tego oceniać. Chodzi o to, że istnieją sprawdzone sposoby funkcjonowaniu na rynku, które nie muszą być hermetycznie zamknięte na XXI wiek. Można rozdawać swoją pracę za darmo, a jednak sporo na tym zarobić. XX-wieczny model gospodarczy powoli odchodzi do lamusa. Wkraczając w erę gospodarki cyfrowej, trzeba przedefiniować wypracowany w przeszłości model biznesowy. Nic dziwnego, że nie wszyscy chcą się pogodzić z tym, że jeśli coś działało kiedyś, niekoniecznie będzie działało teraz. Z drugiej strony, jak starałem się pokazać, ktoś, gdzieś już wypracował nowy model. Szlaki zostały przetarte.
*Na facebooku organizatorzy akcji Nie dla ACTA w Polsce co i rusz przypominli, iż nie popierają działań, związanych z blokowaniem rządowych stron internetowych. Rozumiem ich punkt widzenia, ale nie zgadzam się z nim. Blokowanie stron jest pokazaniem, że z internautami trzeba się liczyć. Nie jest szkodliwą formą hakerstwa – jest demonstracją siły, nad którą się panuje, ale którą będzie można spuścić ze smyczy, jeśli władza nie posłucha internautów.
***
03.02.2012,
Filip Paszko.
Wpis pochodzi z bloga autora: smootnyclown.blogspot.com.

10 thoughts on “Filip Paszko: Gra o sumie zerowej?

  1. Git rock, mądry artykuł. Mógłbym go przedrukować* w lokalnym miesięczniku „Słowo Wrocławian”? (http://slowowroclawian.pl). W dziale „Publicystyka” na ten przykład? Piszę tutaj, bo nijak nie mogę znaleźć kontaktu do autora.

    * niby infoanarchizm, wiadomo, ale kurtuazyjnie pytam

  2. możesz, oczywiście. Zastrzeżenie jest takie, że znajdzie się tam albo moje imię i nazwisko, albo nick. I adres do bloga.

    Na blogu też jest kontakt:)

    Chociaż Wrocławiak to ze mnie żaden:)

  3. Spoko, bydzie nick, personalia i link do bloga, kein problem 🙂
    Pismo jest wrocławskie, ale jako że to miesięcznik, to wrzucam tam w miarę możliwości rozmaite „inne” rzeczy, niekoniecznie lokalne, np. właśnie publicystykę (polecam wywiad z x. Gniadkiem nt. Misesa, WI, gospodarki etc., wywiad można znaleźć w paru miejscach w necie), teksty o kulturze i inne.

  4. Nie znam się na temacie …. więc jak przystało na prawdziwego internetowego dyskutanta tym chętniej podyskutuję :D.

    Pominę inne modele biznesowe wspomniane w artykule – bo to jest jasna sprawa, znana od dosyć dawna i wspominana nie tylko w zakamarkach internetu ale i bardziej w main streamie (Scientific American miał kiedyś o tym artykuł).

    Chciałbym poruszyć sprawę obecnych regulacji.
    Wydaje mi się, że obecna regulacja prawna jest optymalna. W tym sensie, że ktoś ściągający z internetu na własne potrzeby nie jest ścigany. Moje zdanie w sprawie praw autorskich jest takie, że nie widzę problemu jak autor tworzy coś (np. piosenkę) i mówi tak:
    – Znalazłem wspaniałą liczbę, jest bardzo wielka i super i mogę ją pokazać za opłatą pod warunkiem, że nie będziecie pokazywać jej nikomu innemu pod karą grzywny lub więzienia.
    Taka jest umowa, jeżeli się na nią decydujecie to musicie się liczyć z tym, że będę ją egzekwował z wykorzystaniem aparatu państwowego, jeżeli się na nią nie decydujecie to po prostu nie kupujcie płyty.

    Nie widzę powodu by zabraniać takiego rodzaju umowy. Jest to jeden z możliwych modeli biznesowych. I Ci co podpisali ten kontrakt kupując płyty są nim związani i w związku z tym mogą być ścigani za złamanie warunków umowy.

    Natomiast Ci co nie podpisywali tej umowy nie są związani jej warunkami – i prawo polskie nie przewiduje żadnych sankcji za ściąganie na własny użytek.

    I to w sumie tyle chciałem powiedzieć.
    Pozdrawiam

  5. Nie zgodziłbym się. Obecne prawo ściga również tych, którzy w wymianie pośredniczą i tworzą cały problem. A zatem zaprzestanie ścigania ich byłoby kluczowe. Poza tym, takie okrojone prawo autorskie miałoby sens tylko wtedy, jeśli nabywca rzeczywiście podpisywałby jakąś umowę.

  6. „Nie widzę powodu by zabraniać takiego rodzaju umowy. Jest to jeden z możliwych modeli biznesowych. I Ci co podpisali ten kontrakt kupując płyty są nim związani i w związku z tym mogą być ścigani za złamanie warunków umowy.”

    JEAAAA! Kolejny dowód na to, że anarchokapitaliści tak naprawdę marzą o odtworzeniu obecnego systemu pod inną nazwą.
    Dajmy na to, że mieszkam w centrum miasta. Ludzie się skrzykują i stwierdzają, że założą se taką wspólnotę, co to będzie ściągać opłaty za korzystanie z ich prywatnych chodników itd. (wiadomo, że wolą tę funkcję zepchnąć na jakąś instytucję, w końcu nie będą wiecznie stać na SWOICH chodnikach) No i wszystko w porządku, tylko, że jak ja nagle będę chciał wyjść z domu, to będę musiał podpisać umowę. Ok, możesz chodzić po naszych chodnikach, ale powinieneś płacić podatek.
    Powiedzcie mi, jaka to różnica między funkcjonowaniem w takim społeczeństwie a funkcjonowaniem w państwie (kurde w państwie chociaż można chodzić po chodnikach za darmo :D) poza tym, że wszystko jest oparte o „dobrowolne” umowy?
    Powrót do instytucji państwowych jest wpisany w libertarianizm, tylko, że przymus jest ciut ciut bardziej subtelny. Osobiście sądzę, że to jeszcze większe zagrożenie dla wolności.

    „Jesteś niewolnikiem? Zgodziłeś się!”

  7. „Nie widzę powodu by zabraniać takiego rodzaju umowy.”

    A teraz wytłumacz mi, czemu ja miałbym widzieć powód, by nie złamać takiej umowy lub, by z kogoś ściągnąć grzywnę za złamanie jej?

  8. Niektórzy anarchokapitaliści twierdzą, że jest potrzebny jakiś rodzaj własności wspólnej, o charakterze ponadjednostkowym, ale w jakiś sposób zdecentralizowanym. Mi się wydaje, że tak zwane „dobra publiczne”, czyli takie, które się nie zużywają i nie ma żadnych innych powodów nikomu zabraniać dostępu do nich, mogą pozostać wolno dostępne, nawet wtedy, kiedy sprawować będzie nad nimi wyłączną kontrolę jakaś konkretna grupa ludzi. Zysk nie jest jedynym celem posiadania, a opłaty od każdego przechodnia nie są jedynym rozwiązaniem. Do centrum handlowego też możesz sobie wejść i wyjść, czasem uda się nawet trochę porozrabiać. Czy zatem zbudowanie centrum handlowego w miejsce powszechnie odwiedzanego targu jest niebezpieczne, bo zawsze dyrektor może sobie wymyślić, że przestanie kogoś wpuszczać? Może i tak, ale cenić trzeba również rozwój.

    Sprawa mimo wszystko nie jest jednak tak banalna. Chodniki mogą być posiadane przez ludzi, którzy przy nich mieszkają, a prawa do przemieszczania się po nich przez kogokolwiek oddali jakiemuś rodzajowi samorządu. Ale co z armią? Czy każdy sobie może zbudować fortecę z działami przeciwlotniczymi na dachu?

  9. „Model brazylijski, opisany przez Chrisa Andersona jest zbliżony do chińskiego. Tam na ulicach można od ulicznych sprzedawców kupić za niewielkie pieniądze odpalane w domu płytki z muzyką różnych zespołów, który będą w okolicy koncertować. Kupujesz płytkę, podoba ci się, to idziesz na koncert; nie – to nie, dużo cię nie kosztowała. ”

    He he.. ów model funkcjonuje także w Polsce. Potwierdzam własnym doświadczeniem życiowym.

  10. A tak przy okazji, drodzy członkowie „stowarzyszenia Liberalis”, czy nadal się spotykacie? Jeśli tak, mam nadzieję, to gdzie i jak można odnowić kontakt?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *