Nie powinno być żadnych wątpliwości co do tego, że Ron Paul i jego prezydencka kampania stały się fenomenem, zarówno wśród Republikanów i bezpartyjnych, jak i libertarian. Nie ma też wątpliwości, że kandydujący na prezydenta Paul, który w wielu kwestiach odważnie i jasno argumentuje za rozwiązaniami wolnościowymi, przyciąga wielu ludzi z „mainstreamu” do ruchu wolnościowego. Dzięki Paulowi powinien się on błyskawicznie rozwijać.
Ma to jednak nie tylko dobre strony. Każdy przypadek błyskawicznego rozwoju łączy się z problemami, ponieważ jego tempo nie pozwala na ustalenie i ponowne przemyślenie pewnych kwestii. Ktoś zauważył już, że kampania Paula być może robi z ludzi raczej „Paulowców” niż libertarian, tworząc w ten sposób podobny i konkurencyjny ruch. Prawdą może być też coś zupełnie odwrotnego: Ludzie mogą się dowiedzieć o idei libertariańskiej według nauczania Rona Paula – i tak naprawdę w pewnych sprawach (takich jak aborcja czy bariery graniczne) mylnie ją zrozumieć.
Są to kłopoty oczywiste, ale osobiście niezbyt się nimi martwię. W odniesieniu do ruchu libertariańskiego widzę inny problem dotyczący kandydowania Paula – problem, który uważam za znacznie poważniejszy. Chodzi o to, że Ron Paul to libertarianin-etatysta, tak zwany minarchista (albo miniarchista) – jest raczej prokonstytucyjny niż antyrządowy.
Naturalnie, jeśli Paul zdoła przekonać sporą część amerykańskiego społeczeństwa do przyjęcia minarchistycznego poglądu na życie i rząd, może bardzo pomóc wolnościowym projektom, takim jak TOLFA [The On Line Freedom Academy = Internetowa Akademia Wolności] Jima Daviesa. W końcu ludzie powinni być bardziej podatni na argumenty przeciw państwu, jeśli już należą do tych, którzy mu nie ufają, a nie do centrowych, kochających rząd Demokratów. Ideologiczny wpływ Rona Paula na społeczeństwo jest prawdopodobnie dobry i powinien być dla nas korzystny, nawet jeśli większość ludzi zrozumie ideę libertariańską w trochę nieortodoksyjny (tzn. błędny) sposób.
Główny problem leży w tym, jaki wpływ Paul ma na ludzi, którzy już identyfikują się z ruchem wolnościowym lub stanowią jego część. Wydaje się, że wielu libertarian odłożyło swoje wolnościowe projekty na bok, aby pracować dla Rona Paula. Nie tylko zajmują się jego kampanią prezydencką, ale przyjmują też jego poglądy – nawet te antylibertariańskie, jak w sprawie aborcji czy zaostrzonej kontroli na granicach. Przekonując członków Partii Republikańskiej i całe społeczeństwo do Paula, libertarianie robią kilka kroków w kierunku etatyzmu (chociaż, biorąc pod uwagę wyznawane przez nich libertariańskie wartości, działanie w przeciwnym kierunku byłoby lepsze i uczciwsze) – i zaczynają w niego wierzyć.
Ron Paul promuje zatem nie tylko pogląd libertariański; zdaje się też propagować twierdzenie, że da się uczynić libertarianizm częścią dwupartyjnego systemu – i że tak powinno być. Głosi ponadto, że władzę państwową można okiełznać, a nawet użyć jej do przywrócenia w Ameryce wolności – i że Konstytucja raz jeszcze może posłużyć do ograniczenia władzy rządu.
Oczywiście, niektórzy spośród nas wiedzą, że to nigdy nie zadziała. Rządu nie da się okiełznać, a władzy i brutalnej siły nie da się użyć do czynienia dobra, nawet jeśli u steru stoi libertarianin. Stawanie się częścią systemu w celu zmienienia go to strategia nie tylko naiwna i świadcząca o niewiedzy – ale także niebezpieczna. Nie zdołasz zmienić systemu, ale system zmieni ciebie.
Zwolennicy Rona Paula mogą twierdzić, że system go nie zmienił i to może być prawda (chociaż Paul nie jest radykalnie antyrządowy). Ale nawet jeśli system nie zmienił Paula, wciąż pozostaje prawdą, że – w celu doprowadzenia do zmian – musisz stać się częścią systemu, a to na zawsze zmieni ciebie i twoje poglądy. System jest nie tylko stronniczy na rzecz postaw „mainstreamowych” i „umiarkowanych” – to jedyne postawy, które akceptuje. Jedynym sposobem osiągnięcia wpływu umożliwiającego faktycznie dokonanie czegoś jest przyjęcie logiki systemu – ale to w najlepszym wypadku zrobi z ciebie marginalną siłę w ramach systemu. Nawet jeśli będziesz prezydentem.
Alternatywa polega na trzymaniu się wartości i ideałów oraz pracy nad rzucaniem systemowi wyzwania – i bycie marginalizowanym przez system.
To powiedziawszy, rzeczywiście sądzę, że dla mnie i mojej osobistej wolności znacznie lepsza byłaby prezydentura Rona Paula niż któregokolwiek z innych kandydatów. Ale nie oznacza to długiego rozważania, kim są ci inni kandydaci i o co im chodzi. Z Paulem na stanowisku prezydenta ruch wolnościowy – nawet gdyby nie poparł jego prezydentury – stanie się częścią establishmentu. To będzie oznaczać koniec radykalizmu, wartości libertariańskich i nawoływania do gruntownych zmian. Jak wyraźnie pokazał przykład Partii Libertariańskiej, nie tylko władza deprawuje – tak samo deprawuje dążenie do władzy.
W libertarianizmie chodzi o wolność jednostki i antyrządowość. Libertarianin w Gabinecie Owalnym to tak oczywista sprzeczność, że nawet ślepy by ją zauważył. Gdyby do tego doszło [gdyby libertarianin został prezydentem], jedyne pytanie brzmi: Czy będzie to oznaczało koniec etatyzmu spowodowany przez libertarianizm – czy koniec libertarianizmu spowodowany przez etatyzm? Obawiam się, że może nastąpić to drugie.
_______
Tłumaczenie Łukasz Kowalski na podstawie:
Per Bylund, The Ron Paul Problem, http://www.strike-the-root.com/72/bylund/bylund7.html
The Ron Paul Problem opublikowano na stronie Strike The Root 17 grudnia 2007 r.
Tłumaczenie zostało wcześniej opublikowane na stronie luke7777777.blogspot.com.
Jeżeli anarchokapitaliści mają taką postawę to nigdy nie zlikwidują państwa. Bo aby to zrobić trzeba zasiąść we władzach państwo i podjąć decyzję o jego likwidacje. Inaczej się nie da:p
No i nie zgadzam się z tym, że państwo rządzone przez wolnościowca nie może być przyjazne. Ale o tym później.
„Jeżeli anarchokapitaliści mają taką postawę to nigdy nie zlikwidują państwa. Bo aby to zrobić trzeba zasiąść we władzach państwo i podjąć decyzję o jego likwidacje. Inaczej się nie da:p”
Żal. Anarchiści katalońscy jak zrezygnowali z państwa w 1936 też wcześniej zasiadali we władzach? To chyba przykład, że jednak „się da”. Metod jest kilka: zwyczajna rewolucja i ataki na struktury państwowe, proste zrezygnowanie z usług i żądań państwa przy oporze wobec każdej próby narzucenia przymusu; możliwości jest dużo, jeżeli widzisz tylko jedną współczuję (braku) wyobraźni. Nie mówię, że wszystkie mi się podobają.
A z samego artykułu epatuje ogromny ładunek dogmatycznego fanatyzmu. Ja rozumiem, że środki polityczne nie są wystarczająco skuteczne, ale jeżeli się ich używa nie oznacza to, że muszą być to główne środki! To tylko jeden ze sposobów polepszenia losu ludzkiego, być może ograniczony, ale nie należy go odrzucać skoro państwo samo łąskawie daje taką możliwość.