Sprawa dozorcy z Pińczowa, Stanisława P. (być może, naprawdę nazywał się on Józef K. – nie jest to istotne) jest dziś raczej zapomniana, lecz w swoim czasie było o niej całkiem głośno. Na temat zapadłego w pińczowskim Sądzie Rejonowym wyroku napisano wiele komentarzy prasowych, wypowiadały się o nim tzw. autorytety moralne i niektórzy politycy.
Za co został skazany Stanisław P. – dokładnie nie wiadomo. Wszystkie piszące o nim gazety stwierdziły, że wypowiedziane przez niego słowa miały charakter „niecenzuralny”. Wiadomo tyle, że chodziło o to, co Stanisław P., będąc pod wpływem alkoholu, powiedział na przystanku autobusowym pod adresem ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy i że wyrok w jego sprawie wydany został na podstawie art. 270 §1 obowiązującego jeszcze wówczas kodeksu karnego z 1969 r.: „Kto publicznie lży, wyszydza lub poniża Naród Polski, Polską Rzeczpospolitą Ludową, jej ustrój lub naczelne organy, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”. Za popełnienie tego „przestępstwa” pińczowski Sąd Rejonowy wymierzył Stanisławowi P. karę jednego roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata.
Jedni się cieszą, inni się gorszą
Wydany przez Sąd Rejonowy w Pińczowie wyrok w sprawie Stanisława P. mocno podzielił polskie społeczeństwo – w każdym razie tę jego część, która interesuje się polityką. Jedni cieszyli się, że prokuratura i sądy wzięły się wreszcie za tych, którzy ośmielają się lżyć demokratycznie wybrane organa władzy – a zwłaszcza głowę państwa. W prasie spotkać można było komentarze, że prezydent powinien być szczególnie chroniony przed obraźliwymi wypowiedziami, gdyż reprezentuje majestat RP. Inni – i tych, w każdym razie, jeśli chodzi o liczbę komentujących, było chyba więcej – wyrażali zdumienie i niesmak wywołane tym, że organa wymiaru sprawiedliwości bez najmniejszej żenady sięgnęły po przepis, który w sposób ewidentny ogranicza jedno z najbardziej podstawowych praw obywatelskich, jakim jest wolność słowa i jeszcze kilka lat wcześniej używany był jako narzędzie represjonowania i prześladowania przeciwników reżimu komunistycznego.
Wcześniej był Tymiński
Decyzja pińczowskiego sądu była swego rodzaju precedensem. Do przepisów typu art. 270 §1 k.k. nie sięgano bowiem już od amnestii z września 1986 r., na podstawie której areszty i zakłady karne opuścili więźniowie polityczni. W końcowych latach PRL wypowiedzi, które ewentualnie można było zakwalifikować z tego artykułu, ścigano co najwyżej jako wykroczenie – za co groziła grzywna lub maksymalnie 3 miesiące aresztu.
Próba zastosowania art. 270 §1 k.k. miała natomiast miejsce w okresie kampanii przed pierwszymi w historii Polski powszechnymi wyborami prezydenckimi w 1990 r. Poszło oczywiście o głośną wypowiedź Stanisława Tymińskiego, który podczas wiecu w Zakopanem oskarżył ówczesnego premiera (i swego kontrkandydata do urzędu prezydenckiego) Tadeusza Mazowieckiego o zdradę. Był to jednak głównie wynik paniki spowodowanej (całkiem realną – jak się wówczas wydawało) obawą, że tajemniczy „przybysz znikąd” zostanie wybrany I Obywatelem RP. Kiedy po wygranej bardzo wyraźnie przez Lecha Wałęsę I turze wyborów atmosfera uspokoiła się, śledztwo w sprawie wypowiedzi Tymińskiego zostało szybko umorzone.
Starożytny rodowód
Przestępstwa „obrazy władzy” nie zostały – oczywiście – wymyślone przez komunistów. Są one prawdopodobnie tak dawne, jak sama instytucja władzy. Rodowód przepisów tego rodzaju, co wspomniany art. 270 §1 dawnego k.k sięga przede wszystkim znanej w prawie rzymskim „zbrodni obrazy majestatu” – zwanej po łacinie „crimen laesae maiestatis”. Pochodząca jeszcze z czasów republiki ustawa o zbrodni obrazy majestatu stanowiła nader groźne narzędzie represjonowania przeciwników cesarza lub po prostu ludzi dlań niewygodnych. Pojęcia „majestatu” i jego „obrazy” nie dość, że nie były w żaden sposób sprecyzowane, to w praktyce rozumiane były tak szeroko, że niemal każde niebaczne słowo, żart, lub przypadkowy gest mogły się dla jego sprawcy skończyć procesem i egzekucją. Szczególnie zaciekle ścigano za „obrazę majestatu” za czasów cesarza Tyberiusza. W okresie jego panowania wytoczono przed Senatem ok. 100 takich procesów, a niemal każdy z nich kończył się konfiskatą majątku i wyrokiem śmierci lub samobójstwem oskarżonego.
W Polsce – tylko król
Z prawa rzymskiego pojęcie zbrodni obrazy majestatu przejęte zostało do prawa średniowiecznych państw europejskich. „Crimen Laesae Maiestatis” znana była też – rzecz jasna – w prawie polskim. Obowiązującym w tym zakresie do końca okresu I Rzeczypospolitej prawem była konstytucja (tak w dawnej Polsce nazywano wszelkie ustawy) z 1588 r. Ujmowała ona to przestępstwo stosunkowo wąsko – zbrodnia obrazy majestatu mogła być popełniona wyłącznie wobec osoby samego króla. Poza szczególną ochroną pozostawali nawet najbliższy członkowie rodziny królewskiej, ale zbrodnia ta karana była nadzwyczaj surowo. Za „crimen laesae maiestatis” groziła kara śmierci – i to nie tylko zwykła (ścięcie, powieszenie), lecz także kwalifikowana, jak spalenie na stosie, rozerwanie końmi, wbicie na pal, ćwiartowanie, łamanie kołem itp.
Nie tak drastycznie – ale ciągle surowo
W XIX w. – kiedy Polska była pod zaborami – „obraza majestatu” nie była już karana tak drastycznie, jak w czasach sprzed epoki oświecenia. Prawo państw zaborczych – przynajmniej w ostatnich dziesięcioleciach XIX w. – wyraźnie rozróżniało między takimi czynami, jak np. fizyczna napaść czy usiłowanie zabicia cesarza, a jedynie obraźliwymi słowami na jego temat. Niemniej jednak „obraza majestatu cesarza” czy „zuchwałe nieposzanowanie władzy najwyższej” – jak określały wspomniane przestępstwo kodeksy karne państw zaborczych – było zagrożone znacznie wyższą karą, niż znieważanie czy zniesławianie zwykłych obywateli. Nie trzeba też chyba dodawać, że przestępstwa takie były ścigane z urzędu – w odróżnieniu od „zwykłych” pomówień i zniewag, które ścigane były z oskarżenia prywatnego.
I po jedenaste: nie uwłaczaj czci i powadze Prezydenta!
Kodeksy karne państw zaborczych (z licznymi oczywiście zmianami) obowiązywały na terenie niepodległej od 1918 r. Rzeczypospolitej Polskiej do chwili wejścia w życie uchwalonego jako rozporządzenie prezydenta kodeksu karnego z 1932 r. Uchwalone w dwudziestoleciu międzywojennym prawo nie było jednak w interesującym nas względzie ani o włos bardziej liberalne, niż istniejące wcześniej. Nowy kodeks karny w swym art. 127 przewidywał, że znieważenie władzy, urzędu, wojska, marynarki wojennej lub ich jednostek w miejscu lub w czasie ich zajęć urzędowych albo publicznie podlega karze grzywny, lub aresztu do lat 2.
Jeszcze silniej chroniona była cześć głowy państwa: zgodnie z art. 125 §2 ówczesnego kodeksu karnego, ten kto ośmielił się „uwłaczać czci lub powadze” Prezydenta RP (niekoniecznie publicznie – przestępstwo to równie dobrze mogło być popełnione w czterech ścianach prywatnego mieszkania) mógł trafić za więzienne kraty nawet na 5 lat.
„Ile wart jest dowcip?”
Kodeks Karny z 1932 r. obowiązywał do końca 1969 r. Wspomniany art. 125 §2 o „uwłaczaniu czci lub powadze” prezydenta stał się martwy w momencie wejścia w życie Konstytucji PRL z 22 lipca 1952 r., która zniosła jednoosobowy urząd głowy państwa, ale art. 127 nadal pozostał w mocy. Jednak komunistycznym władzom i ten przepis, mogący być przecież całkiem elastycznym narzędziem represjonowania nazbyt – z ich punktu widzenia – śmiałych krytyków, wydawał się niewystarczający. Dlatego w uchwalonym w 1946 tzw. małym kodeksie karnym znalazł się m.in. art. 22 przewidujący karę do 5 lat więzienia lub aresztu za „rozpowszechnianie fałszywych wiadomości, mogących wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego lub obniżyć powagę jego naczelnych organów”. W okresie stalinowskim za przestępstwo „szeptanej propagandy” – jak określano występek z art. 22 m.k.k. – uznawane było wypowiadanie wszelkich krytycznych uwag o władzy i jej posunięciach, wspominanie o brakach w zaopatrzeniu itp. Pod wspomniany przepis podciągane było też zazwyczaj opowiadanie dowcipów politycznych. W ówczesnych czasach znane było takie oto stwierdzenie:
„Ile wart jest dowcip polityczny? – przeciętny rok, dobry – dwa lata, znakomity – pięć lat”
Przy okazji warto dodać, że za sporządzanie i rozpowszechnianie pism czy druków zawierających „fałszywe wiadomości, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego lub obniżyć powagę jego naczelnych organów” można było – zgodnie z art. 23 §1 m.k.k. trafić do więzienia nawet na 15 lat (lub dożywotnio, jeśli taki czyn spowodował wielką szkodę dla państwa), a samo posiadanie takich pism zagrożone było pięcioletnim więzieniem.
To prawda? – to jeszcze gorzej
Prawa grożące surowymi, sięgającymi wielu lat więzienia karami za ciężkie, obelżywe, czy po prostu niepochlebne słowa pod adresem naczelnych (i niekoniecznie nawet naczelnych) organów państwa stanowiły też swego czasu część dziedzictwa prawnego uważanych dziś za wzorcowe demokracje krajów Zachodu. Klasycznym przykładem może być znane w brytyjskim prawie precedensowym (common law) przestępstwo „wywrotowego zniesławienia” – „seditious libel”. W XVII i XVIII wieku na jego podstawie ścigane mogły być jakiekolwiek krytyczne uwagi o angielskim królu, rządzie, sądach, ustroju itp. Fakt, że wypowiedziane czy opublikowane przez oskarżonego słowa stwierdzały prawdę, nie był dla sądów usprawiedliwieniem, Owczesna doktryna prawna, którą dobrze ujmował slogan „the greatest truth – the greatest libel” („największa prawda jest największym zniesławieniem”), stała na stanowisku, że takie „prawdziwe” zniesławienia są jeszcze groźniejsze dla porządku społecznego, niż zwykłe kłamstwa i tym bardziej należy za nie karać.
„Ustawa o Obcych i Działalności Wywrotowej”
Nawet w Stanach Zjednoczonych – w najbardziej (przynajmniej obecnie) szanującym wolność słowa kraju świata, w 1798 r., a więc zaledwie siedem lat po ratyfikowaniu I Poprawki, zabraniającej Kongresowi m.in. uchwalania ustaw ograniczających wolność słowa i prasy, ten sam Kongres, do którego w pierwszym rzędzie był adresowany wspomniany fragment amerykańskiej Konstytucji, uchwalił tzw. Ustawę o Obcych i Działalności Wywrotowej. Jeden z jej przepisów przewidywał karę do dwóch lat więzienia za publikowanie „fałszywych, skandalicznych i złośliwych pism przeciwko rządowi Stanów Zjednoczonych, którejkolwiek z izb Kongresu lub Prezydentowi”. Ustawa ta – uchwalona w okresie silnych obaw przed „importem” rewolucyjnej ideologii z Francji stosowana była w latach 1798-1801 (kiedy to wygasła na mocy jej postanowień) przez rządzącą wówczas Partię Federalistyczną w celu nękania działaczy opozycyjnej wobec niej Partii Republikańskiej.
Warto zwrócić uwagę, że wśród chronionych przez tę ustawę organów nie było wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych (którym był wówczas będący w opozycji względem prezydenta Johna Adamsa Thomas Jefferson). Godne uwagi jest też to, że jakkolwiek wspomniana ustawa (w odróżnieniu od rozwiązań znanych we wcześniejszym prawie brytyjskim) teoretycznie rzecz biorąc przewidywała karę jedynie za publikowanie zniesławiających twierdzeń o faktach (a nie po prostu obraźliwych opinii), a oskarżony miał prawo do tego, by przed sądem dowieść prawdziwości swoich słów, to w praktyce ścigano na jej podstawie przede wszystkim wyrażanie krytycznych poglądów o chronionych przez nią organach władzy, zaś przeprowadzenie „dowodu prawdy” w żadnej z rozpatrywanych na jej podstawie spraw nie zostało dopuszczone przez sąd.
Przepisy zniesione lub martwe
To było jednak ponad 200 lat temu. Prawa tego rodzaju, co wspomniane tu „seditious libel” w Wielkiej Brytanii dawno odeszły już do lamusa historii, Ściśle mówiąc – prawo to wciąż istnieje w brytyjskim common law, ale jego zakres stał się bez porównania węższy; już w XIX w. brytyjskie sądy uznały, że przestępstwo „wywrotowego oszczerstwa” ma miejsce tylko wówczas, gdy jego sprawca zachęca do użycia przemocy w celu obalenia organu władzy lub wpłynięcia na jego postępowanie, a nie wtedy, kiedy po prostu krytycznie, czy nawet obelżywie wyraża się na jego temat.
W Stanach Zjednoczonych pomysł, by prezydent, Kongres, Sąd Najwyższy czy jakiekolwiek inne organy państwowe były chronione przez „lżeniem”, „wyszydzaniem”, „poniżaniem”, czy „zniewagą”, uznany zostałby za oczywisty absurd – powszechnie uważa się, że uchwalania przede wszystkim takich właśnie praw zabrania I Poprawka. Warto też zwrócić uwagę, że współczesne prawo amerykańskie chroni prawo do wypowiadania się na temat władzy i jej funkcjonariuszy tak dalece, że poważnie utrudnia tym ostatnim wszczynanie i wygrywanie nawet zwykłych, cywilnych procesów o oszczerstwo. Zgodnie bowiem z wyrokiem Sądu Najwyższego USA z 1964 r. w sprawie New York Time Co. versus Sullivan, urzędnik publiczny, chcąc wygrać taki proces, musi udowodnić nie tylko to, że wypowiedziane czy opublikowane na jego temat twierdzenia są fałszywe, ale także, że ich autor zdawał sobie sprawę z ich fałszywości, lub co najmniej godził się z tym, że mogą być nieprawdziwe (późniejsze orzecznictwo amerykańskiego Sądu Najwyższego rozciągnęło tą zasadę na wszelkie „osobistości publiczne” – nie tylko funkcjonariuszy). Wygranie procesu o zniesławienie jest więc dla urzędnika (czy „osoby publicznej”) bardzo trudne.
Ewentualni zwolennicy pozostawienia w kodeksie karnym przepisów przewidujących kary za „publiczne znieważenie prezydenta”, „publiczne znieważenie lub poniżenie konstytucyjnego organu RP”, czy „znieważenie funkcjonariusza publicznego lub osoby do pomocy mu przybranej podczas lub w związku z pełnieniem obowiązków służbowych” mogą podnieść argument, że podobnie sformułowane przepisy istnieją w kodeksach karnych i innych ustawach państw Europy Zachodniej. We Francji za publiczne znieważenie prezydenta grozi od 3 miesięcy do roku więzienia, w Holandii za „świadomą obrazę króla lub królowej” można dostać nawet 5 lat i tyle samo można dostać za znieważenie prezydenta Włoch. Przepisy te jednak od dziesiątków lat nie są – praktycznie – używane. Ostatni przypadek ścigania kogoś za znieważenie prezydenta Francji miał miejsce za rządów gen. De Gaulle’a. Również w Wielkiej Brytanii – wbrew popularnemu mitowi, według którego w londyńskim Hyde Parku można powiedzieć wszystko, byleby nie obrazić królowej – monarchini nie jest chroniona przed obelgami i pomówieniami bardziej, niż każdy zwykły obywatel.
Ale nie u nas
Wydawać by się zatem mogło, że twórcy nowego, opracowanego już w wolnej Polsce kodeksu karnego zrezygnują z umieszczania w nim przestępstw „obrazy władzy”. Jeśli jednak ktoś swego czasu sądził, że tak będzie, to mocno się mylił. Według artykułu 135 §2 uchwalonego w 1997 r. kodeksu karnego za „publiczne znieważenie prezydenta” można dostać trzy lata więzienia, za publiczne znieważenie lub poniżenie konstytucyjnego organu RP można – zgodnie z art. 226§3 zostać skazanym na grzywnę, ograniczenie wolności lub pozbawienie wolności do lat 2, a za znieważenie funkcjonariusza publicznego podczas lub w związku z pełnieniem przez niego obowiązków służbowych, można trafić za kratki na rok (alternatywnie z karą grzywny lub ograniczenia wolności).
Warto przy okazji wspomnieć, że znieważenie zwykłego, nie będącego „konstytucyjnym organem państwa” czy „funkcjonariuszem publicznym” obywatela zagrożone jest jedynie karą ograniczenia wolności albo grzywny (ewentualnie do roku pozbawienia wolności, ale tylko gdy ma miejsce w środkach masowego przekazu) – a nadto, ścigane jest w zasadzie wyłącznie z oskarżenia prywatnego. Ot – ciekawy przyczynek do dyskusji nad zasadą równego traktowania obywateli przez prawo.
Czy piłkarz może narzekać na skopane kostki?
O wspomnianych przepisach kodeksu karnego – które zresztą stosowane były wielokrotnie (przypomnijmy sobie choćby sprawy Andrzeja Leppera, m.in. o nazwanie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego „największym nierobem”) – napisano wiele, na ogół bardzo krytycznie. Wskazywano, że przepisy te stanowią ewidentny spadek po systemie totalitarnym, zwracano uwagę, że w zachodnich demokracjach przepisy takie nie obowiązują, lub pozostają wyłącznie na papierze (mówiąc o takich przepisach w państwach zachodnich warto zauważyć, że zawierające je kodeksy karne uchwalone były często jeszcze w XIX w.). Podnoszono też argument o sprzeczności karania za „znieważenie organów państwa” z orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, zwracano także uwagę, że funkcjonariusze publiczni – tak indywidualnie, jak i zbiorowo, jako członkowie organów kolektywnych typu rząd czy sejm albo senat – nie mogą w sposób uczciwy żądać, by ich cześć była chroniona bardziej, niż cześć zwykłych obywateli, skoro udział w życiu politycznym i sprawowanie władzy biorą wyłącznie z własnej woli.
Ten ostatni argument w błyskotliwy sposób podniósł swego czasu prof. Wojciech Sadurski w jednym z artykułów w „Rzeczypospolitej” (opublikowanym później jako jeden z rozdziałów w książce „Liberałów nikt nie kocha – eseje i publicystyka 1996 – 2002”):
„Nikt nikogo do władzy nie zmusza: polityka nie jest zawodem dla szczególnie wrażliwych, a częścią reguł gry politycznej jest wystawienie się na różne przytyki, nie zawsze fair. Jest to ryzyko przyjmowane świadomie i dobrowolnie. Piłkarz nie może narzekać, że ma skopane kostki; ktoś, kto bardzo ceni stan swoich nóg nie pcha się do gry w piłkę. Poseł głosujący za jakąś ustawą nie powinien żalić się, gdy oponenci tej ustawy brzydko się o nim wyrażają. Może to nie eleganckie z ich strony, ale polityka w demokratycznym państwie to nie Wersal”.
Między wolnością słowa i znieważaniem
Oponenci przepisów zakazujących pod groźbą kar grzywny, czy nawet więzienia znieważania czy poniżania funkcjonariuszy, konstytucyjnych organów państwa, czy wreszcie prezydenta zwracali też uwagę na nieostrość, podatność na subiektywne interpretacje – i co za tym idzie, możliwość nadużywania – samych pojęć typu „zniewaga” czy „poniżanie”. To co zdaniem jednego człowieka może być „zniewagą, czy poniżaniem”, niekoniecznie musi być nią zdaniem innego – ostatecznie rzecz biorąc, osobista wrażliwość, stopień tolerancji, czy wreszcie poczucie smaku i humoru rozmaitych ludzi (w tym także prokuratorów i sędziów) bardzo się różnią. Jak np. można obiektywnie ocenić, czy rozsyłane przez pewnego internautę z Elbląga satyryczne zdjęcie dwóch nurkujących kaczek z naniesionym na nie napisem „A teraz pocałujcie nas w kuper” miało znamiona przestępstwa znieważenia prezydenta, czy było jedynie niewinnym, w oczywisty sposób dopuszczalnym w demokracji, żartem?
Prokuratury i sądy – warto zauważyć – bardzo różnie interpretują pojęcia typu „znieważanie”. Kilka lat temu Sąd Rejonowy w Łodzi sądząc Andrzeja Leppera za jego wypowiedzi pod adresem ówczesnego wicepremiera Janusza Tomaszewskiego i rządu Jerzego Buzka stwierdził, że o ile nazwanie Tomaszewskiego „bandytą z Pabianic” (co, przypomnijmy, odnosiło się do wydanego przez tego ostatniego rozkazu rozpędzenia rolników blokujących drogę) stanowiło przestępstwo „publicznego znieważenia funkcjonariusza publicznego podczas lub w związku z wykonywaniem przez niego obowiązków służbowych”, to określenie Rady Ministrów „reżimem antypolskim i antyludzkim” nie było przestępstwem „znieważenia lub poniżenia konstytucyjnego organu państwa”, lecz jedynie bardzo ostrą, ale mieszczącą się w granicach obowiązującego prawa, krytyką rządzącej ekipy.
Jeszcze lepszy przykład znanej chyba tylko sobie umiejętności subtelnego rozróżniania między dozwolonymi i zakazanymi wypowiedziami dał swego czasu Sąd Rejonowy we Włodawie, rozpatrując sprawę okrzyków „Bolszewiku won!” „Bolszewicy – mordercy i złodzieje” oraz „Kwachu do piachu”, którymi to pięciu członków Polskiej Partii Narodowej przywitało przybyłego do Włodawy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Zdaniem tego sądu, okrzyki „Bolszewiku won!” „Bolszewicy – mordercy i złodzieje” były prawnie dopuszczalne, natomiast okrzyk „Kwachu do piachu” stanowił wykroczenie, polegające na publicznym, demonstracyjnym okazaniu lekceważenia prezydentowi RP. Nasuwa się zatem pytanie, co jest dozwoloną krytyką konstytucyjnego organu państwa, albo „funkcjonariusza publicznego” lub prezydenta, a co jest „okazywaniem lekceważenia” np. prezydentowi (tylko wykroczeniem), a co wreszcie zagrożonym nawet trzyletnim pobytem w więzieniu przestępstwem publicznego znieważenia prezydenta RP? O obiektywną odpowiedź jest chyba trudno.
Czy są tu jakieś argumenty?
Zarzut dotyczący nieprecyzyjności i – co za tym idzie – możliwości nadużywania pojęć typu „zniewaga” stanowi – rzecz jasna – argument przeciwko istnieniu w kodeksie karnym nie tylko przestępstw typu publicznego znieważania prezydenta czy konstytucyjnego organu RP, ale i innych przepisów zawierających pojęcia tego rodzaju co „znieważanie”, takich np. jak choćby art. 196, który przewiduje karę grzywny, ograniczenia wolności, albo pozbawiania wolności do lat 2 dla kogoś, kto „obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych”, względnie artykułów 133 i 157, które grożą trzyletnim nawet więzieniem – pierwszy za „publiczne znieważenie Rzeczypospolitej Polskiej lub Narodu Polskiego”, drugi za „publiczne znieważenie grupy ludności albo poszczególnej osoby z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej lub z powodu bezwyznaniowości” – o przepisie dotyczącym zwykłej zniewagi osobistej (art. 216 k.k.) nie wspominając.
Porównując jednak dyskusje na temat omówionych tu przestępstw „obrazy władzy” z dyskusjami na temat innych ograniczeń wolności słowa – takich choćby, jak zakazy rozpowszechniania pornografii, propagowania totalitaryzmu i uprawiania propagandy rasistowskiej (którego częścią jest wspomniany art. 257) czy wreszcie tzw. „kłamstwa oświęcimskiego” – jak popularnie określa się negowanie zbrodni hitlerowskich względnie komunistycznych (w przypadku tych ostatnich należałoby raczej mówić o „kłamstwie katyńskim”) zauważyć można, że o ile na rzecz tych drugich ograniczeń swobody ekspresji wysuwa się przynajmniej jakieś argumenty (do których autor niniejszego artykułu nastawiony jest zresztą krytycznie*), to w przypadku tych pierwszych argumentów takich właściwie nie ma.
Bardzo trudno – a właściwie nie sposób – znaleźć jest w polskim Internecie stronę, na której byłoby wyjaśnione, dlaczego „publiczne znieważenie” prezydenta, sejmu, czy rządu powinno być przestępstwem – i to o karanym o wiele surowiej, niż znieważenie zwykłego, nie będącego „konstytucyjnym organem państwa” ani „funkcjonariuszem publicznym” obywatela. Co najwyżej można się spotkać z twierdzeniami, że ktoś powinien stanąć przed sądem (i być może trafić do więzienia) za popełnienie – zdaniem wypowiadającego się – któregoś z tych przestępstw. Jakiś czas temu np. kierowana wówczas przez obecnego Rzecznika Praw Obywatelskich Janusza Kochanowskiego fundacja „Ius et Lex” oraz Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych twierdziły, że były premier Józef Oleksy powinien stanąć przed sądem za to, że określił niekorzystny dla niego wyrok Sądu Lustracyjnego „farsą” i stwierdził, że ma wrażenie „iż wyrok był z góry ustalony”. Ale takich twierdzeń argumentami nazwać przecież się nie da.
* Odnośnie zakazu „obrażania uczuć religijnych” – zob. Przestępstwo obrazy uczuć religijnych a wolność słowa
. Odnośnie pornografii – zob. Pornografia i gwałty – usprawiedliwienie dla cenzury? Odnośnie propagowania totalitaryzmu i tzw. „hate speech” – zob. zwł. Faszyści do pierdla?, Jeszcze raz o wolności słowa i hate speech, Kodeksem w homofobów?, Ludobójcy, czy świnie? O sprawach Hansa Fritsche i Juliusa Streichera na procesie zbrodniarzy hitlerowskich w Norymberdze. i Red Watch info – poza granicami wolności słowa? Argumenty przeciwko zakazom tego typ wypowiedzi znaleźć też można w tekście O teatrze, pożarze, pewnym amerykańskim sędzim…i wolności słowa tekst ten – również napisany przeze mnie na Polskę.pl – poświęcony jest jednak raczej ogólnemu problemowi, czy – a jeśli, to kiedy – można zakazywać wypowiedzi z tego powodu, że mogą się one przyczynić do destrukcyjnych i przestępczych zachowań innych osób – sprawa „hate speech” poruszona jest w nim niejako okazyjnie.
Bartłomiej Kozłowski
***
Artykuł opublikowany pierwotnie (pod innym tytułem) w ramach działu Kartka z kalendarza na portalu Polska.pl.
Bombastyczny artykuł Bartłomieju. :-))
Szkoda że mam ciągły niedoczas i nie mogę pisać dużo długich postów jak onegdaj.