Być może w dalekiej przyszłości przypomną sobie tę opowieść. Być może jakiś starszy mężczyzna czy kobieta opowie ją raz jeszcze swoim wnukom, próbując przyspieszyć nadejście błogiego snu. To jedno z ulubionych opowiadań dzieci.
Dziesiątki lat wcześniej dwie główne partie polityczne w Stanach Zjednoczonych zakończyły swój żywot w trakcie tego, co okazało się ostatnią w historii kampanią prezydencką. Kandydata jednej z partii wybrano stosunkowo wcześnie, ale bardzo głośna część ugrupowania uważała go za nie do przyjęcia. Wiele osób usiłowało pogodzić zwaśnione grupy, ale to tylko pogorszyło sprawę. Kiedy nadeszły jesienne wybory, spory nasiliły się tak, że nie dało się ich załagodzić. Wszyscy byli bardzo rozgoryczeni i gniewni. Wiele osób zagroziło, że w ogóle nie weźmie udziału w wyborach prezydenckich.
Walka o nominację kandydata drugiej partii ciągnęła się miesiącami. Trwały boje o szczegóły techniczne, o to, których zasad należy przestrzegać, a które zlekceważyć albo zmienić. Zwolennicy dwóch głównych kandydatów wymieniali krytyczne uwagi, oszczerstwa, a w końcu złośliwe plotki. Gdy w końcu wybrano kandydata partii, wszyscy czuli niesmak i zgodzili się, że ta nominacja jest nic nie warta. Wiele osób zagroziło, że w ogóle nie weźmie udziału w wyborach prezydenckich.
Gdy w końcu nadszedł dzień wyborów, nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Odpowiedź szybko stała się jasna. Frekwencja wyborcza była najniższa w historii. Prawie nikt nie poszedł głosować. Gdy wreszcie policzono wyniki, okazało się, że w wyborach prezydenckich oddano zaledwie nieco ponad pięć milionów głosów. Pretendentów do innych stanowisk poparło bardzo niewiele osób. Jeden z kandydatów na prezydenta zwyciężył, choć jego przewaga nad głównym konkurentem mieściła się w granicach dziesięciu tysięcy głosów. Cóż było warte zwycięstwo zaledwie dziesięcioma tysiącami głosów i z poparciem zaledwie około dwóch i pół miliona wyborców?
Czy w takich okolicznościach ktokolwiek mógłby twierdzić, że reprezentuje cały naród – ponad trzysta milionów ludzi? Nie było przemówienia zwycięzcy. Komentatorzy mieli problem z powiedzeniem czegokolwiek o tym, co to wszystko znaczy, ale nikt ich już nie słuchał. Nikt nie wiedział, co się zdarzy.
Ludzie poszli do pracy. Radośnie spędzali czas ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Nic się nie rozleciało. Życie toczyło się dalej.
Wreszcie przyszedł dwudziesty stycznia. Klasa polityczna, nie wiedząc, co innego można zrobić, dokonała zwyczajowych przygotowań do inauguracji nowego prezydenta. Prawie żaden inny Amerykanin nie zauważył nadejścia tego dnia. Na mównicy stał w zimnym zimowym powietrzu Przewodniczący Sądu Najwyższego, otoczony tymi co zwykle dygnitarzami. Tych parę osób, które przechodziło obok nich ulicą – w drodze do pracy albo może do kina – pomyślało sobie, że wszyscy ci ludzie w eleganckich ubraniach prawdopodobnie nie mieli lepszego sposobu na spędzanie czasu – a to wydawało się strasznie smutne.
Przewodniczący Sądu i pozostali czekali na trybunie więcej niż godzinę ponad wyznaczony czas. Nie pojawił się nikt, kogo miano by zaprzysiąc na prezydenta. Jedna czy dwie kamery przekazywały krajowi i światu wydarzenia dnia, ale oglądało je niedużo ludzi. Byli zajęci czym innym. W końcu Przewodniczący Sądu odłożył Biblię – wcześniej posłusznie trzymał ją przez cały czas w ręku – i zwrócił się do jednej z kamer. Spróbował nieprzekonującego uśmieszku. Z niedowierzaniem i zakłopotaniem w głosie powiedział: „Cóż, myślę, że to by było na tyle. Od teraz działacie na własną rękę”.
Ludzie poszli do pracy. Radośnie spędzali czas ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Nic się nie rozleciało.
W ciągu kilku następnych miesięcy ludzie powoli zdawali sobie sprawę z tego, jak zmieniło się ich życie. Nie wprowadzano żadnych nowych ustaw; nie było prezydenta, który miałby je podpisywać. Rząd federalny przestał mieszać się w coraz więcej dziedzin życia, a mechanizmy służące administracji do wymuszania posłuszeństwa stopniowo się rozpadały. Ludzie zrozumieli, że teraz będą zostawieni w spokoju. Zaczęli organizować się inaczej. Utworzyli nowe społeczności, większość z nich stosunkowo małych. Jak grzyby po deszczu wyrosły lokalne gospodarstwa. Społeczności handlowały ze sobą. Ludzie wynaleźli nowe sposoby nabywania większości rzeczy, których potrzebowali i chcieli.
Później zaszła jeszcze inna zmiana. Wielu Amerykanów było rozmieszczonych na całym świecie na misjach wojskowych – prawdę mówiąc to w ponad stu trzydziestu krajach. Ale ponieważ nie było prezydenta i nie egzekwowano żadnych uchwał, żaden z żołnierzy nie otrzymywał wynagrodzenia i nie dostarczano im żadnego nowego zaopatrzenia. Wszyscy ci ludzie pomału porzucali swoją pracę w wojsku. Niektórzy osiedlili się w krajach, w których stacjonowali, i tam urządzali sobie życie; inni wrócili do swoich rodzin i przyjaciół w Stanach Zjednoczonych.
Życie toczyło się dalej. W przeciągu kolejnych lat ludzie na całym świecie dostrzegli, że nie doszło do żadnych nieszczęść ani katastrof ze względu na to, że Stany Zjednoczone przestały istnieć w takim kształcie, jak dawniej – poza tym, że coraz więcej ludzi wydawało się szczęśliwych. Oczywiście, pod wieloma względami życie Amerykanów się zmieniło, ale wszystkim podobały się te zmiany. Ludzie jedli dobrze – lepiej niż przez lata; korzystali ze znakomitej opieki medycznej – wielu z nich po raz pierwszy w życiu; wciąż dobrze się bawili – najlepiej od długiego czasu. Teraz naprawdę znali swoich sąsiadów i wielu członków swoich społeczności.
W miarę jak obserwowali to ludzie na całym świecie, te same zmiany zaczęły zachodzić w innych krajach, gdy dochodziło do wyborów. Prawie nikt nie głosował. Nie pojawiali się żadni nowi przywódcy państwowi, a rządy powoli zanikały.
Życie toczyło się dalej. Ludzie byli zadowoleni i czuli się spełnieni. Od czasu do czasu wybuchały konflikty, ale tylko na bardzo małą skalę. Szybko kładziono im kres. Wcześniej przez nieskończoną liczbę męczących lat ludzie oglądali śmierć i cierpienie na straszną skalę. Chcieli czegoś nowego. W końcu to mieli.
Opowieść skończona. Dziadkowie spoglądają na wnuki i uśmiechają się. Dzieci już spokojnie śpią.
_______
Tłumaczenie: Łukasz Kowalski
na podstawie:
Arthur Silber, The Tale That Might Be Told, http://powerofnarrative.blogspot.com/2008/02/tale-that-might-be-told.html
The Tale That Might Be Told opublikowano na blogu Arthura Silbera Once Upon A Time… 18 lutego 2008 r.
Tekst został wcześniej opublikowany na blogu Łukasza Kowalskiego
Piękne! Tylko czy moje wnuki tego dożyją?
Tylko jeden zgrzyt. A czemu USA znowu w tej opowieści jest pępkiem świata?
Może dlatego że Arthur Silber jest Amerykaninem albo tam mieszka;p
Co za idiota to napisał?