Podatki powszechnie uważane są we współczesnym świecie za zjawisko jeśli nie wprost dobre, pożyteczne i właściwe, to przynajmniej za coś być może nieprzyjemnego, ale niestety koniecznego, nieuchronnego i oczywistego. W praktyce okazuje się, że w głównym nurcie (rynsztoku) debaty politycznej w „rozwiniętych krajach Zachodu” nie tylko nie próbuje się podważać samej zasadności pobierania podatków i innych danin przez państwo (co byłoby jeszcze zrozumiałe), ale wręcz uważa się za nienaruszalny pewien miłościwie panujący model regulowania tych świadczeń. Innymi słowy, można się jeszcze spierać o wysokość stawki VAT i akcyzy, o zakres fundowanej z budżetu opieki społecznej, o wysokości progów podatku dochodowego (a nawet sugerować nieśmiało podatek liniowy) – ale wszelkie próby podważania samych fundamentów systemu, a więc np. pomysł zniesienia obowiązku ubezpieczeń społecznych, likwidacji procentowego podatku od dochodu (i zastąpienia go np. pogłównym ryczałtem) – kwitowane są bądź oburzeniem, bądź pustym śmiechem, któremu towarzyszy uniwersalny argument machnięcia ręką i stwierdzenia: „Drogi panie, nigdzie w świecie…”. Kto kiedykolwiek widział telewizyjny występ Janusza Korwin-Mikkego czy jakąkolwiek dyskusję z udziałem przedstawicieli Unii Polityki Realnej skonfrontowanych z przedstawicielami innych ugrupowań, ten wie o czym mowa.
Poza „mainstreamem” sprawa wygląda czasami nieco inaczej, ale kto w ogóle wychodzi poza mainstream? Faktem jest też, że z rozmaitych źródeł dobiegają nas głosy mówiące, iż „być może podatki rzeczywiście są obecnie zbyt wysokie”, niemniej jednak „płacić trzeba”, gwoli praworządności i uczciwości. Coś podobnego słyszymy np. odnośnie „piractwa” i tzw. „własności intelektualnej”, ale także i innych zjawisk. Niektórzy wypowiadają takie stwierdzenia kierując się niewątpliwie dobrą wolą i chęcią bycia dobrymi obywatelami (w szczególności tyczy się to środowisk katolickich), zapominają jednak o tym, że zarówno wysokość obecnych obciążeń, jak i ich przeznaczenie oraz liczba dziedzin życia, które są mniej lub bardziej kontrolowane czy regulowane przez państwo – przekraczają wszelkie normy przyzwoitości. Zbyt często pamięta się tu o konserwatywnych nakazach wstrzymywania się przed rewolucją, zbyt często kładzie się nacisk na konieczność „przykładnego życia w ramach społeczeństwa” – zbyt rzadko porusza się natomiast kwestię własności i tego, czy przypadkiem w pewnym momencie obciążenia podatkowe nie stają się po prostu ordynarnym zamachem na nią – kradzieżą, przed którą wolno i należy się bronić tak samo, jak przed każdą inną. Swoją drogą, już samo tylko przyjrzenie się współczesnym państwom z niektórych punktów widzenia (choćby np. legitymistycznego czy w ogólności monarchistycznego) stawia pod znakiem zapytania wiarygodność i legalność ich władz i nasuwa pytania o to, w jaki właściwie sposób odróżnić „demokratycznie wybrany rząd” od bandy zbójców. W praktyce większość ludzi nie zajmuje się tego typu rozważaniami, uznając je za domenę nawiedzonych buntowników z jakichkolwiek kręgów (nacjonalistycznych, konserwatywnych, libertariańskich, anarchistycznych), tak jakby pewne pozory – np. to, że jeszcze „nie biją, nie mordują”, że „da się żyć” i że „jakoś to się kręci” – miały największe znaczenie.
Przeciętny mieszkaniec Polski czy innego nowoczesnego państwa nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak wiele jest takich dziedzin życia, które wcale niekoniecznie muszą być regulowane przez opresyjny rząd i które przez większą część historii albo w ogóle nie były domeną jakiegokolwiek przymusu, albo podlegały czy to samorządom, czy Kościołowi, czy jeszcze innym instytucjom (cechom, gildiom lub po prostu rodzinom). Dla współczesnego człowieka czymś oczywistym jest istnienie ujednoliconego prawa na terenie całego kraju, kontrolowane przez państwo szkolnictwo, rozdział Kościoła od państwa, równość obywateli wobec prawa, istnienie podatku dochodowego i obowiązkowego ubezpieczenia emerytalnego, „gwarantowanego” przez państwo. Wszelka inna wizja społeczeństwa, bynajmniej nie „liberalnego”, ale po prostu zdecentralizowanego, różnorodnego, religijnego, konserwatywnego – jest mu najzupełniej obca. Pewne zjawiska przyjmuje się za pewnik. Można dokonywać małych, prywatnych „buncików” („przekroczę prędkość, bo dopuszczalna jest absurdalnie niska”, „przejdę na czerwonym, bo ileż można czekać”, „nie zarejestruję w urzędzie faktu, że udzielam korepetycji”, „na dysku chowam mp3”, „nie puszczę dziecka na te zboczone lekcje wychowania seksualnego” etc.), ale rzadko kiedy przybiera to wymiar „ideologiczny”, całościowy, czasami przybiera nawet paradoksalne formy w rodzaju „wyjątkowo zrobię po swojemu, ale ogólnie to uważam, że takie przepisy są potrzebne”.
Ogólnie rzecz biorąc, wiele rzeczy w systemie panującym obecnie w „rozwiniętych krajach Zachodu” systemie „demoliberalnym” przyjmuje się niejako „na wiarę”, albo też na zasadzie „zdrowego rozsądku” (zwłaszcza gdy tyczy się to zjawisk obecnych także w innych ustrojach). A zatem rozmaite próby pytania „a dlaczego?” prędzej czy później zbija się wyrażonym wprost lub pośrednio stwierdzeniem „to po prostu oczywiste, trudno żeby było inaczej, co tu jeszcze można tłumaczyć?”. Rzecz jasna taka argumentacja ze swej natury nie jest zbyt mocna.
Tomasz Sommer, publicysta „Najwyższego Czasu!”, w swojej książce „Czy można usprawiedliwić podatki?” postanowił rozprawić się z jednym, konkretnym zagadnieniem. Publikacja jest pracą doktorską p. Sommera, napisaną pod kierunkiem prof. Jadwigi Staniszkis. Z tego powodu nie jest to pozycja stricte „popularna” i przejawia pewne cechy „surowego” wywodu naukowego. Nie należy zatem spodziewać się ze strony autora mistrzowskich piruetów stylistycznych, rewolucyjnego patosu, pikantnych anegdot i podobnych efektów specjalnych. Nie znaczy to, że książka nie jest przystępna, niemniej należy czytać ją uważnie.
Tomasz Sommer atakuje jeśli nie podatki jako takie, to przynajmniej modele opodatkowania funkcjonujące we współczesnych państwach o ustroju „demokratyczno-liberalnym”. Jego główne „zagranie” polega na wykorzystaniu do tego celu własnej broni tegoż ustroju – a mianowicie jego filozoficznej podbudowy, jaką są „prawa człowieka”. Dodatkowo poddaje też podatki testowi według kryteriów „chrześcijańskich”. Umyślnie słowo to ująłem w cudzysłów, ponieważ można mieć wątpliwości co do tego, czy ów test jest przeprowadzony rzetelnie. Nie twierdzę bynajmniej, że Sommer wyciąga błędne wnioski ani też, że dopuszcza się manipulacji analizowanymi materiałami źródłowymi – odnoszę się jedynie do faktu, że wziął pod uwagę niewielką liczbę tychże materiałów, to znaczy tylko Biblię, a właściwie te jej fragmenty, które bezpośrednio poruszają temat podatków. Oczywiście autor sam się do tego przyznaje, co jednak nie zmienia faktu, że nasuwają się tu dwie zasadnicze wątpliwości. Pierwsza tyczy się samodzielnego interpretowania Pisma Świętego przez niezależnego, świeckiego badacza i wyciągania stąd wniosków na tematy społeczne i polityczne (co nasuwa brzydkie skojarzenia z protestantyzmem). Druga wątpliwość wiąże się z faktem, że nauczanie katolickie, oficjalna doktryna Kościoła – to znacznie więcej niźli tylko Biblia, dochodzi jeszcze przecież cały ładunek Tradycji i różnorakich dokumentów kościelnych, takich jak np. encykliki papieskie. W tym kontekście dość ubogo wypada wnioskowanie na temat relacji „chrześcijaństwo – podatki” tylko w oparciu o Stary i Nowy Testament – i aż prosi się o głębszą analizę, uwzględniającą choćby pisma papieży dotyczące takich spraw jak sens istnienia państwa, warunki posłuszeństwa i nieposłuszeństwa władzy, właściwy ustrój gospodarczy, wysokość i zakres obciążeń podatkowych, zobowiązania poddanych (obywateli) i rządzących etc. Nie twierdzę przy tym, że taka analiza zmieniłaby końcowe wnioski autora na temat biblijnego i chrześcijańskiego postrzegania podatków. Tezy te brzmią m.in. następująco: W przypadku podatków stricte państwowych, są one traktowane przez Pismo Święte jako coś w rodzaju dopustu Bożego, których czasem trzeba znosić, choć lepiej nie szukać dla niego usprawiedliwienia. (…) Podatki (…) są bowiem oceniane przez pryzmat przykazania ,,nie kradnij”. A nieusprawiedliwione odbieranie obywatelom ich własności przez państwo jest kradzieżą. (…) Jezus Chrystus twierdzi, że podatek ściągany od niego jest nienależny, ale jednocześnie decyduje się go zapłacić, by nie wprowadzać poborców w zamieszanie, a jednocześnie samemu uniknąć oskarżenia o sprzeciwianie się przepisom prawa państwowego. Co do tego prawa ma jednak zupełnie zasadniczne wątpliwości (str. 127-128). Nieco dalej Sommer pisze: (…) zasadniczo sprzeczne z wyznaczoną przez nią [tj. przez etykę chrześcijańską – przyp. ATW] zasadą „nie kradnij” są wszelkie formy iluzji podatkowej [autor ma tu na myśli np. dług publiczny, który de facto jest podatkiem nałożonym na potomnych – przyp. ATW], a także redystrybucji z przyczyn moralnych. Podatkiem, który jest bezwarunkowo zgodny z etyką chrześcijańską, jest podatek pogłówny (…) (str. 131).
Analiza podatków z punktu widzenia etyki chrześcijańskiej to jednak tylko jeden z aspektów książki Sommera. Drugim, znacznie bardziej rozbudowanym, jest opis i porównanie sposobów usprawiedliwiania podatków przez rozmaitych myślicieli i skonfrontowanie owych uzasadnień z etyką „praw człowieka”. Najpierw oczywiście autor zadaje sobie fundamentalne pytania dotyczące samych tych praw – a mianowicie czym są, czy rzeczywiście istnieją, w jaki sposób są uzasadniane, jakie ich rodzaje się wyróżnia? Tym kwestiom poświęcony jest cały rozdział, którego konkluzją jest próba odpowiedzi na pytanie – jakie podatki są zgodne z owymi „prawami człowieka”? Tomasz Sommer dochodzi do wniosku, że takie które są jawne (tzn. podatnik zdaje sobie sprawę z ich istnienia i tego, że je płaci), równe dla wszystkich, nie prowadzące do niewolnictwa, konfiskaty i innych „ekstremalnych” stanów, wreszcie – takie, których ściąganie przebiega według normalnych procedur sądowych.
Ta ostatnia kwestia jest bardzo istotna i autor odnosi się do niej już w drugim rozdziale książki, omawiając tradycyjne definicje podatku i rozważając podatki jako „proces społeczny”. Czytamy przy tej okazji o zjawisku nad którym obecnie stanowczo zbyt lekko i zbyt często przechodzi się do porządku dziennego. Otóż: Istnienie podatków doprowadziło do powstania całej skomplikowanej struktury społecznej o odrębnym charakterze prawnym. (…) Kodeks karno-skarbowy, który powstał tylko i wyłącznie z uwagi na podatki, działa w oparciu o oskarżenie publiczne i zasadę domniemania winy, czyli funkcjonuje zupełnie inaczej niż prawo cywilne czy karne (str. 35). Natomiast we wspomnianym rozdziale o genezie praw człowieka i podatkach z nimi zgodnych Sommer pisze: Jeżeli niepłacenie podatków uznajemy za przestępstwo, to w świetle praw człowieka musi ono podlegać normalnym procedurom sądowym i wyrok musi zapadać w standardowym, a nie jakimś wyjątkowym trybie. Organ skarżący w imieniu państwa musi dowieść przestępstwa i dopiero po jego stwierdzeniu i uznaniu przez sąd może zostać zawyrokowana jakaś kara. Każda inna procedura, a już szczególnie taka, która przewiduje karanie wyprzedzające, jest sprzeczna z prawami człowieka (str. 171). Nie trzeba dodawać, że w praktyce państw „demokratyczno-liberalnych” wygląda to inaczej. Książki takie jak publikacja Tomasza Sommera uwidaczniają nam między innymi to, że współczesne państwa – zamiast szanować własność prywatną (oczekując przy tym pewnych datków na cele wspólne) – zachowują się tak, jakby właściciele jedynie wynajmowali własność od rządu, który nieomal dowolnie i bez większego skrępowania decyduje o tym, ile zabrać podatnikowi, a ile mu pozostawić. Choć oczywiście z rządowej perspektywy wygląda to pewno odwrotnie – ile łaskawie dać obywatelowi, a ile sobie pozostawić… Grabież może oczywiście odbywać się pod dowolnymi wzniosłymi hasłami – w imię narodu, ludu, ludzkości, równości etc.
Ostatecznym celem Tomasza Sommera jest wykazanie, że takie formy opodatkowania, jakie funkcjonują w większości współczesnych państw, są niezgodne z etyką opartą na „prawach człowieka”, co jest o tyle znaczące, że państwa te (w szczególności rozwinięte i demokratyczne kraje Zachodu) deklarują aprobatę dla tychże praw i formalnie to na nich opierają swoje prawo stanowione. Zachodzi zatem sprzeczność pomiędzy oficjalnym językiem a przykrą i nieuczciwą praktyką. Rzecz jasna cały wywód Sommera jest szczegółowy i poparty licznymi dowodami czy też poszlakami i nie będziemy go w tym omówieniu powtarzać. Nasuwa się jednak refleksja, że zmiażdżenie współczesnego etatyzmu, centralizmu i fiskalizmu bronią praw człowieka nie wyczerpuje jeszcze całej kwestii i na przykład „na prawicy” to sukces jedynie połowiczny. Przykładowo można sobie bowiem wyobrazić konserwatystę lub narodowca, który z książki Sommera wyciąga wniosek nie do końca chyba zgodny z intencją autora, a mianowicie taki: Wykazaliśmy zatem, że z punktu widzenia praw człowieka podatki są podejrzane same w sobie, a już na pewno niewłaściwe są wszystkie takie podatki, które wykraczają poza świadczenia, które mogłyby obowiązywać w liberalnym państwie-minimum. Ale zaraz, zaraz… Wszak to tylko potwierdza znaną nam już uprzednio paskudność i szkodliwość tychże „praw” o masońsko-oświeceniowo-rewolucyjnym rodowodzie. Inaczej mówiąc, jestem w stanie wyobrazić sobie „integralnego” konserwatystę lub np. narodowego radykała, który z przejęciem mówi mi (potocznym językiem): Te prawa człowieka to rzeczywiście dziadostwo! Ty wiesz, że gdyby je na serio zastosować, to musielibyśmy znieść podatki i rozmontować cały porządek społeczny? Co za poroniony, anarchistyczny konstrukt!
Zmierzam do tego, że byłoby dobrze, gdyby autor poruszył kwestię „czysto konserwatywnej” krytyki przerośniętego państwa, wysokich podatków, etatyzmu, państwowej omnipotencji i podobnych zjawisk, co mogłoby poruszyć serca prawicowców nastawionych nieufnie do czegoś takiego, jak sprzeciw wobec podatków wynikający li tylko z ich niezgodności z „prawami człowieka”. Pewnym śladem takiego „konserwatywnego” podejścia są opisywane już refleksje Tomasza Sommera na temat relacji pomiędzy chrześcijaństwem a podatkami, te jednak zdają się być (jak wspomniałem) zbyt ubogie.
Przedstawienia konserwatywno-katolickiego uzasadnienia dla swobody gospodarczej, ograniczonego państwa i decentralizacji podjął się natomiast brazylijski ekonomista, inżynier i przedsiębiorca Adolpho Lindenberg w książce „Wolny rynek w społeczeństwie chrześcijańskim”. Jest to ciekawa praca, aczkolwiek autor nie zdołał ustrzec się przed pewnymi błędami, uogólnieniami i pochopnymi wnioskami. Z drobiazgów wymienić można choćby zupełnie bezrefleksyjne określenie francuskiego Frontu Narodowego jako „szowinistycznego, ksenofobicznego, rasistowskiego i antykapitalistycznego” (str. 75), w ogóle zresztą autor traktuje nacjonalistów co najmniej z wielkim dystansem.
Również przedstawiony przez Lindenberga opis relacji pomiędzy „neoliberalizmem” a katolicyzmem (czy też katolickim konserwatyzmem) wymaga pewnego komentarza. Po pierwsze, autor zdaje się utożsamiać określenie „neoliberalizm” z takimi terminami jak „libertarianizm”, „paleokonserwatyzm” czy „neoklasycyzm”. Ściślej rzecz biorąc, na stronie 87 pisze o „szerokiej gamie reakcji, które ukształtowały oblicze ruchu neokapitalistycznego”, po czym twierdzi, że składniki tej gamy „noszą różne nazwy”, ale „łączy je pełna mobilizacja w obronie wolnej przedsiębiorczości i gospodarki rynkowej”. Można z tego wnioskować (słusznie), że mamy do czynienia z kilkoma różnymi nurtami (bo z pewnością np. paleokonserwatyzm nie jest tym samym co libertarianizm, zwłaszcza gdybyśmy porównali najbardziej „reakcyjnych” palekonserwatystów z najbardziej lewicowymi libertarianami pokroju Konkina, Hessa czy Longa). Niemniej w przypisie autor przytacza (jako „kilka słów wyjaśnienia”) cytat z pracy niejakiego Davida Kortena, który utożsamia ze sobą pojęcia „gospodarki klasycznej, neoliberalnej czy libertariańskiej” oraz „neoliberalizmu, kapitalizmu rynkowego czy liberalizmu rynkowego”. To oczywiście gmatwa sprawę. Warto pamiętać o tym, że np. większa część libertarian powołuje się w swych rozważaniach ekonomicznych na austriacką szkołę ekonomii, a ta jest w jaskrawej opozycji wobec „klasycznego” i „neoklasycznego” nurtu ekonomii (nawet jeśli wśród jego przedstawicieli są wolnorynkowcy tacy jak choćby Milton Friedman).
Te terminologiczne zawirowania powodują, że później nie do końca wiemy, o czym czytamy. Na przykład jeśli uznamy, że libertarianie zaliczają się do „neokapitalistów”, to wówczas najzupełniej nieprawdziwa będzie opinia autora (wyrażona na stronie 94 w rozdziale „Katolicka krytyka neoliberalizmu”), jakoby neokapitaliści byli zainteresowani jedynie praktycznym wymiarem ekonomii i wykazywaniem większej efektywności wolnego rynku (w porównaniu z socjalizmem), nie dbali natomiast o uzasadnienia etyczne, aksjologiczne etc. W opozycji do nich mieliby być natomiast katoliccy konserwatywni rynkowcy, odwołujący się do prawa naturalnego i moralności. A przecież nawet Milton Friedman (z „austriackiego” punktu widzenia wolnorynkowiec dość kompromisowy, ale tak czy inaczej na pewno nie rzecznik katolickiej krucjaty) twierdził, iż popierałby kapitalizm również wówczas, gdyby nie był to ustrój najbardziej efektywny – ponieważ jest to system najbardziej uczciwy i etyczny. Postawę taką Lindenberg nie wiedzić czemu rezerwuje natomiast dla katolickich kontrrewolucjonistów, pisząc: W rzeczy samej, gdybyśmy uważali, że prawo własności i wolność gospodarcza nie przyczyniają się do korzystnych rezultatów ekonomicznych, to i tak – z równym zapałem – bronilibyśmy ich, albowiem wywodzą się one z naturalnego porządku relacji społecznych (str. 94).
Mało tego: jeśli pójdziemy dalej, to zobaczymy, że konsekwentni libertarianie nie tylko powołują się na argumenty z etyki, moralności i prawa naturalnego równie często jak na te z efektywności, ale wręcz zbudowali własny system etyczny (jedną z jego wersji przedstawił Murray Rothbard w „Etyce wolności”), wywiedziony z praw własności (i zresztą niekoniecznie w pełni zgodny z katolicyzmem). A zatem cokolwiek byśmy sądzili o niekatolickich libertarianach, to nie sposób utrzymywać, że myślą jedynie w kategoriach zysku i wydajności, pomijając aspekt filozoficzny i moralny – nawet jeśli pewne rzeczy błędnie pojmują.
Oczywiście cały problem zniknąłby, gdyby autor zdecydował się kim właściwie są „neokapitaliści” (zamiennie „neoliberałowie”). Tego jednak nie precyzuje do końca i stąd kolejne niejasności, jak na przykład twierdzenie, iż behawioralnym modelem wszystkich bez wyjątku lewicowych szkół intelektualnych jest odruchowe odrzucenie wszystkiego, co amerykańskie (str. 51). Już z samym tym stwierdzeniem można polemizować, podając np. neokonserwatystów jako kontrprzykład, ale to prowadziłoby nas do dużo szerszego sporu na temat definicji prawicy i lewicy. Tak czy inaczej autor zajmuje stanowsko zasadniczo proamerykańskie i sugeruje, że USA to „najpotężniejszy symbol kapitalizmu”. Problem polega na tym, że wbrew pozorom najbardziej radykalne środowiska wolnorynkowe wcale niekoniecznie są proamerykańskie, jeśli przez „proamerykanizm” rozumieć np. wsparcie dla amerykańskiego misjonarstwa demokratycznego, walki z terroryzmem, interwencji zbrojnych USA w innych krajach etc. Przykładowo Murray Rothbard czy Karl Hess występowali przeciw wojnie w Wietnamie, interwencjom amerykańskiej armii, wielu libertarian niezwykle surowo krytykowało reformy Reagana (uważając je za umacnianie i utrwalanie „państwa garnizonowego”), a już w XIX wieku w USA działali anarchoindywidualiści (Benjamin Tucker, Lysander Spooner), dla których nawet ówcześnie panujący porządek był zbyt opresyjny.
Jeśli już mówimy o sprzeciwie libertarian wobec stosunków panujących w USA, to warto też przytoczyć cytat z artykułu Karla Hessa, wydanego w roku 1969, w którym odnosi się on m.in. do kwestii wielkich korporacji i tego, co potocznie nazywa się „kapitalizmem” oraz „prywatną własnością”. Hess pisze mianowicie: Prawda jest taka, że libertarianizm popiera zasady własności, ale w żaden sposób nie chce bronić każdej własności nazywanej obecnie prywatną. Jest on daleki od podzielania wspólnej płaszczyzny z tymi, co chcą stworzyć społeczeństwo, w którym superkapitaliści mieliby swobodę gromadzenia ogromnych majątków i mówią, że to właśnie jest ostatecznym, najważniejszym celem wolności. (…) A co z niezliczonymi korporacjami będącymi integralną częścią kompleksu wojskowo-przemysłowego, które nie tylko otrzymują połowę lub czasami faktycznie całość swego dochodu od rządu, ale także uczestniczą w masowym morderstwie? Jakie są ich listy uwierzytelniające je jako ,,prywatną” własność? Oczywiście żadne. Jako gorliwi lobbyści na rzecz kontraktów i dotacji, jako współzałożyciele państwa garnizonowego, zasługują one na jak najszybszą konfiskatę i zwrócenie ich majątku rzeczywiście prywatnemu sektorowi. Mówić, że powinno się respektować ich ,,prywatną ”własność, to tak, jakby mówić, że powinno się respektować własność ukradzioną przez złodzieja koni i mordercę. W manifeście tym znajdujemy także wyraźne podkreślenie, że wolnościowcy są nie za ,,prywatną” własnością samą w sobie, ale za sprawiedliwą, nieobciążoną winą, nieprzestępczą prywatną własnością. Oczywiście Adolpho Lindenberg niewątpliwie podpisałby się pod tym ostatnim stwierdzeniem, ale jego sposób postrzegania USA jako ostoi rynku i właściwej przeciwwagi dla socjalizmu oraz ustawiczne posługiwanie się terminem „neokapitalizm” czy „neoliberalizm” mogą u niektórych czytelników wzbudzić obawy, że w istocie opowiada się on właśnie za tym krytykowanym powyżej „kapitalizmem państwowym”. Swoją drogą, znamienne jest to, że owe libertariańskie postulaty „prawdziwej własności prywatnej” i wyrazy potępienia dla „wielkich korporacji”, umaczanych w podłe interesy USA, są dość bliskie postulatom prezentowanym przez niektórych rzeczników „terceryzmu” (NOP) czy katolickiego dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca. Nie będziemy jednak tu rozwijać tego (bardzo luźnego zresztą) skojarzenia.
W rozdziale „Katolicka krytyka neoliberalizmu” Lindenberg zamieszcza stwierdzenie, które radykalni tradycjonaliści uznać mogą za co najmniej pochopne i przedwczesne: Rozróżnienie pomiędzy wolnością filozoficzno-moralną a posłuszeństwem Bożemu prawu stanowi klucz do zrozumienia, iż liberalizm moralny i religijny nie ma nic wspólnego z wolnością gospodarczą głoszoną przez zwolenników wolnego rynku (str. 99). W zasadzie to nic innego, niż znany na polskim gruncie od ponad dwudziestu lat konserwatywny liberalizm Unii Polityki Realnej. W tym momencie warto zaznaczyć, że autor stanowczo zbyt skrótowo omawia nieliberalne, niekapitalistyczne (a zarazem nastawione na własność, wolność i decentralizację) wizje gospodarki w myśli tradycjonalistycznej. Namiastką tego jest rozdział „Mentalność tradycjonalistów i konserwatywnych katolików”. Znajdziemy w nim jednak głównie wykaz zarzutów, jakie tradycjonaliści wysuwali przeciw społeczeństwu przemysłowemu i liberalizacji handlu (znane oskarżenia o destrukcję więzi rodzinnych i hierarchicznego porządku społecznego, o kult pośpiechu, pieniądza i pracy etc.). Autor rozróżnia „ruch tradycjonalistyczny” i „katolicki konserwatyzm”, ten pierwszy uważając za zjawisko związne z minioną epoką historyczną, ten drugi za coś uniwersalnego, co „bodaj najdynamiczniej” wzrasta obecnie w Stanach Zjednoczonych. Konkluzja Lindenberga jest taka, że ów „katolicki konserwatyzm” na pewno da się pogodzić z mentalnością licznych europejskich tradycjonalistów, jeżeli tylko będziemy w stanie określić model idealnego porządku socjoekonomicznego, ku któremu zmierzamy (str. 83). Ocenie czytelników pozostawiam stwierdzenie, czy jest to prawda, ogólnikowy banał, czy może niecna próba skuszenia tradycjonalistów „błyskotkami kapitalizmu”…
Kilkanaście rozdziałów książki jest poświęconych omówieniu „chrześcijańskiego porządku społeczno-ekonomicznego”, co w praktyce okazuje się być afirmacją wolnego rynku, na szczęście popartą określonymi argumentami. Ich przytaczanie w całości nie jest tu może konieczne – można tu znaleźć wszystkie standardowe twierdzenia znane każdemu, kto miał styczność z „Najwyższym Czasem!”, publicystyką Janusza Korwin-Mikkego czy Stanisława Michalkiewicza i podobnymi źródłami. W skrócie powiemy jedynie, że Lindenberg postuluje poszanowanie prawa własności (co traktuje jako niezbędny warunek wolności ekonomicznej); tłumaczy zgodność wolnego rynku z zasadami etyki; usprawiedliwia istnienie pracy najemnej (czemu zresztą mogliby się przeciwstawić niektórzy libertarianie, choćby agoryści); rozróżnia pomiędzy „dbałością o własny interes” a egoizmem; usprawiedliwia czerpanie zysków z działalności gospodarczej. Odnosi się także do kwestii obciążeń podatkowych, oczywiście w zdecydowany sposób krytykując obciążenia nadmierne. Przypomina tu m.in. fragment encykliki Rerum Novarum papieża Leona XIII: Państwo działa przeto wbrew sprawiedliwości i ludzkości, jeżeli tytułem podatków z dóbr prywatnych więcej zabiera niż słuszne (str. 122). Cytowani są także Pius XI i Pius XII. Ten pierwszy pisał w Quadrogesimo anno: Jeśli atoli przedsiębiorstwo nie przynosi takich dochodów, jakich potrzeba na płacenie odpowiednich zarobków, bądź to dlatego że samo upada pod niesprawiedliwymi ciężarami, bądź też że wytwory swoje niżej ceny musi sprzedawać – niech wierzą ci, co to zawinili, że dopuszczają się grzechu wołającego o pomstę do nieba (…) (str. 123). Jego następca zauważył natomiast rzecz niezwykle ważną, o której nie pamiętają nieomal żadni współcześni rządzący: Podatki nie mogą nigdy stać się wygodnym sposobem spłacania przez rząd deficytu spowodowanego rozrzutną polityką bądź wspierania jednych gałęzi gospodarki kosztem innych (str. 123).
Lindenberg nie omieszkał także wspomnieć o słynnych katolickich uczonych z uniwersytetu w Salamance, którzy w XVI i XVII wieku badali zagadnienia ekonomiczne, dochodząc do zaskakująco wolnorynkowych wniosków. Powoływanie się na dorobek hiszpańskich scholastyków jest zresztą w ostatnich latach bardzo modne w wolnorynkowych kręgach, zwłaszcza tych bardziej konserwatywnych i religijnych. Pisarzom tym cały rozdział poświęcił m.in. hiszpański ekonomista ze szkoły austriackiej Jesus Huerta de Soto w książce „Sprawiedliwość a efektywność”. Wymienia on m.in. jezuitę Juana de Marianę, autora pracy „De rege et regis institutione”, w której (przynajmniej wg de Soto) stawia tezę, że każdy obywatel może słusznie zamordować króla, który nakłada podatki bez zgody ludzi, odbiera ludziom ich własność i trwoni ją (…). Radykalny jezuita walczył także z inflacją, a ściślej z obniżaniem zawartości metalu w monetach, zaś inni ówcześni hiszpańscy myśliciele tego nurtu (np. biskup Diego de Covarrubias y Leyva, Luis Saravia de la Calle, kardynał Juan de Lugo czy Jeronimo Castillo de Bovadilla) wykazywali między innymi, że „uczciwą” czy też „słuszną” ceną za towar jest po prostu cena rynkowa, efekt relacji między podażą i popytem, skutek wolnych transakcji. Huerta de Soto przytacza także wiele innych postulatów hiszpańskich scholastyków, uważając ich (za Rothbardem) za prekursorów „austriackiego” sposobu myślenia o gospodarce. O ile to może być prawdą, o tyle nie należy (zapewne) wyciągać z tego wniosku, że pobożni katoliccy duchowni są także prekursorami politycznego ruchu libertariańskiego, a już tym bardziej – libertarianizmu jako systemu etycznego, z całym typowym dlań absolutyzowaniem własności i wolności.
Wracając do Adolpho Lindenberga, to osobny rozdział poświęca on relacji pomiędzy katolickim konserwatyzmem a etatyzmem, atakując przerośnięte państwo i wykazując na kilku stronach nieuchronną niewydolność państwowej przedsiębiorczości. Potępia także sterowany przez państwo system przymusowych ubezpieczeń społecznych, politykę zasiłkowego rozdawnictwa i istnienie ustawowo określonych płac minimalnych.
Pod koniec książki autor próbuje chyba z góry odeprzeć ewentualne zarzuty, jakoby wolnorynkowy porządek miał z konieczności być nastawiony na chciwość, wyzysk, pośpiech i wzajemne pożeranie się. Służy temu opis „niektórych cech psychologicznych prawdziwie chrześcijańskiego porządku społecznego”. W tej dziedzinie autor nie stawia postulatów ustrojów, a jedynie zachęca do określonych postaw i zachowań, które są dobre same w sobie, a przy tym korzystnie wpływają na funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki. Nie są to zresztą porady specjalnie odkrywcze – Lindenberg podkreśla wartość uprzejmości, przyzwoitości, zaangażowania w pracę, oszczędności i skromności, uwypukla także rolę chrześcijańskiej rodziny.
Z tego samego środowiska, co Lindenberg (czyli TFP), wywodzi się także pismo „Polonia Christiana”, którego ósmy numer (datowany na maj-czerwiec 2009) poświęcony był zagadnieniom etatyzmu, wolnego rynku i podatków. „Kiedy państwo staje się złodziejem?” – takie pytanie zdobiło okładkę wydania. Odpowiedzi podjęło się kilkunastu autorów. Warto między innymi przytoczyć cytat z ks. Tadeusza Ślipko SJ, który co prawda uznaje, że płacenie podatków rzeczywiście jest sensownym obowiązkiem, niemniej pisze także: Jeżeli zatem w ustabilizowanych warunkach państwo nakłada podatki, których wysokość przekracza przeciętną finansową wydolność podległych mu podmiotów gospodarczych, wówczas dotknięci tymi działaniami członkowie społeczeństwa mają prawo do zastosowania pokojowych proporcjonalnych środków obrony, jak na przykład utajnianie części posiadanych finansowych zasobów bądź też dochodów. Inni autorzy (np. Stanisław Michalkiewicz czy Piotr Toboła-Petrkiewicz) dochodzą do podobnych wniosków i również wyrażają sprzeciw wobec nadmiernych obciążeń fiskalnych, dopatrując się w nich zwykłego rabunku.
Skoro znowu dotarliśmy do problematyki podatków, to warto wrócić do książki Tomasza Sommera, od której zaczęliśmy. Pisze on między innymi o koncepcji podatków dobrowolnych, przy czym twierdzi, że Historycznie rzecz biorąc, istniało całkiem sporo takich państw [tj. finansowanych z dobrowolnych składek] (str. 113), nie podaje jednak praktycznie żadnych przykładów (poza krótką wzmianką o „niektórych miastach hanzeatyckich”, np. Hamburgu, (…) którego władze w wieku XVI i XVII starały się przymusowych podatków w ogóle nie stosować, choć nie zawsze im się ta sztuka udawała (str. 113). Odejście od koncepcji obowiązkowych danin to postulat z pewnością miły anarchokapitalistom, choć – jak się okazuje – możliwy do realizacji także w zupełnie innych warunkach. Oto bowiem jedynym państwem, które zniosło wszelkie podatki, jest… Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, o czym z dumą informuje np. blog trzecioświatowych maoistów. Nie ma w tym zresztą nic szczególnie budującego, jeśli wziąć pod uwagę, że i tak wszystkie środki produkcji znajdują się w rękach totalitarnego państwa. Co zaś do anarchokapitalizmu, to np. Tomasz Teluk, dawniej zaciekły libertarianin z anarchistycznymi skłonnościami, twierdzi obecnie (w wywiadzie dla portalu Fronda.pl), iż Jeżeli ktoś mówi, że można być anarchokapitalistą i chrześcijaninem – kłamie, gdyż nie ma żadnych argumentów na poparcie tej tezy. Można się zgodzić, że trudno (co najmniej trudno!) pogodzić katolicyzm z anarchokapitalizmem pojętym jako pewien całościowy system, obejmujący także wszelkie kwestie etyczne i rozpatrujący je wyłącznie przez pryzmat prawa własności. Niemniej jeśli zaczniemy rozważać jakąś formę „anarchokonserwatyzmu”, to wówczas sprawa może wyglądać inaczej. Znane są przecież przykłady społeczności, które nie posiadały państwa w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale mimo tego posiadały pewne prawa, zwyczaje i autorytety – i dzięki nim funkcjonowały. Libertarianie podają tu zazwyczaj przykład Islandii w X, XI i XII wieku, gdzie Wikingowie posługiwali się prawem zwyczajowym, a jego egzekwowanie przypominało czasem znane z naszej historii „zajazdy”… Innym przykładem „anarchokonserwatywnej” społeczności mogą być południowoafrykańscy Burowie (potomkowie osadników holenderskich) w okresie Wielkiego Treku i krótko po nim (koniec pierwszej i początek drugiej połowy XIX wieku). Jak pisze Jan Balicki w swej „Historii Burów”: Brak było tym ludziom doświadczenia politycznego czy administracyjnego, co miało dać się szczególnie we znaki, gdy trzeba było przystąpić do ujęcia życia na nowych terenach w jakieś formy organizacyjno-prawne. To zadanie stawało się jeszcze trudniejsze w wyniku innych cech (…): pewności siebie, wybujałego indywidualizmu, graniczącego z zamiłowaniem do anarchii, a raczej może z brakiem zaufania do jakichkolwiek rządów i nieufnością wobec jakiekolwiek kontroli. (…) Nie okazywali natomiast [Burowie – przyp. ATW] lojalności w stosunku do jakiejkolwiek władzy. Wkrótce po przemieszczeniu się na nowe tereny (po Wielkim Treku) Burowie (zwani voortrekkerami) zaczęli powoływać quasi-państwa, właściwie „zarysy państw”, pozbawione rozbudowanego aparatu biurokratycznego i trwałego systemu podatkowego. Pisze Balicki: (…) voortrekkerzy nie poczuwali się wobec tego tworu [wyłonionych spośród samych siebie władz – przyp. ATW] do żadnych obowiązków, nie zamierzali się przejmować stanowionymi przez nowe władze prawami, ani płacić podatków. Faktem jest jednak, że ten swoisty „anarchokonserwatyzm” wynikał nie tyle z abstrakcyjnych, teoretycznych rozważań, ile po prostu z dalekiej odległości od kolonialnej centrali, z dalekich odległości pomiędzy osiedlami ludzkimi, wreszcie – z narosłych przez lata zwyczajów. Trudno więc postulować automatyczne przeniesienie takiego „modelu politycznego” na współczesne, gęsto zaludnione, rozwinięte kraje.
Z teoretycznych koncepcji „anarchokonserwatywnych” można przytoczyć myśl Carla Ludwiga von Hallera, który w XIX wieku postanowił tak konsekwentnie odrzucić nowożytny model państwa, że doszedł do afirmacji wczesnośredniowiecznego porządku feudalnego z królem nie mającym bynajmniej władzy absolutnej, a wręcz przeciwnie – ograniczonym przez prawa własności, umowy między wasalami a seniorami, stare obyczaje i nakazy religijne. Jest to jednak wizja na tyle ciekawa i szeroka, że zasługuje na osobne opracowanie (jak dotąd w miarę obszernie pisał o Hallerze Adam Wielomski, przedstawiając go jednak przede wszystkim jako katolickiego reakcjonistę, o jego swoistym „libertarianizmie” zamieszczając li tylko wzmiankę).
Czy z wszystkich powyższych omówień i rozważań płynie jakiś wniosek? Chyba taki, że nie należy pochopnie opowiadać się za omnipotentnym, potężnym państwem i uważać go za najlepsze antidotum na zwyrodnienia demoliberalizmu. Inaczej mówiąc: jest możliwa tradycjonalistyczna, konserwatywna wizja porządku wolnościowego, zdecentralizowanego, możliwie wiele pozostawiającego w rękach poddanych króla… bo przecież „obywatele republiki” nie są naszym ideałem! Wizja ta na pewno jest możliwa w teorii, a czy da się ją wprowadzić w praktyce – jeśli nie „tu i teraz”, to przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości? Niektórzy powiedzą, że nie, że jedyną ewentualnością dla prawicy jest teraz rodzaj prawicowej dyktatury z silną armią i swego rodzaju „faszystowskim drylem”. Być może to prawda, gdy chodzi o kwestie obronności etc., ale nic nie wskazuje na to, by nawet w takim systemie konieczna była szeroko zakrojona redystrybucja dochodów poprzez złodziejski system podatkowy, a tym bardziej – brutalne ingerencje w życie rodziny lub też zabieranie społecznym i prywatnym instytucjom tego, z czym sobie mogą jak najbardziej poradzić. To wszystko jest już jednak tematem na długą dyskusję pomiędzy różnymi nurtami i frakcjami. A póki co – żyjemy niestety w brzuchu Lewiatana, w wielkim Babilonie.
A.T. Witczak
MATERIAŁY:
Tomasz Sommer – „Czy można usprawiedliwić podatki?”, Warszawa 2009
Adolpho Lindenberg – „Wolny rynek w społeczeństwie chrześcijańskim”, SKCh, Kraków 2006
Jesus Huerta de Soto – „Sprawiedliwość a efektywność”, Fijor Publishing 2010
„Polonia Christiana”, nr 8, maj-czerwiec 2009
Jan Balicki – „Historia Burów”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich 1980
Nie jestem targetem tego artykułu, więc nie będę krytykował jego meritum, ale przyczepię się szczegółu:
[i]Tomasz Sommer […] poddaje też podatki testowi według kryteriów „chrześcijańskich”. Umyślnie słowo to ująłem w cudzysłów, ponieważ można mieć wątpliwości co do tego, czy ów test jest przeprowadzony rzetelnie. Nie twierdzę bynajmniej, że Sommer wyciąga błędne wnioski ani też, że dopuszcza się manipulacji analizowanymi materiałami źródłowymi – odnoszę się jedynie do faktu, że wziął pod uwagę niewielką liczbę tychże materiałów, to znaczy tylko Biblię, a właściwie te jej fragmenty, które bezpośrednio poruszają temat podatków. Oczywiście autor sam się do tego przyznaje, co jednak nie zmienia faktu, że nasuwają się tu dwie zasadnicze wątpliwości. Pierwsza tyczy się samodzielnego interpretowania Pisma Świętego przez niezależnego, świeckiego badacza i wyciągania stąd wniosków na tematy społeczne i polityczne (co nasuwa brzydkie skojarzenia z protestantyzmem). Druga wątpliwość wiąże się z faktem, że nauczanie katolickie, oficjalna doktryna Kościoła – to znacznie więcej niźli tylko Biblia, dochodzi jeszcze przecież cały ładunek Tradycji i różnorakich dokumentów kościelnych, takich jak np. encykliki papieskie. W tym kontekście dość ubogo wypada wnioskowanie na temat relacji „chrześcijaństwo – podatki” tylko w oparciu o Stary i Nowy Testament – i aż prosi się o głębszą analizę, uwzględniającą choćby pisma papieży dotyczące takich spraw jak sens istnienia państwa, warunki posłuszeństwa i nieposłuszeństwa władzy, właściwy ustrój gospodarczy, wysokość i zakres obciążeń podatkowych, zobowiązania poddanych (obywateli) i rządzących etc.[/i]
Nie znam intencji Tomasza Sommera, ale uważam, że opieranie analizy stanowiska chrześcijańskiego jedynie na Biblii wydaje się być rozsądne, ponieważ jest to najważniejsze źródło wspólne dla różnych odłamów chrześcijaństwa, czego nie można powiedzieć o pominiętych encyklikach papieskich, które prezentują stanowisko odłamu katolickiego.
Zdaje się, że Adam T. Witczak utożsamia chrześcijaństwo jedynie z katolicyzmem (sugerując mimochodem, że protestantyzm nie jest odłamem chrześcijaństwa). Błąd czy arogancja?
1) P. Sommer jest, o ile wiem, katolikiem, wypadałoby więc, żeby bardziej się odniósł do katolicyzmu właśnie,
2) W protestantyzmie jest ogromna ilość nurtów – od bardzo pro-państwowych, głoszących etos dobrego obywatela etc., aż po gości gromadzących broń w jakichś chałupach w górach Montany i czekających na wojnę z waszyngtońsko-watykańskim antychrystem, więc w sumie omówienie podejścia protestanckiego też wymagałoby zapewne długiego wywodu
3) No i tak czy inaczej analiza tego, co mówi Biblia – to tylko analiza tego, co mówi Biblia, bo teraz weźmie ją do ręki papież, jakiś patriarcha prawosławny i pastorzy 30 sekt protestanckich różnego typu – i każdy ogłosi co innego, od radykalnego pro-państwowizmu po anarchizm, od buntu zbrojnego po pacyfizm etc. Mnie jako katolika interesuje stanowisko katolickie.
„Zdaje się, że Adam T. Witczak utożsamia chrześcijaństwo jedynie z katolicyzmem (sugerując mimochodem, że protestantyzm nie jest odłamem chrześcijaństwa). Błąd czy arogancja?”
Nie ma czegoś takiego jak „odłamy”, są herezje i to, co można by nazwać „ortodoksją”. Protestantyzm jest ewidentnie herezją.
@Camilo:
„Protestantyzm jest ewidentnie herezją.”
Ortodoksyjni protestanci mają podobne zdanie o katolicyzmie 😛 I co ty na to ???
„Nie ma czegoś takiego jak „odłamy”, są herezje”
Dobrze myślę, że Ty stale, Kamilku, żartujesz?
O Pan Wielebny Prokonsul ATW!
Bardzo celny artykuł.
Zaiste celny.
Brak mi tylko odniesienia do zainspirowanego Chestertonem Adama Doboszyńskiego i wyciągów z Państwa Bożego św Augustyna.
chylę czapkę
i pozdrawiam
RP z dawnego, obecnie zamkniętego forum Krucjaty.