Wszystkie misie polarne wiedzą, że libertarianizm własnościowy, czasem zwany propertarianizmem, opiera się na wyraźnie osadzonych w rzeczywistości (nieszczególnie), bezsprzecznych (że jak?) i jakże jasnych (łohoho) aksjomatach, z których na pierwszy plan wysuwa się samoposiadanie. Założenie to głosi, że każdy człowiek jest właścicielem swojego ciała czy też ogólnie samego siebie, tj. że to on może być jedynym dysponentem dobra, jakim jest jego ciało. Nikt inny poza nim nie może podjąć decyzji, żeby skosić trawnik czy podlać kwiatki. Ujmując słowami bardziej adekwatnymi dla poruszanej kwestii, założenie to jest potrzebne w korpusie poglądów propertariańskich jako uzasadnienie instytucji własności. Paru dość łebskich propertarian zauważyło bowiem, że nie będą mogli prowadzić agitki na rzecz ostoi ludzkiej cywilizacji – prawa własności – jeśli nie uda im się oprzeć własności na filozoficznie spójnym fundamencie. Fundamentem tym jest samoposiadanie. Tekst ten nie jest więc przeznaczony dla tych, którzy samoposiadanie odrzucają; niemniej jednak również oni będą musieli, jeśli są propertarianami, odpowiedzieć na pytanie: skąd bierze się własność? Ale do rzeczy.
Najpierw trochę historii czy też wstępu środowiskowego. Wśród propertarian wyodrębniły się dwie grupy, które wyróżnia podejście do materii samoposiadania. Pierwsza z nich uznaje, że samoposiadania nie można się zrzec, tj. jest ono wartością niezbywalną i nie można jej przenieść na inną osobę. Druga, a contrario, stoi na stanowisku, że prawem własności swojego ciała, jak każdym innym prawem własności, można dowolnie dysponować, a więc można także przepisać je na innego człowieka.
Kluczowym dla mnie zagadnieniem jest również kwestia naruszenia prawa własności. Otóż zgodnie z propertarianizmem jedynie właściciel jako dysponent dobra może decydować czy doszło do naruszenia jego praw. Teraz, przenieśmy się oczami wyobraźni do propertariańskiego raju. Widzimy, że grupka wegetarian-aktywistów chce powstrzymać właściciela (któremu nadam imię Albert) od ubicia świniaka poprzez odebranie mu go. Wegetarianie-aktywiści naruszają prawa własności Alberta, jeśli nie życzę on sobie, żeby mu tego świniaka zabierano. Działanie wegetarian-aktywistów zatem będzie kradzieżą, jako że pozbawia go rzeczy, której jest właścicielem. Jednakże, jako właściciel Albert może wyrazić zgodę na to, żeby ktoś wszedł na jego teren i tego świniaka sobie wziął; jedynie on może tego dokonać, jeśli zrobi to ktoś inny może ponieść konsekwencje naruszenia jego własności. Jego zgoda nie musi być jednak wyrażona explicite; oznacza to, że, jeśli nie ma nic przeciwko zabraniu mu świniaka, to po prostu nie podejmuje działań w celu ochrony jego stanu posiadania ani nie wysuwa roszczenia zaprzestania naruszenia i zwrotu mojego świniaka czy naprawy szkód. Nie musi zawierać z kimś umowy, żeby doszło do tej osobliwej transakcji; samo jego działanie świadczy o tym, że zgadza się na pozbawienie go tej rzeczy. Podsumowując ten fragment, wypada stwierdzić, że to właściciel podejmuje decyzje czy dochodzi do naruszenia; do naruszenia dojdzie post factum także wtedy, jeśli właściciel wysunie roszczenie przeciwko owym wegetarianom-aktywistom. Brak tego roszczenia implikuje zgodę właściciela na zabranie mu świniaka.
Wszystko fajnie, ale trzeba by wreszcie przejść do tematu przewodniego tego wpisu. Mowa o morderstwie. Wyobraźmy sobie, że rzeczona grupka wegetarian-aktywistów nie tylko porywa świniaka, ale także pozbawia życia właściciela, który postanowić potraktować ich strzelbą. Coś mu nie wyszło i pożegnał się z tym padołem łez. Każdemu propertarianowi powinna się teraz zapalić czerwona, socjalistyczna lampka: wegetarianie-aktywiści dopuścili się naruszenia prawa własności ciała właściciela, tj. naruszyli jego prawo samoposiadania. Niestety, w tym właśnie momencie powstają rozliczne problemy. Trzeba sobie zadać pytanie: czyja własność została naruszona? Pomijając kwestię świniaka jako drugorzędną, skoncentrujmy się na samoposiadaniu właściciela (tak, wiem, brzmi pięknie). Jeśli dochodzi do naruszenia prawa własności, to należałoby dowiedzieć się czyjego prawa własności. Przyjrzyjmy się więc, jaką odpowiedź mogą dać wspomniane dwie grupy propertarian.
Pierwsza ma w ogóle przechlapane. Fakty są takie, 1) że Albert został zamordowany, 2) że prawa samoposiadania nie można przepisać na inną osobę oraz 3) o naruszeniu prawa własności decyduje właściciel. Szkopuł w tym, że właściciela ciała Alberta, czyli samego Alberta, nie ma; znaczy się, Albert, który był dysponentem swojego ciała aż do momentu, w którym pozbawiono go życia, został fizycznie unicestwiony. Albert jako swój właściciel nie może zatem stwierdzić czy doszło do naruszenia jego prawa, czy też nie. I zgodnie z zarysowanym wcześniej domniemaniem zgody, stwierdzić trzeba, że w przypadku morderstwa nie ma poszkodowanego z tego względu, że ewentualny poszkodowany nie zgłasza roszczenia o zaprzestanie naruszania jego prawa; wynika więc z tego, że wyraża zgodę na bycie zamordowanym. Nie jest wcale istotne, że Albert nie tyle nie wyraża sprzeciwu, co wyrazić go nie może; nawet gdyby tak było, to niemożność cesji samoposiadania skutecznie uniemożliwia dochodzenie sprawy w sądzie. Jasne, zawsze można by dowodzić, że roszczenie wysunie rodzina; lecz rodzina na gruncie tego podejścia nie posiada żadnego prawa do ciała Alberta, jako że prawa samoposiadania nie można przepisać na kogoś innego. Sprawa zamknięta, morderstwo przestępstwem bez ofiary.
Druga grupa może pozwolić sobie na więcej, ma też większe pole do popisu dzięki pozostawieniu swobody zrzeczenia się samoposiadania. Fakty są w tym przypadku następujące: 1) Albert został zamordowany, 2) samoposiadanie można przepisać na inną osobę, 3) o naruszeniu prawa własności decyduje właściciel, 4) właścicielem danej osoby nie zawsze jest ta sama osoba (co wynika z faktu nr 2). Wyróżnić trzeba dwie sytuacje: Albert nie przepisał prawa własności swojej osoby na kogoś innego oraz Albert przepisał prawo własności swojej osoby na kogoś innego. Pierwsza sytuacja będzie miała identyczny przebieg i takie samo zakończenie, co omawiana powyżej sprawa, w której w ogóle nie może dojść do cesji prawa samoposiadania. Zgoła inaczej będzie w drugim przypadku. Jeśli faktycznie Albert przepisał prawo własności swojego ciała na kogoś innego, powiedzmy na Zenona, to nie Albert jest swoim właścicielem, lecz to Zenon jest właścicielem Alberta. Oczywistą implikacją tego stanu rzeczy jest to, że to Zenon jest władny przedstawić roszczenie o zaprzestanie naruszenia i naprawę szkody (bo morderstwa Alberta nie możemy uznać za nic innego, jak naruszenia czyjegoś prawa własności). Sprawa rozwiązana, Zenon wygrywa sprawę w sądzie (czy też zabija wegetarian-aktywistów w ramach uprawnionego odwetu, jak sobie chcecie).
Nie ma żadnych przeszkód, żeby tak właśnie wyglądało propertariańskie społeczeństwo. Podejście to boryka się jednak z dwoma odrębnymi problemami. Pierwszy jest natury dowodowej: Zenon musi udowodnić, że jest on właścicielem Alberta, co może nastręczać pewnych trudności. Co oczywiste, najprościej byłoby, gdyby Zenon posiadał umowę, w której Albert zrzeka się swojego samoposiadania na rzecz Zenona; sprawa byłaby wtedy jasna. W przeciwnym razie, np. wtedy, gdy umowa cesji samoposiadania była ustna, Zenon nie będzie miał tak łatwo, bo, jak wiadomo, dowód ustny ma mniejszą wartość niż dowód pisemny. Problem numer dwa jest typowo historyczny: propertarianin nie może, na gruncie przyjmowanych przez siebie przesłanek, potępiać zbrodni dokonywanych w przeszłości. Wynika to z faktu, że dawno temu (a nawet teraz) ludzie nie zawierali umów, w których przepisywaliby prawo samoposiadania na kogoś innego. Ma to ten oczywisty skutek, że morderstwa będą, spoglądając w historię, uprawnione, jako że nikt nie stanowił własności kogoś innego, a więc nikt nie może wysunąć roszczenia o naprawienie szkody. Jedynie bowiem właściciel może stwierdzić, że doszło do naruszenia jego prawa; jako że właściciela nie ma z powodu jego fizycznego uzasadnienia, to będzie dość oczywiste, że nie stwierdzi on, że doszło do naruszenia jego prawa własności. Nie dotyczy to, rzecz jasna, niewolników; w ich przypadku sprawa jest prostsza, lecz tutaj, znowu, natrafiamy na przeszkody dowodowe; trzeba bowiem zadać sobie pytanie: na jakiej podstawie właściciel niewolnika jest jego właścicielem?
No to tyle.
http://trikzter.blogspot.com/
Czyli wg ciebie w libertariańskim świecie, jak ktoś kogoś przemocą zaknebluje, zwiąże, zgwałci i zamorduje, to jest wszysko ok, bo ofiara nie protestowała? I nikt nie wpadnie na pomysł żeby po prostu zatrzelić mordercę?
Można kraść, gwałcić i mordować jeśli nikt NATYCHMIAST nie zaprotestuje?
Chyba cie pojebało.
Problem w tym, że naruszenie samoposiadania to fakt obiektywny, a to, czy ktoś może to stwierdzić, czy nie, jest zaledwie pewnym zagadnieniem praktycznym. Które można próbować różnie rozwijać. Nie każdego zbrodniarza ukarzę w ramach zemsty, bo za wielu ich jest i zbyt szybko się rozmnażają. Przekazanie zobowiązań rodzinie wydaje się dobrym pomysłem, poza tym, że w ten sposób narażasz trochę swoich bliskich. Ale jak dla mnie jedno jest pewne: nie ma nic złego w okradaniu mordercy, i nie muszę mieć do tego pisemnego upoważnienia ofiary. Już nie wchodząc w to, czy upoważnienie takie jest tożsame ze zrzeczeniem się jakiejś części praw do decydowania o sobie.
Konserwatyści mogą twierdzić, że Norymberga była farsą sprawiedliwości, a nazistów wystarczyło skazać za to, że łamali swoje własne kodeksy. Ale taka postawa wynika z akceptacji dla działania państwa, czyli podmiotu naruszającego samoposiadanie z założenia. Jeśli do podobnych wniosków miałby dojść libertarianin wierzący w samoposiadanie, to zachowałby się nieco zbyt redukcjonistycznie, na mój gust.
Jeżeli Albert jest właścicielem swojego ciała, obowiązuje jego wola w stosunku do jego ciała, podobnie jak testament obowiązuję względem innych jego rzeczy. Jeżeli, na podstawie działań Alberta (o ile nie ma tego w testamencie) możemy domniemywać, że nie chciałby by go zabito (żyje w kulturze, w której ludzie nie chcą by ich zabijano bez wyraźnej zgody i nie wyrażał odmiennego zdania na ten temat, lub żył w kulturze, gdzie jest to powszechnie akceptowane i głośno wyrażał zdanie, że nie chce by go traktować w ten sposób), jego prawo zostało naruszone i zostało popełnione przestępstwo.
Będzie ono ścigane chyba, że sam Albert uznałby, że nie stała mu się krzywda (co jest już niemożliwe), lub zadecydował w testamencie o powierzeniu praw do dochodzenia z tego tytułu roszczeń, komuś, kto by z ich dochodzenia zrezygnował. Oprócz tego zbrodniarze, którzy wdarli się na jego działkę będą odpowiadać także za jego świnię, ponieważ swoim działaniem Albert wyraźnie udowodnił, że nie chce, by mu ją zabierać.
Gdyby zbrodniarze zabrali mu świnię, a on nie podjąłby żadnych działań, nie znaczyłoby to, że przestępstwa nie było. Przestępstwo było, a prawo do jego dochodzenia ma cały czas Albert, lub następny właściciel świni/praw do byłej świni (które może przejąć w skutek kupna go od Alberta, w skutek dziedziczenia, w skutek zającia na poczet zobowiązań Alberta, itp.), dopóki Albert nie zrzeknie się prawa do byłej świni, lub nie upłynie okres przedawnienia (nie wszyscy się z nim zgadzają i przedstawiam go tutaj jako koncepcje utylitarystyczną) złodzieje nie mogą spać bezpiecznie.
ConrPL: Prawo nie działa wstecz. Możesz odziedziczyć roszczenia, ale nie możesz odziedziczyć, czy kupić PRAWA do roszczeń. Wysuwanie, bądź nie wysuwanie roszczeń na podstawie domniemań to jakieś wolne żarty. Jeżeli ktoś pojedzie w rejon, na którym panuje wojna i zostanie zabity, to wszystko będzie ok?
Mackus: Jeżeli zastrzelisz mordercę to będzie to agresja z Twojej strony. I nie w libertariańskim, tylko w propertariańskim, w którym własność jest wartością absolutną.
DU: Cóż nam z prawd obiektywnych, jeżeli nie jesteśmy w stanie ich poznać, nie mówiąc o wyciąganiu konsekwencji? Nie mówiąc już o tym, że cała ta rzekoma „niepodważalność” tego aksjomatu jest dyskusyjna.
@Slayer
Nie widzę przeszkód w dziedcziczeniu praw do roszczeń, chyba że ktoś się ich zrzekł. Opisany przez autora artykułu przypadek jest silnym argumentem za dziedziczeniem praw do roszczeń. Wolnymi żartami byłby brak ich dziedziczenia.
Jeżeli w społeczności w której będę żył byłyby co do tego wątpliwości zaznaczę wyraźnie w testamencie, że prawa do moich wszelkich roszczeń są dziedziczone, a nie darowane. Ty możesz zrobić inaczej.
Prawo ma służyć ludziom, a nie na odwrót, dlatego jeżeli można coś rozsądnie domniemywać należy to robić. W przeciwnym razie szybko doprowadzilibyśmy do absurdu.
Wyjazd w rejon w którym panuje wojna, to zupełnie osobna sprawa. To zależy od tego co ustalił prawowity właściciel tego terenu.
Prawo ma służyć ludziom, a nie na odwrót, dlatego jeżeli można coś rozsądnie domniemywać należy to robić.
Haha, napisał człowiek, który jest zwolennikiem wymuszania umów czyniących z jednej strony niewolnika.