Cory Doctorow „Miasto szpicli”

Dwunastopiętrowy hotel Torni był w czasie sowieckiej okupacji najwyższym budynkiem w centrum Helsinek – więc naturalnie wybrano go na kwaterę główną KGB. Dzisiaj na hotelu znajduje się świadcząca o jego burzliwej przeszłości tablica, na której odnotowano interesujący fakt: po opuszczeniu hotelu przez KGB Finowie wyciągnęli z jego ścian 40 kilometrów kabli do urządzeń podsłuchowych. Okablowanie stanowiło silny dowód na to, że żaden tajniak nie miał do swoich kolegów-agentów zaufania i szpiegował ich.
NRDowskie Stasi także prowadziło inwigilację na wielką skalę, korzystając z siatki szpicli, aby zgromadzić tajną teczkę na każdego mieszkańca Berlina Wschodniego. Służby wiedziały, kto opowiadał wywrotowe dowcipy – ale przeoczyły fakt, że lada dzień miał upaść Mur Berliński.
Kiedy obserwujesz wszystkich, nie obserwujesz nikogo.


To, zdaje się, umyka uwadze operatorów cyfrowych technologii inwigilacyjnych, które przejmują kontrolę nad naszymi miastami. W nowym wspaniałym świecie kamer przy domofonach, skanerów sieci bezprzewodowych, przepustek z chipami radiowymi [RFID = Radio Frequency Identification], rewidowania plecaków w metrze i dokonywanego w pomieszczeniach ochrony przeszukiwania komputerowych baz danych w poszukiwaniu zdjęć podejrzanych, powszechną inwigilację uważa się za uniwersalne lekarstwo na wszystkie bolączki miasta. Ale prawda jest taka, że wszechobecne kamery służą wyłącznie naruszaniu kontraktu społecznego, dzięki któremu miasta funkcjonują.

Klucz do życia w mieście i pokojowego współistnienia ludzi jako zwierząt społecznych leży w ustanowieniu delikatnej równowagi między patrzeniem i powstrzymaniem się od patrzenia. Kiedy wychodzisz z metra, uważasz, żeby idącej przed tobą kobiecie nie nadepnąć na stopę i możesz w przelocie zauważyć jej ekskluzywną torebkę. Ale nie nawiązujesz z kobietą kontaktu wzrokowego i nie wymieniasz ukłonów. A nawet jeśli to robisz, upewniasz się, że są tak przelotne, jak to tylko możliwe.

Patrzenie w lusterka to dobry zwyczaj – nawet gdy ruch zostaje wstrzymany – ale gapienie się i wskazywanie palcem siedzącego za kierownicą samochodu obok ciołka, który wsadził sobie palec do nosa tak głęboko, że grozi mu autolobotomia, to zły obyczaj – gorszy nawet niż dłubanie w nosie samemu.

Poprosiłem kiedyś znajomego Japończyka, żeby wyjaśnił mi, dlaczego w tokijskim metrze tak wiele osób nosi na twarzach maski chirurgiczne. Czy są skrajnymi zarazkofobami? Troskliwymi ludźmi, którzy wychodzą z przeziębienia? O, tak – odpowiedział – tak, oczywiście, ale to tylko część prawdy. Rzeczywisty powód, dla którego nosi się maski, to oszczędzić innym niewygody oglądania twojej twarzy; nadać jej obojętny, niemożliwy do odczytania, pusty wyraz – uchronić innych przed uciążliwą koniecznością pobudzania neuronów lustrzanych, pozwalających rozpoznać twój nastrój na podstawie tego, co widać na zewnątrz. Aby umożliwić patrzenie bez widzenia.

Przebywa w mieście ktoś, kto nie szanuje tego delikatnego kontraktu społecznego: kamera telewizji dozorowej [CCTV = closed-circuit television camera]. Kamery, wszechobecne i uciążliwe, nie mają żadnych widocznych właścicieli. One… są. Istnieją w formie pasywnej, w głosie charakterystycznym dla komunikatu „błędy zostały popełnione”: „Zostałeś zarejestrowany przez kamerę”.

Są jak wyłaniająca się z ukrycia właściwość systemu, z typowym dla niego poczuciem obawy i szukaniem tanich odpowiedzi. I są wszędzie: mieszkańcy Londynu są fotografowani ponad 300 razy dziennie.

Ironia polega na tym, że kamery bezpieczeństwa patrzą, ale nikogo to nie przejmuje. Telewizja przemysłowa nie robi wrażenia na ćpunach. Nie odstrasza chorych umysłowo gwałcicieli oraz innych osób dokonujących aktów nagłej, bezsensownej przemocy. Gdy mieszkałem w San Francisco, dwukrotnie napadli mnie na rogu mojej ulicy handlarze kokainą – w polu widzenia dwóch kamer i posterunku policji. Ćpun okradł wypożyczony przeze mnie samochód w warsztacie w dzielnicy Gastown w Vancouver – na widoku kamery.

W zeszłym roku trzy postrzelone dzieciaki śledziły mojego znajomego od wyjścia z londyńskiego metra i zamordowały go na progu jego domu.

Chorzy psychicznie, zdesperowani, brutalni ludzie nie dokonują racjonalnych kalkulacji dotyczących swojego życia. Każdy, kto staje się ćpunem, handluje kokainą albo kradnie telefony komórkowe, w oczywisty sposób nie radzi sobie z podejmowaniem życiowych decyzji. Takich ludzi inwigilacja nie odstrasza.

Tym niemniej kamery plenią się i zastępują ludzkie oczy. Gliniarze w moim kwartale ulic w San Francisco siedzieli w samochodach i pozwolili patrzeć kamerom. Na stacji metra nie było po zmroku żadnych ochroniarzy-ludzi – tylko kamera mająca nagrywać gapowiczów.

W tej chwili rady miejskie Londynu instalują nowe kamery z głośnikami, obsługiwane zdalnie przez gliniarzy, którzy mogą się włączyć i spowodować, żeby megafon szczeknął na ciebie: „Obywatelu, podnieś rzucony śmieć”. „Przestań łypać na tę kobietę”. „Ruszaj dalej”.

Pewnie, to zadziała.

Otoczone szklanym kloszem kamery mnożą się z każdym dniem, a mentalność zamkniętych osiedli z dalekich przedmieść zagraża naszym miastom inwazją. Więcej kamer w domofonach, więcej kamer przy skrzynkach na listy, więcej kamer w naszych samochodach.

Miasto przyszłości przybiera kształt dobrze znajomego Panopticonu, opartego o możność obserwacji wszystkiego i pozostawania niewidocznym; Panopticonu, w którym każde włożenie palca do nosa zostaje zauważone, odnotowane i umieszczone w internecie. Jasne, że nie masz nic do ukrycia, ale istnieje powód, dla którego przed spuszczeniem spodni zamykamy drzwi do toalety. Każdy robi kupę, ale tylko szczególnego rodzaju osoba chce to robić publicznie.

Sztuka polega na tym, żeby powstrzymać rosnące w liczbę policyjne kamery. Gdy miasto inwigiluje swoich mieszkańców, legitymizuje nasze wzajemne podglądactwo – na czym polega różnica między śledzącymi każdy twój ruch glinami, a obserwującymi cię właścicielami centrum handlowego albo tobą podglądającym sąsiada?

Jestem optymistą. Myślę, że nasze społeczne kontrakty są silniejsze od technologii. To najsilniejsze więzi, które mamy. Nie celujemy nawzajem w swoje okna z teleskopów, bo robią to tylko szajbusy.

Ale musimy odzyskać prawo do rejestrowania tego, co dzieje się w naszym własnym życiu. Potrzebujemy doprowadzić do unieważnienia decyzji takich jak ta, która pozwoliła zarządowi publicznych środków transportu w Nowym Jorku [New York Metropolitan Transit Authority] naszpikować perony stacji metra „antyterrorystycznymi” kamerami, ale pasażerom zakazała robienia zdjęć. Musimy odzyskać prawo do fotografowania naszego dziedzictwa w muzeach i galeriach. I zniechęcić ochroniarzy do używania miniaturowych kamer, które powodują, że nie wyciągamy z kieszeni naszych aparatów.

To nasze miasta i nasze instytucje. I my wybieramy, w jakiej przyszłości chcemy żyć.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Cory Doctorow, Snitchtown, http://www.forbes.com/2007/06/11/urban-surveillance-security-biz-21cities_cx_cd_0611futurecity_print.html

Snitchtown opublikowano na stronie Forbes.com 11 czerwca 2007 r.

Tłumaczenie 6 maja 2008 ukazało się na stronie luckyluke7777777.blogspot.com 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *