Gdyby Stirner był saksofonistą – wywiad z Danielem Carterem

Opowiedz mi o swoim anarchizmie…

Daniel – Cóż, terminy anarchia, anarchizm i anarchista mają dla mnie nieco odmienne znaczenie niż dla większości osób. Podejrzewam, iż większość osób słysząc słowo “anarchia” ma na myśli, jakieś szalone zamieszki, siłowe obalenie rządu i inne wydarzenia tego rodzaju, a to nie do końca odpowiada temu, co to ten termin sobą reprezentuje. Być może to pomieszanie wynika z faktu, iż część osób, które używa tego terminu w odniesieniu do własnych działań dopuszcza się tego rodzaju akcji. Kto wie…
Moje zainteresowanie anarchizmem sięga szkoły średniej. Miałem wówczas rosyjskiego nauczyciela, nie pamiętam teraz czy używał on tego terminu, ale jakoś nakierował mnie ku idei, iż nie jest nam potrzebne państwo, ani też ludzie, mówiący nam co jest dobre, a co złe i w jaki sposób powinniśmy postępować. Gdzieś na obrzeżach tego rodzaju idei czai się pogląd o potrzebie obalenia rządu, co wielu ludzi postrzega jako zdradę kraju. Ja jednak sądzę, iż anarchizm nie jest wcale taki odległy od demokracji w jej idealnym znaczeniu. Ba, idea wolnych stowarzyszeń, w których ludzie, czy to indywidualnie, czy też zbiorowo decydują na temat tego, czego naprawdę chcą, wydaje się być zdecydowanie bardziej demokratyczna, niż demokracja, którą mamy teraz. Wiele osób tego nie dostrzega i nie sposób je za to winić. Ja jednak z jakiegoś względu związałem się z tą ideą, być może właśnie dlatego, iż wywołuje ona takie nieporozumienia. Możliwe nawet, że w czasach mojej młodości, gdy pierwszy raz się z nią zetknąłem miała ona jeszcze ostrzejszą wymowę i mało kto kojarzył ją z demokracją. Ja jednak uważam, iż prawdziwy sens demokracji, czy nawet idee Ojców Założycieli [USA] niewiele odbiegają od anarchizmu.

Co ci się nie podoba w obecnej demokracji?

Daniel – Myślę, że zdecydowanie zbyt dużo w niej państwa. Pewnie Republikanie, w każdym bądź razie ci najbardziej ideowi, opowiadający się za mniejszym rządem zgodziliby się z tym twierdzeniem. Choć z drugiej strony faktem jest, iż na skutek ich polityki mamy dzisiaj do czynienia z większym rządem niż wcześniej. Demokraci mają na ten temat nieco inny pogląd, ale i tak w skutek następujących po sobie rządów jednych i drugich mamy do czynienia z sytuacją, w której rząd stał się w znacznej mierze rzecznikiem korporacji i globalnej finansjery.
Anarchizm, czy demokracja, za którą się opowiadam miałaby znacznie bardziej zdecentralizowaną formę i większe poszanowanie dla praw. Opowiadam się za przekazaniem uprawnień federalnych stanom. U wielu Demokratów, czy zwolenników progresywnej lewicy, o ile takowi jeszcze istnieją, postulat ten przywołuje na myśl historie typu segregacja rasowa itp. Jednak to do czego zmierzam to raczej możliwie najszersza demokracja lokalna, coś w rodzaju Interentu, struktury niezhierarchizowanej, w której żaden węzeł nie jest ważniejszy od drugiego, albo niektóre ze związków zawodowych. Nigdy nie zajmowałem się nimi bliżej, ale wiem, że istnieją takie, w których scentralizowaną organizację zastąpił układ horyzontalny, w którym wszyscy znajdują się na tym samym poziomie i mają te same możliwości.

Trochę przypomina to libertarianizm…

Daniel – Trochę pewnie tak… Słyszałeś o takiej osobie jak Max Stirner? To zdecydowanie jedna z tych osób, która miała na mnie największy wpływ. Jeśli zaś chodzi o libertarianizm to w Stanach jest on raczej kojarzony z republikańskim stosunkiem do handlu. Ja zaś nie jestem wcale pewien czy, ci którzy mają pieniądze i je inwestują rzeczywiście opowiadają się za wolnością i działają na jej rzecz.
Dzisiaj rano słyszałem w radiu kolesia o nazwisku Gates, nie Bill tylko Jeff. Facet poruszył interesującą kwestię. Otóż jego zdaniem problem z kapitalizmem w tym kraju, a być może nawet na całym świecie polega na tym, że jest go zdecydowanie za mało. Obecnie jedynie garstka osób żyje z kapitału, olbrzymia większość w najlepszym przypadku stanowi siłę najemną. Jego zdaniem wszyscy ci pracownicy powinni działać na rzecz tego by samemu stać się kapitalistami. Nie wiem jednak ilu jest libertarian podzielających ten pogląd.
Ciekawym jestem czy ten multum idei da się jakoś pogodzić. Czy przestrzeń da się tak zakrzywić, by w harmonijny sposób mogli ze sobą żyć i ci którzy opowiadają się za tym by własność była udziałem każdego z osobna, ci którzy chcą ją przekazać państwu oraz ci którzy opowiadają się za jego (tj. państwa) likwidacją. Być może istnieje jakiś punkt, w którym wszystkie te idee spotykają się w jakiś pozytywny sposób. Może jacyś fizycy kwantowi udzielą nam na ten temat odpowiedzi.

Na kogo zagłosujesz w wyborach prezydenckich?

Daniel – Na nikogo. Ktokolwiek startuje nie otrzymam mego głosu. Uważam zresztą, że system głosowania powinien być zmieniony i ludzie sami powinni wpisywać na kartach na kogo chcą głosować. Sądzę, że byłoby to bliższe demokracji. Jeśli chodzi o obecne wybory, to nie bardzo się nimi interesuję. Wiem jedynie, że wszyscy startujący powinni zostać otrzeźwieni na anarchistyczną modłę. Powinno im się przypomnieć kogo naprawdę reprezentują i przed kim odpowiadają. Uważam, iż wybory powinno się zamienić na ciągłe referenda. Wiele osób uznaje je za zbyt niewydajne, chaotyczne czy po prostu anarchistyczne, ale moim zdaniem byłoby to lepsze niż to, co mamy w chwili obecnej.
Czytałem niedawno pracę niejakiego Gregory Batesona. Jeśli się nie mylę był on mężem Margaret Mead [DC nie myli się, przyp. red.]. Napisał on książkę pt. Ecology of the Mind, której podtytuł sugerował, iż została mu ona podyktowana przez Boga. Że niby Bóg przemówił do niego za pośrednictwem jego komputera. W każdym bądź razie książka ta była poświęcona temu, iż demokracja jest naprawdę tym najlepszym z systemów, ale nie demokracja prawników i polityków, lecz mleczarzy, farmerów, kierowców ciężarówek, itp. Jego zdaniem każdy sąsiad, któremu ufamy byłby lepszym kandydatem, niż ci z pośród których wybieramy obecnie.
To czego potrzebujemy to więcej zdecentralizowanej demokracji lokalnej. Nie muszą nawet istnieć żądne władze centralne. Wielu pewnie skojarzy się z to chaosem. Ale przecież dla Europejczyków, nawet nasza obecna demokracja ustanowiona przez białych właścicieli dla białych właścicieli wydawała się być jakimś chaosem nie do ogarnięcia.
Zwróćmy też uwagę na fakt, iż coraz mniej osób głosuje. W czasie ostatnich wyborów prezydenckich znaczna część wyborców została w domu i nic nie wskazuje by przy okazji najbliższych sytuacja ta miała się jakoś dramatycznie zmienić. Jednak moim zdaniem osoby, które nie poszły do urn również głosowały. Całym swoim życiem codziennym oddają one głos za zmianami. Większość Amerykanów niezależnie od tego czy są Demokratami, Republikanami, czy sympatyzują z jakąś inną partią, czy też w ogóle nie chodzą na wybory, pragnie ograniczyć liczbę godzin pracy i móc poświęcać więcej czasu sobie, swoim rodzinom przyjaciołom, etc. Chcieliby mieć lepszy dostęp do nowoczesnych technologii komunikacyjnych – Internetu, telefonii komórkowej, palmtopów, itp. A jeśli już muszą dłużej pracować, to pragnęliby mieć chociaż jedne dwutygodniowe wakacje w roku, w czasie których mogliby się oderwać od wszelkich utrapień dnia codziennego. To są proste pragnienia, jednak gdyby je zrealizować na skalę globalną doprowadziłoby to do radykalnej zmiany społecznej. Jak widzisz nie trzeba wcale szukać jakiś szalonych anarchistów, by znaleźć osoby, które opowiadają się za głębokimi przemianami społecznymi. Tak naprawdę większość Amerykanów jest radykałami.

Jak te wszystkie idee wpływają na Twoją muzykę?

Daniel – Całe te dyskusje wokół tego kto jest w danym składzie liderem, a kto jedynie wyrobnikiem są dla mnie utrapieniem. Nie mogę się nadziwić temu, jak szybko ludzie próbują wskoczyć na podest i podporządkować sobie pozostałych członków składu. Wolę opuścić zespół niż dać się zaplątać w tego typu sytuacje. Zdarza się rzecz jasna od czasu do czasu, iż zostanę przypadkowo wepchnięty w rolę lidera, lub zepchnięty na pozycję muzyka sesyjnego, nie są to jednak dla mnie ani naturalne, ani tym bardziej komfortowe sytuacje.
Jeśli muzyka danej grupy jest improwizowana, grana naprawdę spontanicznie, jak można wskazać w niej jakiegoś lidera? Większość osób sądzi, iż skoro dany koncert został załatwiony przez jakąś osobę, a wcale nie jest to łatwe, to powinien on się odbywać pod jej nazwiskiem. Być może gdybym bardziej się angażował w kwestie organizacyjne bardziej kusiłoby mnie do występowania pod szyldem Grupa Daniela Cartera, jednak zdecydowana większość składów, w których się udzielam ma charakter kolektywów. Czasem stały się nimi dopiero gdy do nich dołączyłem. Zaczynały pod jakąś nazwą, która nie wszystkim odpowiadała w jednakowym stopniu i wówczas starałem się doprowadzić do jakiejś zmiany jednakowoż wszystkich inspirującej. Naprawdę uważam, iż w sytuacji, w której wszyscy zostawiają w muzyce kawał samego siebie nie powinno się wyróżniać kogokolwiek. Taki układ jest zdecydowanie zdrowszy i inspirujący.

Ale czy w ten sposób nie ograniczasz swojej kariery? Gdybyś występował pod własnym nazwiskiem stałbyś się zdecydowanie bardziej rozpoznawalny…

Daniel – Jeśli naprawdę angażujesz się w to co robisz, możesz wiele osiągnąć nawet jako szeregowy członek grupy. Jeśli grasz w wielu zespołach i robisz to dobrze, wieść o Tobie szybko się roznosi i zaczynasz dostawać cały szereg zaproszeń na wspólne występy, nagrania, itp. Oczywiście są tacy co wolą się poświęcać jednemu/dwóm własnym projektom, ja jednak należę do tych, którzy wolą udzielać się w różnych konfiguracjach w 5,6,7,8,9, czy nawet 10 grupach.
Warto również zadać sobie pytanie do czego potrzebna jest ci rozpoznawalność. Znane mi są przypadki, w których ludzie grali w zespołach bardzo prominentnych liderów i w żaden sposób nie byli się w stanie wybić, bo byli zwykłymi muzykami sesyjnymi. To podobna sytuacja, do tej jaką obserwujemy w świecie hierarchicznej władzy państwowej, w której liczą się jedynie ci na górze, a reszta jedynie na nich pracuje.
Wracając do anarchizmu, słyszałeś o Amica Bunker [seria spontanicznych, improwizowanych koncertów, w których może brać udział każdy kto ma na to ochotę – otwarta scena dostępna bez żadnych przesłuchań, czy jurorów wyłaniających najlepsze dema, przyp. red.]? Obecnie działa przy nowojorskiej Knitting Factory, ale jej historia zaczęła się całe dekady temu. Dziś mało która z osób grających w ramach tej imprezy zdaje sobie sprawę z tego, że zapoczątkowali ją anarchiści jeszcze w latach 1930., czy nawet 1920. Jakieś piętnaście lat temu gdy Amica Bunker odbywała się na East Ninth Street rozmawiałem z jednym z anarchistów, który pamiętał jej początki i w rozmowie na jej temat posłużył się on metaforą odnoszącą się do inżynierii. Inżynierowie dzięki swoim talentom, kreatywności, umiejętności przekładania matematyki na praktyczne zastosowania, są w stanie operować samodzielnie bez jakichkolwiek szefów. Pewnego dnia zdadzą sobie sprawę, iż nie potrzebują oni żadnych zarządców, menadżerów i gdy zaczną się ze sobą komunikować i swobodnie wymieniać się ideami, nieograniczeni przez korporacyjne sekrety, nastąpi prawdziwie anarchiczna twórcza eksplozja.
Nie wspominałem o tym wcześniej, ale w swej twórczości, zwłaszcza pisarskiej, jestem też mocno zainspirowany Melvillem, Joycem i wieloma post-strukturalistami. Derrida, Cixous, Foucault, Mallarme, Artaud. Virginią Woolf, czy generalnie feministkami – zresztą niektóre z nich też zdają się być zainspirowane post-strukturalizmem, w każdym bądź razie napędza je podobny ogień. Znasz takie pismo pt. Wandering Archives (638 West 131st Street. N.Y., N.Y. 10027, USA)? Wydają je młodzi ludzie związani m.in. z No-Neck Blues Band – David Nuss i Jason Meagher. Opublikowali jeden z moich tekstów. Zauważyli mnie kiedyś z plikiem dwudziestu stron maszynopisu i zainteresowali się nim na tyle by go opublikować. Mile mnie to połechtało, gdyż choć piszę od ponad 30 lat, nigdy nie zebrałem się w sobie by skierować moje teksty do druku. Zdecydowanie bardziej pociąga mnie pisanie niż kwestie redakcyjne.

Czy to również improwizowana twórczość?

Daniel – W pewnym sensie. Czasem gdy zagłębiasz się świat słów, pewne struktury same się narzucają. Omar Hakim [jeden z najbardziej znanych perkusistów jazzowych, przyp. red.] powiedział kiedyś, ciekawą rzecz na temat inter-tekstualności – wynikania tekstu z tekstu. Stwierdził on, iż twój styl jest wypadkową stylów, którymi się inspirujesz. Rozwijasz swój własny sposób wypowiedzi sprawdzając jak robią to inni. Początkowo czerpiesz ze swoich bohaterów, by w końcu osiągnąć punkt, w którym zaczynasz wytwarzać własną metodologię obchodzenia się ze słowami. Podobnie jest z muzyką. Występując z TEST czy Other Dimensions in Music po prostu biorę instrument i gram, robię to na własny sposób, ale gdzieś w tle słychać moich muzycznych bohaterów.

Kim są Twoi muzyczni bohaterowie?

Daniel – Miles Davis, Charles Ives, Beethoven, The Beatles, Bob Dylan, Jimi Hendrix, Sly Stone, Dewey Johnson, James Brown, wiele osób ze sceny hip-hop, kultury hardcore/punk, Wayne Shorter, Paul Desmond, Dave Brubeck, Eliot Carter, Boulez, Cecil Taylor, Archie Shepp, Anton von Webern, Sam Rivers, Sun Ra, Alban Berg, John Coltrane, Ornette Coleman, Mozart, Chopin, Mingus, Monk, Mahler, Wagner, Aretha, Morton Feldman, John Cage, Billie Holiday, Stockhausen i wielu, wielu innych, nie wspominając już o tych, z którymi miałem szczęście grać. O wielu zresztą pewnie nigdy nie słyszeliście, gdyż nie są jakoś szerzej znani. Zresztą cała ta rozmowa na temat bohaterów wydaje mi się być niespecjalnie anarchistyczna. Podobnie jak Kwami Ture [właściwie Stokley Carmichael, jeden z liderów Czarnych Panter, przyp. red.] nie wierzę w teorię wielkich ludzi, żaden z nich nie byłby wielki, gdyby nie tysiące „małych ludzi”, którzy pozwolili im zajść tam, gdzie się obecnie znajdują.

Wiele z tych osób stało się sławnych dzięki swoim płytom. I tu kryje się paradoks – nagrywając w grupie musi się poświęcić część swoich idei, na rzecz pomysłów innych osób by móc osiągnąć harmonijną całość.

Daniel – Dokładnie. Na szczęście większość moich ostatnich nagrań powstawało kolektywnie.

Opowiedz mi coś na temat Twojego muzykowania na ulicach. Nigdy nie spotkałeś się z tego powodu z jakimiś nieprzyjemnościami?

Daniel – Gram na ulicach Nowego Yorku gdzieś od 1978 r. i jak dotąd jedyne na co mogę narzekać, to fakt, iż czasem ludzie są tak zaaferowani przejściem z punktu A do B, że nawet nie zauważają mojej obecności.
Czasami zdarzają się jednak piękne chwile, gdy ktoś podchodzi do mnie zaintrygowany i pyta się co to za muzyka. Czasami z takich pytań rodzą się ciekawe dyskusje, o muzyce, inspiracjach, itp. Ludzie pytają się o moje płyty i o to gdzie można mnie jeszcze usłyszeć. Zdarza się, że zapraszają mnie na wesela. Żartuję rzecz jasna. Póki co nic takiego się nie stało, ale raz przytrafiła mi się sytuacja, gdy pewna kobieta, uczestnicząca w jakimś oficjalnym spotkaniu czy konwencji, była tak zafascynowana TEST, iż ściągnęła do nas kilku jej uczestników by przekonać ich do naszego występu w ramach tej imprezy. Okazali się oni zdecydowanie bardziej konserwatywni – „no nie wiem, czy to odpowiednia muzyka na taką imprezę”, itp. i koniec końców na niej nie zagraliśmy, ale ta kobieta naprawdę była głęboko poruszona naszą muzyką.
Generalnie obserwuje coraz większe zainteresowanie tego rodzaju muzyką. Ludzie nie są z nią zaznajomieni, ale jeśli zatrzymują się na moment by jej posłuchać zaczynają ją doceniać. Zresztą tu w Nowym Yorku powstaje coraz więcej zespołów, czy to punkowych, czy noise’owych, czy po prostu improwizowanych, które dostrzegają free jazzowe korzenie tego co robią.
Jednym z moich głównych obszarów aktywności, jest próba budowania mostów między tymi gatunkami. W początkach sceny hardcore punk, wiele z zaangażowanych w nią dzieciaków było doskonałymi komunikatorami, dzięki czemu spotkali się z doskonałym oddźwiękiem ze strony publiki, inspirując kolejne osoby do sięgnięcia po instrumenty i wskoczenia na scenę. Mam nadzieję, że uda się też zrobić coś takiego dla innych spontanicznych form muzycznych, niekoniecznie free jazzu. Thurston Moore (Sonic Youth) i Yoko Ono próbują obecnie robić coś takiego w ramach Knitting Factory i wydaje się, że zaczyna to przynosić efekty i to w skali całego kraju. Grając ostatnio trasy z Saturnalia String Trio i TEST zauważyliśmy coraz większą decentralizację kultury. Wiele miejsc, w których graliśmy jest prowadzonych przez młodych ludzi. O tym nie mówi się zbyt wiele w mediach, ale istnieje całkiem odmienna Ameryka, w której ludzie sami organizują sobie życie.
Słyszałeś o Monk Magazine? Pewnego dnia jego twórcy zabrali ze sobą laptopy i uderzyli na stopa. Po okresie ciężkich zmagań i biedy udało im się zainteresować innych ludzi swoimi dziennikami z podróży i zaczęli je wydawać, docierając z nimi do naprawdę sporej grupy czytelników. Właśnie o tego rodzaju kreatywność i rozwój mi chodzi.

Czy kiedykolwiek próbowano Cię przegonić z jakiegoś miejsca z powodu nadmiernego hałasu, czy czegoś takiego?

Daniel – Od czasu do czasu ktoś z policji, lub jacyś ochroniarze się doczepią i wówczas musimy się dostosować. Ale zazwyczaj udaje nam się dogadać z właścicielami okolicznych sklepów, itp. i obywa się bez jakichkolwiek problemów.

Czy da się w ogóle zarobić na tego rodzaju graniu?

Daniel – Część z nas jest tak biedna, że nawet 2-3 dolary robią różnicę. Jednak znacznie istotniejsza w tym wypadku jest satysfakcja z grania. Gdy zaczynaliśmy z Tomem [Bruno – perkusista, przyp. red.] jako duet, w dobry dzień zgarnialiśmy za trzy godziny grania jakieś 15-20 dolarów na osobę. Obecnie z TEST wychodzi nam jakieś od 6 do 12 dolarów na osobę. Jak widzisz nie są to jakieś duże pieniądze. Być może dlatego jesteśmy chyba jedynymi muzykami, nazwijmy to awangardowymi, którzy grają na ulicach Nowego Yorku, miasta będącego stolicą tego rodzaju muzyki. Czasami chciałbym się od tego uwolnić, ale z drugiej strony czuję, iż TEST stał się tworem ulicznym. W chwili obecnej największym wyzwaniem jest dla nas próba odtworzenia tej uliczno-podziemnej atmosfery w studio. Jeśli komuś ze słuchaczy brakuje ulicznego brudu w naszych nagraniach, niech wpadnie na któryś z naszych występów z jakimś studyjnym dyktafonem. Zazwyczaj gramy między 12.00 a 15.00 na Long Island Road oraz 16.30 – 19.00 przy Astor Palace.

Daniel Carter jest legendą nowojorskiej sceny free jazzowej, multiinstrumentalistą (saksofon, klarnet, trąbka, flety) nagrywającym m.in. z takimi tuzami jak Sun Ra, Cecilem Taylorem, Other Dimensions in Music, TEST, Chinatown Trio (z którym miałem okazję go widzieć w listopadzie 2003 r. w Polsce i było to jeden z lepszych koncertów na jakim kiedykolwiek byłem bez względu na rodzaj muzyki), ochoczo współpracującym także z gitarowym (Sonic Youth, Yo La Tengo) i hip-hopowym (Antipop Consortium) undergroundem. Wywiad przeprowadził Nils Jacobson, tłum. Włodek.

Wywiad został opublikowany w trzecim numerze pisma MindFuck

8 thoughts on “Gdyby Stirner był saksofonistą – wywiad z Danielem Carterem

  1. Śmieszne, kolejny libertarianin który podciera się Stirnerem anty-propertarianinem.

  2. No i generalnie zwodzi Cię chyba antylibertarianistyczny bias. Nie mam pojęcia, jak jest w Stanach na prawdę, ale wiem, że Anglosasi nie zawsze używają słowa „libertarian” na oznaczenie propertarianina, więc nie każdy, który nazwie się libertarianinem, od razu uznaje się za propertarianina. Tak to natomiast może być w Polsce, bo my generalnie to zbyt wolnościowi nie jesteśmy, nie mamy tradycji. Najbardziej wolnościowa tradycja u nas, ta szlachecka, nie dość, że i tak jest zmarginalizowana, to w dodatku była raczej za wolnością jako przywilejem. Czasem przywilejem dla wszystkich (targowiczanie chyba byli za uszlachceniem każdego, niektórzy), ale przywilejem, czymś nadawanym z góry. To tłumaczy, czemu z całego bogatego spektrum wolnościowego my przyjmujemy albo prymitywny komunizm (w sensie pozbawiony w ogóle prawie koncepcji jakiejś wolności dla jednostki) albo propertarianizm.
    Ale to dobrze, libertarianizm ssie. 😀

  3. „Najbardziej wolnościowa tradycja u nas, ta szlachecka, nie dość, że i tak jest zmarginalizowana, to w dodatku była raczej za wolnością jako przywilejem.”

    No ale jak na tamte czasy to był rewolucyjny ustrój, tym bardziej iż równe prawo głosu miał każdy szlachcic: zarówno bogaty magnat jak i biedny zaściankowiec. Tak więc mamy być z czego dumni 🙂

    „Czasem przywilejem dla wszystkich (targowiczanie chyba byli za uszlachceniem każdego, niektórzy)”

    Nie wiem czy targowiczanie chcieli by uszlachcenia swoich poddanych, ale taki postulat pojawiał się także na lewym skrzydle Stronnictwa Patriotycznego. Niestety postanowienia Konstytucji 3 maja ograniczyły prawa polityczne tylko do posesjonatów, choć z drugiej strony przyznano przywileje mieszczaństwu i wreszcie podjęto sprawę chłopską. Może gdyby państwo polskie przetrwało to stopniowe uszlachcenie całego społeczeństwa dokonało by się w XIX wieku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *