Jednym z dogmatów szeroko rozumianej lewicy jest twierdzenie, że liberalizm gospodarczy i wolny rynek są w interesie kapitalistów, a zwłaszcza wielkich ponadnarodowych korporacji. Jako takie, muszą być oczywiście – zgodnie z logiką postmarksistowskiej wizji świata – sprzeczne z interesem zwykłych ludzi, niebędących kapitalistami lub korporacyjnymi menedżerami. To chciwe korporacje, doskonale czujące się w “dżungli” wolnego rynku, dążą nieustannie do jego deregulacji, i gdzie tylko to nastąpi, los klasy pracującej ulega pogorszeniu…
Pogląd ten, jak się wydaje, zakorzenił się mocno w tzw. “świadomości społecznej”. Powszechnie identyfikuje się liberałów gospodarczych z reprezentantami interesów “posiadaczy”, a dążących do regulowania rynku socjalistów i socjaldemokratów z reprezentantami interesów “ludu pracującego”. Tymczasem wystarczy przypatrzeć się przez chwilę bieżącym wydarzeniom w naszym kraju, aby prawda okazała się wręcz przeciwna.
I tak przez długi czas polski rynek samochodów (czytaj: ludzie chcący je kupować) był chroniony przed “nadmiernym” napływem tanich używanych samochodów z zagranicy. W tym celu wymyślono specjalne regulacje, w postaci ceł i wygórowanych opłat rejestracyjnych oraz zakazu rejestracji importowanych samochodów z silnikami nie spełniającymi aktualnej europejskiej normy emisji spalin, mające maksymalnie utrudnić wolny handel. Odbywało się to oczywiście pod szczytnymi hasłami, w imię obrony “polskiego przemysłu motoryzacyjnego” i dawanych przezeń miejsc pracy, czystego powietrza i bezpieczeństwa kierowców.
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej bariery “chroniące” Polaków przed kupnem używanych aut z Europy Zachodniej musiały zniknąć. W krótkim czasie okazało się, że auta takie są pożądanym i chętnie kupowanym dobrem. Od maja do października br. sprowadzono ich do naszego kraju pół miliona – trzydzieści razy więcej (!) niż od stycznia do maja. Pół miliona ludzi, których do tej pory nie było stać na samochód, lub też którzy jeździli samochodami według swojej własnej oceny gorszymi, mogło wreszcie kupić upragnione “cztery kółka”.
Przy okazji okazało się, że całkiem sporo osób znalazło przy okazji pracę i zarobek. Mechanicy, lakiernicy, dystrybutorzy części, firmy ubezpieczeniowe… Zarabiają też samorządy – na opłatach rejestracyjnych. Jak napisała “Gazeta Wyborcza”, leżący blisko granicy z Niemcami powiat strzelecko-drezdenecki otrzymuje z tego tytułu miesięcznie 800 tys. zł, a jego władze planują z tych pieniędzy m. in. zakup nowego sprzętu dla miejscowego szpitala. “Oby ten import trwał jak najdłużej, a rząd nic przy tym nie majstrował” – mówi ich przedstawiciel. Inne powiaty planują sfinansować z tych dodatkowych, nieplanowanych wpływów remonty ulic czy wydatki oświatowe. W Szczecinie opłaty za rejestrowanie sprowadzanych z zagranicy aut spowodowały dwukrotne zwiększenie (o 2,5 mln zł) zakładanych dochodów miasta – pisze “Rzeczpospolita”.
Zarabia nawet Skarb Państwa. Dzięki akcyzie, podstawę do obliczenia której co prawda (i nie ma się co dziwić!) nabywcy nagminnie zaniżają, ale i tak jest to wg “Rzeczpospolitej” pół miliarda złotych od przystąpienia Polski do UE.
Mimo to rządzący naszym krajem socjaldemokraci nie są zadowoleni. Ministerstwo Infrastruktury przygotowuje przepisy mające ponownie – ale już w zgodzie z unijnymi regułami gry – ograniczyć import używanych samochodów. Mówi się o bardziej rygorystycznych badaniach technicznych i wymaganiach, jakie pod tym względem będzie musiał spełnić samochód. Niewykluczone, że aby było to zgodne z unijną zasadą “niedyskryminacji”, będzie trzeba to rozciągnąć również i na auta już wcześniej zarejestrowane, a także wyprodukowane w Polsce…
Ale może właśnie o to chodzi? Bo czyj interes jest ważny dla polskiego rządu, pokazuje choćby wypowiedź wiceministra gospodarki, p. Jacka Piechoty udzielona jakiś czas temu “Gazecie Wyborczej”: “Bez ograniczenia napływu używanych samochodów nie będą możliwe inwestycje koncernów motoryzacyjnych. Mogę tylko polegać na zapewnieniach ministerstw Finansów i Infrastruktury, że przygotowują już skuteczne rozwiązania”.
Niewątpliwie przymusowe wysłanie na złomowisko jeżdżących już w Polsce starych aut polepszyłoby jeszcze wyniki sprzedaży owych koncernów, od dawna przecież będących właścicielami polskich fabryk motoryzacyjnych. Co prawda ze względu na cenę nowe auta kupiliby jedynie nieliczni z tych, którzy obecnie są posiadaczami “gratów”, ale zawsze…
W całej tej sprawie widać jak na dłoni, że w interesie korporacji motoryzacyjnych, będących właścicielami polskich fabryk, jest odgórne, administracyjne ograniczenie wolnego rynku samochodów – i można się domyślać, że przytaczane pomysły rządu oraz pojawiające się regularnie w prasie alarmujące wypowiedzi “ekspertów” o szkodliwości importu używanych samochodów świadczą o silnym lobbingu tych korporacji. Póki co, deregulacja tego rynku wyszła na zdrowie ogromnej rzeszy zwykłych ludzi – nabywców aut, mechaników, sprzedawców części, agentów ubezpieczeniowych, a prawdopodobnie – zakładając, że powiaty w jakimś przynajmniej stopniu przeznaczą wpływy z rejestracji na pożyteczne dla mieszkańców cele – i wielu innym. Nawet gdyby przez to straciła pracę część pracowników fabryk motoryzacyjnych (o czym jak na razie nie słychać) lub też nie wybudowano kolejnej fabryki, to i tak byłaby to strata niewielka w porównaniu do zysków.
Nie jest to jedyny przykład sytuacji, gdzie duże firmy, broniąc swoich interesów, lobbują za ograniczeniem korzystnego właśnie dla “szarego człowieka” relatywnie wolnego rynku. Jakiś czas temu próbowano przy pomocy chytrych regulacji wyeliminować “lumpeksy” – oprócz dyżurnych argumentów “ekologicznych” jawnie mówiono o interesie producentów odzieży. Rzecz jasna interes biedniejszej części społeczeństwa, kupującej ubrania w lumpeksach, był na dalszym planie…
Kto korzysta, a kto traci na regulacjach ograniczających rynek, pokazuje też przykład z rynku komputerów. Po przystąpieniu Polski do UE zaczęły obowiązywać u nas przepisy nakazujące producentom “pecetów” uzyskiwanie tzw. znaku CE, potwierdzającego zgodność wyrobu z unijnymi normami. Uzyskanie takiego znaku wiąże się z przeprowadzeniem szeregu badań technicznych, za które trzeba zapłacić – nawet do 10 tys. zł za każdy produkowany (de facto składany) model. O ile nie jest to problemem dla dużej korporacji czy nawet firmy średniej w skali europejskiej, o tyle drobni “składacze” nie mogą sobie pozwolić na taki wydatek. Bardziej opłaca im się przestawić na sprzedaż produktów większych firm. I rzeczywiście – zgodnie z badaniami przeprowadzonymi jakiś czas temu przez Computer Reseller News – aż 62% owych “składaczy” deklaruje zaprzestanie własnej produkcji. Ponieważ “składaki” są średnio o 20-30% tańsze od komputerów markowych, oznacza to droższe komputery w sklepach. Niektórzy przez to komputera sobie nie kupią, a zapłacona przez pozostałych nadwyżka pójdzie do kasy dużych producentów.
Jak długo trwać będzie jeszcze przesąd, że wolny rynek, deregulacja i liberalizm jest ze swej istoty w interesie wielkich korporacji, a przeciwko interesom zwykłych ludzi?…
…Może dopóty, dopóki pod szyldem “liberałów” i “wolnorynkowców” będą ukrywać się etatyści?
Jacek Sierpiński http://sierp.tc.pl/wan.htm