Konkurencja rynkowa jest ciężkim kawałkiem chleba, bo trzeba „dostosowywać się do wymogów rynku”, a ściślej – bo pierwsze sformułowanie brzmi dość nieszczęśliwie i staje się podstawą do oskarżeń zwolenników wolności gospodarczej o bałwochwalstwo jakichś tam sił typu „niewidzialna ręka” – do wymagań konsumentów. Pięknie brzmi ta zasada po Misesowsku – działający na rynku konsumenci w trakcie niezliczonej liczby wyborów dokonywanych każdego dnia decydują o tym, którzy przedsiębiorcy powinni być bogaci, a którzy nie. Wpływ na te wybory wywierają różne czynniki – cena, jakość, marka, reklama itd. – wszelako każdy przedsiębiorca musi dostrzegać wyrażane w tychże codziennych głosowaniach preferencje, bo inaczej zostanie zmieciony z rynku, gdyż nie będzie już chętnych do korzystania z jego usług.
Słowem – jeżeli robię to, co jest potrzebne ludziom, to dostaję za to wynagrodzenie, bogacę się; jeżeli nie – nie mam dla kogo tego robić, a więc nikt mi za to nie będzie płacił. Dostosowanie się do potrzeb konsumenta to ciężka praca, a więc w historii zawsze znajdowali się ludzie, którym była ona nie w smak, w przeciwieństwie do dochodów z niej czerpanych. Zasadniczo każdy z nas ma takie naturalne podejście, aby minimalizować nakłady, a zwiekszać zyski (a więc robić mniej i zarabiać więcej jednocześnie), choć w niektórych przypadkach tendencja ta objawia się w najbardziej jaskrawy sposób.
Przykładem na dzisiaj jest socjalizm korporacyjny, zwany także korporacjonizmem. Znany jest on w dwóch podstawowych wersjach – katolickiej, biorącej za podstawę koncepcję Arystotelesa w której państwo jest organiczne i jest „wspólnotą wspólnot”, powstającą ze względu na dobro każdej wspólnoty z osobna, oraz faszystowskiej, w której państwo też jest „wspólnotą wspólnot”, tyle że wspólnot tworzonych i kontrolowanych przez państwo, tylko i wyłącznie dla dobra państwa. Współczesna wersja korporacjonizmu, o której za chwilę, nie posiłkuje się może ani Arystotelesem ani Heglem, aczkolwiek jej praktyczne konsekwencje zbliżone są jednak do tej drugiej wersji – a więc kontrola przez państwo każdego ruchu na rynku, utrudniająca znacząco życie każdemu, kto chce cokolwiek pożytecznego robić.
Rozważmy sobie przykład. Jeżeli na rynku pojawia się zapotrzebowanie na pewną profesję (w tym momencie są to wszelkiego rodzaju usługi konsultingowe, pomijając fakt że pojęcie to może oznaczać dokładnie wszystko), pojawiają się również od niej specjaliści, którzy zaczynają oferować swoje usługi. I w tym miejscu zaczyna się problem. Niektórzy ze specjalistów mniemając, że są najlepsi narynku, wyceniają swoje usługi wysoko; inni, mniej może wykształceni czy doświadczeni, biorą za swoją pracę dużo mniej. I nagle pierwsza grupa dochodzi do wniosku, że mieliby na pewno więcej klientów (i więcej pieniędzy), gdyby nie konkurencja tych z drugiej grupy. Jak to tak, myślą sobie specjaliści, my jesteśmy takimi specjalistami, elitą, a ludzie często wolą korzystać z usług tego plebsu, bo ma taniej. Trzeba tę sytuację zmienić.
I na całe nieszczęście istnieje jedno pewne narzędzie do wykonania tego trudnego zadania – prawo. W warunkach konkurencji ci więksi specjaliści musieliby dostosowywać się do wymagań konsumentów, przede wszystkim tych dotyczących ceny wykonywanych usług. To jest jednak dużo trudniejsze, niż wprowadzenie konkretnych uregulowań prawnych, które blokowałyby dostęp do wykonywania danych usług owemu „plebsowi”, co znacznie pomniejszyłoby rynek i ilość konkurentów do źródeł dochodu. I tak właśnie zaczyna się socjalizm korporacyjny.
Nie wiem czy to tylko moje wrażenie, czy faktycznie zaczyna się ostatnio korporacyjny boom, gdyż coraz częściej słychać o kolejnych pomysłach „ulepszania świata” narzędziami socjalizmu korporacyjnego. Sytuacja na rynku prawniczym jest stara jak świat, ostatnio głośna jest sprawa autoryzowanych warsztatów, pojawiły się również takie same głosy w odniesieniu do usług nauki jazdy. Co jeszcze śmieszniejsze, jest również podobna inicjatywa na rynku zawodów takich jak trener biznesu/coach. A wszystko to – rzecz jasna – motywowane jest „dbałością o najwyższą jakość usług” i „dbałość o interesy konsumenta”.
Prawda jest jednak taka, że w momencie, kiedy tego typu regulacje są wprowadzane, „dbałość o najwyższą jakość usług” oznacza tyle, co pakowanie pieniędzy do kieszeni obecnej „elity” danego zawodu, chociażby była ona jedynie elitą samozwańczą. Pakowanie pieniędzy w sposób dwojaki – z jednej strony chodzi o to, żeby zapłacić naprawdę ciężkie sumy za to, że jakaś grupka przesyconych mentalnością antykapitalistyczną ekspertów, która zdołała wylobbować w parlamencie konkretną ustawę, wystawiła stosowny certyfikat i dopuściła daną osobę do źrodełka, z drugiej – żeby dopuszczona do źrodełka osoba należycie dbała o „interesy swojej grupy zawodowej”, i tak windowała ceny za swoje usługi, żeby przedstawiciele korporacji nie stanowili wzajemnie dla siebie zbytniej konkurencji.
A jakość usług staje się w tym momencie niemierzalna, gdyż każda innowacja może być blokowana (jako niewspółgrająca z aktualnymi wymogami „standardów zawodu”) albo też staje się własnością całej korporacji. Opinia konsumentów przestaje się liczyć – płacą oni tyle, ile chce korporacja, za to, co chce im zaoferować korporacja. I jeszcze muszą dziękować za to, że chroni się ich przed „hochsztaplerami”. A członkowie korporacji zacierają ręce i liczą geld. I o to właśnie chodzi.
Olgierd Sroczyński
28.03.2010
***
Tekst był wcześniej opublikowany na blogu autora